Arkadij i Borys Strugaccy. Pora Deszczăw
---------------------------------------------------------------
© Copyright ઠ¤¨Š ¨ Žŕ¨á âŕ㣠檨Ľ
© Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
WWW: http://rusf.ru/abs/
Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------
Pora Deszczăw
Przełożyła: Irena Lewandowska
Kiedy Irma wyszła, chuda, długonoga, umiechajNoc siŞ po dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor zajNoł siŞ starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, mylał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposăb. To nawet
nie brutalnoŚ, to okrucieástwo i nawet nie okrucieástwo - po prostu jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła, przeanalizowała, rzeczowo zakomunikowała wynik i oddaliła siŞ
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
PrzezwyciŞżajNoc zażenowanie Wiktor spojrzał na LolŞ. Na twarzy miała
czerwone plamy, wargi jej drżały, jakby chciała siŞ rozpłakaŚ, ale
oczywicie płakaŚ nie zamierzała, była rozwcieczona do ostatecznoci.
- Widzisz? - zapytała Wysokim głosem. - Taka smarkata... Găwniara! Nie
ma dla niej nic wiŞtego, każde słowo - zniewaga, jakbym nie była jej
matkNo, tylko szmatNo do podłogi, o ktărNo można wytrzeŚ buty. Wstyd mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
Tak, pomylał Wiktor, i ja z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z niNo w
găry, czytałem jej Baudelairea, drżałem od jej dotkniŞcia, pamiŞtam jej
zapach., jzdaje siŞ, że nawet biłem siŞ o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o
czym ona mylała, kiedy czytałem jej Baudelairea? Nie, to doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi siŞ od niej uciec. Po prostu niepojŞte, jak to
siŞ stało, że mnie wypuciła? Zapewne też nie byłem bukiecikiem fiołkăw.
Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wiŞcej niż obecnie, a do
tego uważałem siŞ za wielkiego poetŞ.
- Ty, oczywicie, nie masz do tego głowy, gdzie tam - măwiła Lola -
życie w stolicy, răżne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie
wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i
kochanki, i nie koáczNoce siŞ skandale... Jeli chcesz wiedzieŚ, mnie to
jest doskonale obojŞtne, nie przeszkadzałam ci, robiłe co chciałe...
W ogăle gubi jNo to, że bardzo dużo măwi. Jako panna była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, ktăre od urodzenia wiedzNo, jak
siŞ zachowaŚ. Ona wiedziała. ZresztNo i teraz właciwie niele wyglNoda,
kiedy na przykład siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje
kolana... albo nagle splecie dłonie na karku i siŞ przeciNognie... Na
prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie działaŚ... Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny wieczăr - ten stolik przysuniŞty tak do kanapy,
butelka, szampan pieni siŞ w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo
bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo.
Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomylał Wiktor,
nieszczŞsna kobieta.
- Sam powiniene zrozumieŚ - măwiła Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już siŞ uspokoiła, czerwone
plamy znikły. - Wiem, że na swăj sposăb jeste uczciwym człowiekiem,
kaprynym, rozpuszczonym, ale przecież nie złym. Zawsze nam pomagałe i
jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest mi teraz potrzebna. Nie mogŞ powiedzieŚ, że jestem szczŞliwa, ale
unieszczŞliwiŚ mnie răwnież ci siŞ nie udało. Masz swoje życie, a ja mam
swoje. Nawiasem măwiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede
mnNo...
Dziecko trzeba bŞdzie zabraŚ, pomylał Wiktor. Jak widaŚ, Lola już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli IrmŞ tu zostawiŚ, w domu zacznie siŞ piekło.
Dobrze, ale gdzie ja jNo podziejŞ? Sprăbuj byŚ uczciwy, zaproponował sam
sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomylał.
Można oczywicie najNoŚ gosposiŞ. To znaczy wynajNoŚ na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna byŚ ze mnNo, a nie z gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane przez ojcăw - to najlepsze dzieci. Poza tym ona
mi siŞ podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogăle to măj
obowiNozek. ObowiNozek uczciwego człowieka i ojca. I w tym wszystkim jest
wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeli
uczciwie - to siŞ bojŞ. Dlatego, że ona bŞdzie stała przede mnNo
umiechajNoc siŞ szerokimi ustami, a co ja jej potrafiŞ powiedzieŚ? Czytaj,
czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwiŞcej, nie musisz robiŚ nic
innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic wiŞcej nie mam jej do
powiedzenia. Dlatego włanie siŞ bojŞ... Ale to jeszcze nie wszystko, jeli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcŞ, i o to włanie chodzi. Przyzwyczaiłem siŞ do
samotnoci. I lubiŞ samotnoŚ. Nie chcŞ, żeby było inaczej... I tak to
włanie wyglNoda, jeli zupełnie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak
zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrŞtnie.
Uczciwie.
- Dlaczego milczysz? - zapytała Lola. - Masz zamiar tak milczeŚ bez
koáca?
- Nie, nie, słucham ciŞ - popiesznie powiedział Wiktor.
- NaprawdŞ słuchasz? Od păł godziny czekam, żeby był łaskaw
zareagowaŚ. Ostatecznie to nie tylko măj e dziecko...
A z niNo też trzeba uczciwie? - pomylał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje siŞ, wyobraziła sobie, że taki problem
można rozwiNozaŚ w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc siŞ z miejsca, miŞdzy
jednym papierosem a drugim.
- Zrozum - powiedziała Lola - przecież nie proponujŞ, żeby siŞ sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej nie wemiesz i dziŞki Bogu, że nie
wemiesz, zupełnie siŞ do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomoci,
kontakty, pomimo wszystko jeste doŚ znanym człowiekiem - pomăż mi jNo
jako urzNodziŚ! SNo u nas przecież jakie szkoły dla uprzywilejowanych,
pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma
zdolnoci matematyczne i do jŞzykăw.
- Pensja - powiedział Wiktor. - Tak, oczywicie... pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujŞ. Warto nad tym pomyleŚ.
- O czym tu myleŚ? Każdy by siŞ cieszył, gdyby măgł umieciŚ swoje
dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego
dyrektora...
- Słuchaj Lolu - powiedział Wiktor. - To jest dobry pomysł i postaram
siŞ co załatwiŚ. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas.
Oczywicie napiszŞ.
- NapiszŞ! To cały ty. Nie trzeba pisaŚ, tylko jechaŚ, osobicie
prosiŚ, kłaniaŚ siŞ! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i
włăczysz siŞ z dziwkami! Czy naprawdŞ tak trudno, dla rodzonej cărki...
O do diabła, pomylał Wiktor, jak tu jej wszystko wytłumaczyŚ? Znowu
zapalił papierosa, wstał i przespacerował siŞ po pokoju. Za oknem
zmierzchało siŞ i po dawnemu lał deszcz, obfity, ciŞżki, niespieszny -
deszcz, ktărego było bardzo dużo i ktăry wyranie donikNod siŞ nie spieszył.
- Ach, jak ty mi obrzydłe! - powiedziała Lola z nieoczekiwanNo
złociNo - gdyby wiedział, jak mi obrzydłe...
Czas iŚ, pomylał Wiktor. Zaczyna siŞ wiŞty macierzyáski gniew,
wciekłoŚ porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bŞdŞ obiecywał...
W niczym nie można na ciebie liczyŚ - măwiła dalej Lola. - Nieudany
mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej cărki nie
potrafił wychowaŚ... Pierwszy lepszy kmiot zna siŞ na ludziach lepiej niż
ty! No i co ja mam teraz robiŚ? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama goniŞ resztkNo sił i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczŞ,
pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz siŞ, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz siŞ, że napluje ci w mordŞ tak jak mnie...
- Przestaá, Lolu - powiedział Wiktor krzywiNoc siŞ. - Chyba jednak
trochŞ przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jeste jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprăcz ciebie...
- Wyno siŞ! - powiedziała Lola.
- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Wiktor. - Nie mam zamiaru siŞ z
tobNo kłăciŚ. BŞdŞ myleŚ. A ty...
Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzuciŚ siŞ w kłătniŞ.
- A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj siŞ nie denerwowaŚ. Co
wymylimy. ZadzwoniŞ do ciebie.
Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry.
Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby siŞ pożegnaŚ, ale Irmy nie było. Okno
było otwarte na ocież, deszcz chlustał na parapet. cianŞ zdobił
transparent - wielkie, liczne litery żNodały ProszŞ nigdy nie zamykaŚ okna.
Transparent był pomiŞty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
- Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze. Wiktor przygarbił siŞ wepchnNoł rŞce głŞbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz pierwszy pocałowalimy siŞ, pomylał. A tego domu wtedy
jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem - wysypisko mieci, tam
strzelalimy z procy do kotăw. W miecie było diabelnie dużo kotăw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytalimy tedy w ogăle, a Irma miała pełen
pokăj ksiNożek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krălewnNo nieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zŞby. Czycioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia,
skłonnoŚ do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły nowe czasy, czy co?
Nie, pomylał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywicie răwnież... A może
mam cărkŞ wunderkinda? Przecież zdarzajNo siŞ wunderkindy. Jestem ojcem
wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koácăw wcale nie zaszczytne... A tŞ uliczkŞ
zawsze lubiłem, dlatego że jest najwŞższa ze wszystkich. Tak, a oto i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od
zarania dziejăw. A w dodatku dwăch na jednego...
Na rogu stała latarnia. Na granicy owietlonej przestrzeni măkł
samochăd z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwăch w błyszczNocych
płaszczach przyginało do jezdni trzeciego - w czym czarnym i mokrym.
Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor
zatrzymał siŞ, a nastŞpnie podszedł bliżej. Trudno było pojNoŚ, co tu siŞ
właciwie dzieje. Do băjki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla
wyładowania młodzieáczych sił tym bardziej nie wyglNodało - nie słychaŚ
zawadiackich okrzykăw, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni -
nagle wyrwał siŞ, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili siŞ
natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były
szeroko otwarte i pomylał, że czarnego albo włanie wyciNogniŞto stamtNod,
albo prăbujNo go tam wepchnNoŚ. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
- WrăŚ!
Dwaj w płaszczach odwrăcili siŞ jednoczenie i przez kilka sekund
patrzyli na Wiktora spod nasuniŞtych na oczy kapturăw. Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastŞpnie obaj
z niebywałNo szybkociNo dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi
trzasnŞły i samochăd zniknNoł w ciemnociach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu siŞ Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żăłtych krŞgăw wokăł
oczu - w opasce z gŞstego grubego materiału zasłaniajNocej dolnNo czŞŚ
twarzy. Oddychał ciŞżko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po łysej głowie
spływała wăda.
- Co siŞ stało? - zapytał Wiktor.
Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor chciał siŞ odwrăciŚ, i wtedy co go z chrzŞstem rNobnŞło w kark, a
kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzNo do găry pod chlustajNocNo
rynnNo. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł siŞ i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktăra
nagromadziła siŞ w kapturze popłynŞła teraz za kołnierz, moczNoc plecy. W
głowie huczały dzwony, trNobiły trNoby i biły bŞbny. Przez tŞ orkiestrŞ
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzie już go
widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczŞk własnych zŞbăw... Pomacał
jŞzykiem, ruszył szczŞkNo. ZŞby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
- Miły măj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
- Wydawało mi siŞ, że pan jeszcze nie oprzytomniał - powiedział
chłopiec z powagNo.
Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoá pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych koci, nawet krwi nie było.
- Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejŞ?
- BŞdzie pan măgł iŚ sam, panie Baniew? - zapytał chłopiec. - A może
kogo zawołaŚ? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciŞżki.
Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
- Znam ciŞ - powiedział. - Ty jeste Bol-Kunac, kolega mojej cărki.
- Tak - powiedział chłopiec.
- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołaŚ i nikomu o niczym măwiŚ.
Może tylko posiedmy jeszcze chwilŞ i oprzytomnijmy.
Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku ciemniał wieży siniak, a gărna warga była spuchniŞta i
krwawiła.
- Może jednak kogo zawołam - powiedział Bol-Kunac.
- A czy warto?
- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi siŞ sposăb w jaki drga paáski
policzek.
- NaprawdŞ? - Wiktor obmacał twarz. PoliczŞ k nie drgał. - To ci siŞ
tylko wy daj e... Tak. Teraz sprăbujemy wstaŚ. Co należy zrobiŚ w tym celu?
W tym celu trzeba podciNognNoŚ nogi pod siebie... - podciNognNoł nogi pod
siebie i nogi wydały mu siŞ niezupełnie własne. - NastŞpnie lekko
odpychajNoc siŞ od ciany przenieŚ rodek ciŞżkoci w taki sposăb... -
nijak nie udawało mu siŞ przenieŚ rodka ciŞżkoci, co przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomylał. I to jak sprytnie...
- Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam uporzNodkował Swoje rŞce i nogi, swăj płaszcz i swojNo orkiestrŞ pod
czaszkNo. Wstał. PoczNotkowo trzeba było trzymaŚ siŞ trochŞ ciany, ale
potem poszło lepiej.
- Aha - powiedział. - To znaczy, że ciNognNołe mnie stamtNod do tej
rynny. DziŞkujŞ.
Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo nie było. Tylko maleáki Bol-Kunac ostrożnie gładził swăj siniak
mokrNo dłoniNo.
- Gdzie siŞ oni wszyscy podzieli? - zapytał Wiktor. Chłopiec nie
odpowiedział.
- Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wiŞcej nie było?
- Chodmy, odprowadzŞ, pana - powiedział Bol-Kunac. - DokNod pan woli
iŚ? Do domu?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Widziałe, jak oni chcieli złapaŚ
okularnika?
- Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
- Kto?
- Nie poznałem. Stał tyłem.
- A ty gdzie byłe?
- Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
- Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest co
nie w porzNodku... Dlaczego właciwie leżałe za rogiem? Mieszkasz tam?
- Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wczeniej. Nie ten, ktăry
pana uderzył, ten drugi.
- Okularnik?
Szli powoli, starajNoc trzymaŚ siŞ jezdni, żeby nie kapało z dachăw.
- N - nie - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularăw.
- O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rŞkŞ pod kaptur i pomacał guza. -
MăwiŞ o tym trŞdowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z
leprozorium... Mokrzaki...
- Nie wiem - powciNogliwie odezwał siŞ Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
- No - no - powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokăj i nawet
przystanNoł. - Ty co, chcesz mi wmăwiŚ, że tam nie było trŞdowatego? Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
- On wcale nie jest trŞdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło siŞ co chłopiŞcego i
natychmiast znikło.
- Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokNod idziemy - powiedział po
chwili milczenia poprzednim beznamiŞtnym i poważnym głosem. - Najpierw
wydało mi siŞ, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzŞ, że idziemy w
przeciwnNo stronŞ.
Wiktor wciNoż stał patrzNoc na niego z găry na dăł. Jedno warte
drugiego, pomylał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowaŚ mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieŚ, co tu siŞ
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy siŞ zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytăw...
- Wszystko siŞ zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. PrzełamujNoc
niejakNo niezrŞcznoŚ Wiktor położył mu rŞkŞ na ramieniu. Nic szczegălnego
nie zaszło - chłopiec jako to cierpiał. ZresztNo bardzo możliwe, że po
prostu uznał, iż jego ramiŞ okazało siŞ przydatne w celach cile
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
- MuszŞ ci powiedzieŚ - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i Irma macie dziwny sposăb prowadzenia rozmowy. My w dzieciástwie
rozmawialimy inaczej.
- Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
- No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak - chyba zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
- Chce pan powiedzieŚ, że tak byłoby lepiej?
- Na Boga, nie! ChcŞ tylko powiedzieŚ, że byłoby naturalniej.
- Włanie to co najnaturalniejsze - zauważył Bol-Kunac - najmniej
przystoi człowiekowi.
Wiktor poczuł jaki wewnŞtrzny chłăd. I niepokăj. Może nawet strach.
Jakby kot parsknNoł mu miechem prosto w twarz.
- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A człowiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalnoŚ do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
- Tak - powiedział Wiktor. - Oczywicie.
Było co zdumiewajNoco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rŞkŞ
na ramieniu tego dzieciaka, ktăry nie był dzieckiem. Aż mu łokieŚ zdrŞtwiał.
Ostrożnie cofnNoł rŞkŞ i wsadził jNo do kieszeni.
- Ile masz lat? - zapytał.
- Czternacie - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
- A - a...
Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby siŞ tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie
interesowały go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmylał nad relacjami
miŞdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczeástwie. Żałował, że
trafił mu siŞ tak nieinteligentny rozmăwca i do tego jeszcze rNobniŞty w
głowŞ.
Wyszli teraz na AlejŞ Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i
nawet trafiali siŞ przechodnie, popieszni, przygarbieni wielodniowym
deszczem mŞżczyni i kobiety. Były tu owietlone wystawy sklepowe i
rozjarzone neonowym blaskiem wejcie do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli
siŞ bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokrelonej płci w błyszczNocych
płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklŞcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolnoci, to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
SiłNo inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochăd
zatrNobiwszy gniewnie przepŞdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
- A ja mylałem, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
- Chyba pan zasuwa - wstrŞtnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor
rozemiał siŞ z ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind, co to siŞ naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i byŚ może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
- Miałem w dzieciástwie kolegŞ - powiedział Wiktor - ktăry postanowił
przeczytaŚ Hegla w oryginale i nawet w koácu przeczytał, tyle że stał siŞ
schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego
schizofrenik.
- Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
- I nie boisz siŞ?
- Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
- Może zajdziesz do mnie, żeby siŞ wysuszyŚ?
- DziŞkujŞ. Włanie zamierzałem prosiŚ o pozwolenie odwiedzenia pana.
Po pierwsze, chcŞ panu co jeszcze powiedzieŚ, a po drugie, chciałbym
zadzwoniŚ. Pozwoli pan?
Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktăry
na widok Wiktora zdjNoł czapkŞ.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bŞdzie piŚ, gadaŚ
co lina na jŞzyk przyniesie i odsunNoŚ łokciem na jutro to, co tak
irytujNoco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi,
byŚ może poznam jeszcze kogo, niewykluczone że co siŞ wydarzy - jaka
awantura, albo narodzi siŞ fabuła - i zamăwiŞ sobie dzisiaj minogi, niech
bŞdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadŞ do Diany.
Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała siŞ
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. "Po co siŞ tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiaŚ z panem Baniewem." "Ja ci pokażŞ rozmowy
z panem Baniewem - syczał portier. - Włăczysz siŞ po restauracjach. .."
"Przyszedłem porozmawiaŚ z panem Baniewem - powtarzał Bol-Kunac. -
Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowało żeby takiego szczeniaka
interesowały restauracje... A ja ciŞ zaraz stNod wyrzucŞ..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrăcił siŞ.
- E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
Portier nic nie odpowiedział, minŞ miał niezadowolonNo.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na gărŞ. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił siŞ, żeby rozsznurowaŚ buty. Krew uderzyła mu do głowy i
poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował siŞ guz,
ciŞżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował siŞ, oparł o
futrynŞ i zaczai zdejmowaŚ but przytrzymujNoc piŞtŞ czubkiem drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
- Rozbieraj siŞ - powiedział Wiktor. - Powie wszystko na kaloryferze,
zaraz dam ci rŞcznik.
- Chciałbym zadzwoniŚ, jeżeli pan pozwoli - odparł Bol-Kunac nie
ruszajNoc siŞ z miejsca.
- Bardzo proszŞ - Wiktor ciNognNoł drugi but i w mokrych skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc siŞ, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyranie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział "Nie wiem".
Wiktor wytarł siŞ rŞcznikiem, narzucił szlafrok, wyj Noł czyste
przecieradło kNopielowe i wszedł do pokoju. - Masz - rzekł i od razu
zorientował siŞ, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i
nadal z niego kapało. .
- DziŞkujŞ - powiedział. - Widzi pan, muszŞ już iŚ. Chciałbym jeszcze
tylko...
- PrzeziŞbisz siŞ - rzekł Wiktor.
- Nie, proszŞ siŞ nie niepokoiŚ, dziŞkujŞ panu. Ja siŞ nie przeziŞbiŞ.
Chciałbym tylko jeszcze omăwiŚ z panem pewien problem. Czy Irma nic nie
măwiła?
Wiktor rzucił przecieradło na kanapŞ, przykucnNoł przed barkiem,
wyjNoł butelkŞ i szklankŞ.
- Irma măwiła mi mnăstwo rzeczy - odparł dosyŚ ponuro. Nalał do
szklanki dżinu na wysokoŚ palca i dolał trochŞ wody.
- Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
- Nie, żadnych zaproszeá mi nie przekazywała. Masz, wypij.
- DziŞkujŞ panu, nie trzeba. Jeli Irma nie przekazała, to ja przekażŞ.
Chcielibymy siŞ z panem spotkaŚ, jeli można.
- Jacy - my?
- Gimnazjalici. Widzi pan, czytalimy paáskie ksiNożki chcielibymy
zadaŚ panu kilka pytaá.
- Hm - powiedział Wiktor z powNotpiewaniem. - Jeste pewien, że to
bŞdzie dla wszystkich interesujNoce?
- MylŞ, że tak.
- Ale ja nie piszŞ dla gimnazjalistăw - przypomniał Wiktor.
- To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. - Czy pan by
siŞ zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
- A może jednak siŞ napijesz? - zapytał. - Najlepsze lekarstwo na
przeziŞbienie. Nie? W takim razie sam to wypijŞ. - Wychylił szklankŞ. -
Dobrze, zgadzam siŞ. Tylko bez żadnych afiszăw, ogłoszeá i tak dalej. W
najwŞższym krŞgu. Wy i ja... Kiedy?
- Kiedy panu bŞdzie wygodnie. Niele byłoby w tym tygodniu. Rano.
- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wczenie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bŞdzie?
- Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. PrzypomnieŚ panu?
- ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak răwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram siŞ zapomnieŚ.
- Dobrze, przypomnŞ panu - rzekł Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan
pozwoli, to już păjdŞ. Do widzenia, panie Baniew.
- Poczekaj, odprowadzŞ ciŞ - powiedział Wiktor. - Bo jeszcze ten...
portier co ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
- DziŞkujŞ panu, ale proszŞ siŞ nie niepokoiŚ - powiedział Bol-Kunac. -
To măj ojciec.
I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na
fotel. Tak, pomylał. Biedny portier. Jak on siŞ nazywa? Głupio, że
zapomniałem, bNod co bNod jestemy towarzyszami w nieszczŞciu, kolegami.
Trzeba bŞdzie z nim porozmawiaŚ, wymieniŚ dowiadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż... Căż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkindăw w moim zatŞchłym
ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotnoci?... Odrzucił
głowŞ do tyłu i skrzywił siŞ z bălu. A to draá, czym on mnie tak? Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo pałkNo. ZresztNo skNod mam właciwie wiedzieŚ, jak
skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rŞkojeŚ pistoletu -
też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba bŞdzie
zapytaŚ Golema... W ogăle, to jaka dziwna historia, dobrze byłoby siŞ w
niej zorientowaŚ... I zaczNoł orientowaŚ siŞ w tej historii, żeby dogoniŚ
wypływajNocNo na drugim planie myl o Irmie, o koniecznoci zrezygnowania z
czego, ograniczenia siŞ w czym tam, albo pisania do kogo, proszenia o
co... "Daruj stary, że zawracam ci głowŞ, ale nagle objawiła siŞ moja
cărka, mniej wiŞcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma
matkŞ idiotkŞ i głupiego ojca a wiŞc trzeba jNo umieciŚ gdzie możliwie
daleko od głupich ludzi..." Nie chcŞ dzisiaj o tym myleŚ, pomylŞ o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogăle dosyŚ tego mylenia. Starczy.
Wstał i zaczNoł ubieraŚ siŞ przed lustrem. Brzuch mi ronie, co u
diabła, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty...
Właciwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany kałdun, skutek
uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jaki
parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czego
podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opiŞty czym
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
ZawiNozujNoc krawat przysunNoł twarz do lustra i nagle pomylał - jak
też wyglNodała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety
okrelonej konduity, nieładna, lecz mŞżna twarz wojownika o kwadratowym
podbrădku, jak wyglNodał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, răwnież nie pozbawiona mŞskoci z elementami kNotăw
prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała măwiNoc otwarcie
tylko miŞdzy nami, wiáski ryj. Pan prezydent raczył podekscytowaŚ siŞ do
najwyższego stopnia, z zŞbatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjNołem
chusteczkŞ i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnociNo
najodważniejszy postŞpek w moim życiu, jeli nie liczyŚ tamtego wypadku,
kiedy walczyłem z trzema czołgami jednoczenie. - Ale jak walczyłem z
czołgami - nie pamiŞtam, wiem tylko z opowiadaá wiadkăw, chusteczkŞ za to
wyjNołem wiadomie i dobrze wiedziałem na co siŞ odważam... W gazetach o tym
nie pisano. Gazety uczciwie i po mŞsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziŞkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjanienia jakie padły w trakcie rozmowy".
Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiŞtam. Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa i policzki. Tak włanie wtedy wyglNodałem, a nie wrzeszczeŚ na
takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze
strachu, że blednŞ ze złoci, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy
musztardy po obiedzie. Co za răżnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyŚ tego. Ale po to, żeby siŞ uspokoiŚ, po to żeby siŞ doprowadziŚ
do porzNodku, zanim siŞ pokażŞ ludziom, żeby przywrăciŚ normalny kolor
nieładnej ale mŞskiej twarzy, muszŞ panu przypomnieŚ, panie Baniew, że gdyby
pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to
siedziałby pan opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.
*
- Oczywicie, byŚ może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. RzuciŚ w niego
kamieniem - proszŞ bardzo, ale łapaŚ, gdzie ciNognNoŚ, w ogăle dotykaŚ...
Balimy siŞ ich jak zarazy.
- Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedział
Golem. - Oni w ogăle nie sNo zaraliwi.
- Jak to, niezaraliwi - powiedział Wiktor - kiedy dostaje siŞ od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
- Od ropuchy nie dostaje siŞ brodawek - dobrodusznie powiedział Golem.
- I od mokrzakăw też siŞ nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
- Jak i cały narăd. Narăd jest ciemny, ale mNodry. I jeli narăd
twierdzi, że od ropuch i okularnikăw dostaje siŞ brodawek.
- A oto nadchodzi măj inspektor - powiedział Golem. Prosto z ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
- Dobry wieczăr - powiedział. - Cały przemokłem, chcŞ siŞ napiŚ.
- Znowu mierdzi od niego iłem - z niezadowoleniem powiedział R.
Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie mierdzi iłem. Jak w
stawie. RzŞsa.
- Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
- Ktărzy? - zainteresował siŞ Golem. - Ja na przykład jak zawsze pijŞ
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
- Haába! - z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. - Łuska! I
głowy.
- Podwăjny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gŞste włosy zlepiały siŞ i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno mu zazdroci. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda
twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych
wagonach, załamujNo siŞ... wszystko jest czarne, błyszczNoce, wyłNocznie
czarne i wyłNocznie błyszczNoce, nie ma żadnych rozmăw, żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy siŞ podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, byŚ
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny padajNo na wznak, a mŞżczyni majNo ochotŞ zachowaŚ siŞ
prawdziwie po mŞsku - powiedzmy wyprostowaŚ ramiona i wciNognNoŚ brzuch. Na
przykład Goleniowi przydałoby siŞ wciNognNoŚ brzuch, tylko raczej nic z
tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajŞte. Doktor R. Kwadryga -
tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest
zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we dnie przez chorNo wNotrobŞ. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w
stanie wciNognNoŚ brzuch i rozprostowaŚ ramiona, ale lepiej golnŞ sobie
szklaneczkŞ dżinu.
- Nimfoman - smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. -
Rusałkoman. I wodorosty.
- Niech pan siŞ zamknie, doktorze - powiedział Pawor. Wycierał twarz
papierowymi serwetkami, gniătł je i rzucał na podłogŞ. Potem zaczai wyciekaŚ
rŞce.
- Z kim siŞ pan pobił? - zapytał Wiktor.
- Zgwałcony przez okularnika - oznajmił doktor R. Kwadryga z mŞkNo
starajNoc siŞ rozprowadziŚ we właciwym kierunku oczy, ktăre skupiły mu siŞ
u nasady nosa.
- Na razie jeszcze z nikim - odparł Pawor i uważnie popatrzył na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
Kelner przyniăsł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
- PăjdŞ siŞ umyŚ - powiedział răwnym głosem. - Za miastem błoto, cały
siŞ uwiniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
- Co siŞ dzieje z moim inspektorem - powiedział Golem. PrztykniŞciem
zrzucił ze stołu zmiŞtNo serwetkŞ. - Co na wszechwiatowNo skalŞ. Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
- Pan powinien lepiej wiedzieŚ - odpowiedział Wiktor. - Pawor jest
paáskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
- Nikt nic nie wie - zaprzeczył Golem. - Niektărzy siŞ domylajNo.
Bardzo niewielu - tylko ci, ktărzy majNo ochotŞ. Ale tak nie można postawiŚ
pytania - skNod oni siŞ domylajNo - bo to jest gwałt nad jŞzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje słoáce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby
napisał co podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł. Ja siŞ napijŞ koniaku, a pan skoáczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już doŚ?
- Golem - powiedział Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem
człowiekiem z żelaza?
- Domylam siŞ.
- A co z tego wynika?
- Że boi siŞ pan zardzewieŚ.
- Załăżmy - powiedział Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o
to, że mogŞ piŚ dużo i długo nie tracNoc răwnowagi moralnej.
- Ach, wiŞc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc sobie z karafki.
- No dobrze, wrăcimy jeszcze do tego tematu.
- Nie pamiŞtam - odezwał siŞ nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy siŞ panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga,
malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. .. Ciebie pamiŞtam -
powiedział do Wiktora. - Mymy z tobNo razem studiowali i jeszcze co... A
;a to pana, proszŞ mi wybaczyŚ...
- Nazywam siŞ Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
- Nie. Lekarz.
- Chirhurg?
- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjanił Golem.
- Ach tak! - powiedział doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc głowNo jak
koá. - Oczywicie. ProszŞ mi wysNoczyŚ Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... ZałatwiŚ
panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
Wygrzebał siŞ z fotela i ruszył w stronŞ wyjcia błNodzNoc miŞdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNoł go
za szyjŞ.
- To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy wodNo.
Ale nie jestemy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i
smutkiem popatrzył na Wiktora. - A deszcz bŞdzie padaŚ na puste miasto,
podmywaŚ jezdnie, kapaŚ przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez koáca bŞdzie wciNoż
padaŚ i padaŚ...
- Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieŚ.
- Tak; Apokalipsa... BŞdzie padaŚ i padaŚ, a potem ziemia przesyci siŞ
i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie
bŞdzie, żeby măc zachwycaŚ siŞ nowym wszechwiatem...
Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeli siŞ dobrze zastanowiŚ, wszyscy prorocy
byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyŚ. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokăw, to
powinni mieŚ tytuł co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
- Za systematyczny pesymizm - powiedział Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujŞ na przyszłoŚ:
tajnego radcŞ Golema ukamienowaŚ w prosektorium.
Golem co mruknNoł.
- Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. - A poza tym, skNod
prorocy w naszych czasach? Ja osobicie nie znam ani jednego. Mnăstwo
fałszywych prorokăw i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposăb
przewidzieŚ przyszłoci - to gwałt na jŞzyku. Co by pan powiedział
przeczytawszy u Szekspira - przewidzieŚ teraniejszoŚ? Czy można
przewidzieŚ szafŞ we własnym mieszkaniu?... A oto i măj inspektor. Jak pan
siŞ czuje, inspektorze?
- Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwăjny koniak.
Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomił. - WyjaniajNo mu,
gdzie jest wejcie do restauracji. Postanowiłem siŞ nie wtrNocaŚ, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie siŞ do bicia... O jakich szafach mowa?
Był suchy, elegancki, odwieżony, pachniał wodNo koloáskNo.
- Măwimy o przyszłoci - odpowiedział Golem,
- Jaki sens ma măwienie o przyszłoci? - zapytał Pawor. - O przyszłoci
siŞ nie măwi, przyszłoŚ siŞ tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny.
SprawiŞ, że bŞdzie pusty. O tak. Pewien mNodry człowiek powiedział, że
przyszłoci nie sposăb przewidzieŚ, ale można jNo wynaleŚ.
- Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłoci w
ogăle nie ma, jest tylko teraniejszoŚ.
- Nie lubiŞ klasycznej filozofii - powiedział Pawor. - Ci ludzie nic
nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofowaŚ jak Golem -
piŚ. PrzyszłoŚ - to dokładnie unieszkodliwiona teraniejszoŚ.
- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedział Golem - kiedy w mojej
obecnoci cywil rozumuje jak wojskowy.
- Wojskowi w ogăle nie rozumujNo - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
- WiŞkszoŚ cywilăw răwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
- Teraz nikt nie ma czasu na rozmylania - powiedział Pawor. - Ani
cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieŚ szybko zakrŞciŚ siŞ koło swoich
spraw. Jeżeli interesuje ciŞ przyszłoŚ, musisz tworzyŚ jNo szybko, z
marszu, odpowiednio do odruchăw i emocji.
- Do diabła z twărcami i wynalazcami - owiadczył Wiktor. Czuł siŞ
pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu siŞ nigdzie
iŚ, chciał siedzieŚ tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na cianach, z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegălnie, jeli pamiŞtaŚ o tym, że na
zewnNotrz na całym wiecie pada deszcz, na kocie łby jezdni - deszcz, na
strome dachy - deszcz, deszcz zalewa găry i răwniny, kiedy tam wszystko
rozmyje, ale bŞdzie to jeszcze nieprŞdko. Tak mili moi, jak dawno przeminŞły
te czasy, kiedy przyszłoŚ była replikNo teraniejszoci i teraz nie sposăb
siŞ zorientowaŚ, gdzie co jest.
- Zgwałcony przez mokrzaka! - powiedział Pawor ze złoliwNo
satysfakcjNo.
W drzwiach restauracji pojawił siŞ doktor R. Kwadryga. Stał kilka
sekund, uważnym i ciŞżkim wzrokiem przyglNodajNoc siŞ szeregom pustych
stolikăw, nastŞpnie twarz mu siŞ rozjaniła, gwałtownie zatoczył siŞ do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to -
zrobili siŞ mokrzy od deszczu?
- A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paáskim zdaniem, mamy
nazywaŚ?
- Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci
nazywalimy ich okularnikami.
Zbliżał siŞ doktor R. Kwadryga. Przăd ubrania miał całkiem mokry,
najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka
rozczarowanego i zmŞczonego.
- Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzŞdliwie jeszcze z
daleka. - Nigdy dotNod co takiego mi siŞ nie wydarzyło - nie ma wejcia!
Gdzie spojrzysz - wszŞdzie same okna... Obawiam siŞ, że kazałem panom na
siebie czekaŚ. - Padł na swăj fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest -
zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadziejŞ, że nie przeszkadza
panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła siŞ zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
Golem nalał mu koniaku.
- DziŞkujŞ panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej bŞdzie,
jeżeli przepuszczŞ kilka kolejek. Chciałbym podeschnaŚ.
- W ogăle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogăle niech wszystko
zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głono. -
ProponujŞ toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu,
wstał i oparł dłoá na porŞczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z każdym rokiem stajŞ siŞ konserwatywniejszy, nie dlatego że siŞ
starzejŞ, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebŞ...
Trzewy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do găry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak
siŞ wydawało, nadaremnie starał siŞ zrozumieŚ, skNod dobiega głos i czyj to
głos. NaprawdŞ było bardzo przyjemnie.
- Ludzie uwielbiajNo krytykowaŚ rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł
Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postŞp, przepadajNo za postŞpem. To sNo
nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni
błagaŚ Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzŞ...
Teraz răwnież Golem podniăsł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za
swoim kontuarem răwnież przestał wycieraŚ butelki i zaczNoł słuchaŚ, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawiŚ kieliszek i pogładziŚ guz.
- Aparat paástwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione
poprzednio, ale teraz funkcja paástwa jest po prostu niezbŞdna. Ja bym tŞ
funkcjŞ okrelił nastŞpujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałaŚ
temu, by przyszłoŚ mogła zapuszczaŚ swoje macki w nasze czasy. Trzeba
odrNobywaŚ te macki, przypalaŚ je rozpalonym żelazem... PrzeszkadzaŚ
wynalazcom, popieraŚ scholastykăw i tych co gadajNo od rzeczy... Do
gimnazjăw wprowadziŚ obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na
najwyższe stanowiska w paástwie - starcăw obciNożonych rodzinami i
zadłużonych, co najmniej szeŚdziesiŞcioletnich, żeby brali łapăwki i spali
na posiedzeniach...
- Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
- Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słuchaŚ
takiego umiarkowanego, lojalnego przemăwienia.
- Jeszcze nie skoáczyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy
mianowaŚ na stanowiska administracyjne i płaciŚ im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki bez wyjNotku należy przyjmowaŚ, płaciŚ za nie możliwie nŞdznie i
kłaŚ pod sukno. WprowadziŚ drakoáskie podatki za każdNo nowoŚ w gospodarce
i produkcji... - A właciwie dlaczego ja stojŞ? - pomylał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myli? - zapytał Golema.
- Ma pan całkowitNo racjŞ - odpowiedział Golem. - Jako ostatnio
wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
- Żadnego ratunku nie bŞdzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyáscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postŞp, ale na domiar
złego ten postŞp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyŚ bez postŞpu.
Dlatego, że postŞp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa
elektronika i w ogăle możnoŚ robiŚ mniej, za to zarabiaŚ wiŞcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rŞkNo... to znaczy nie rŞkNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaŚ na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wycigowy kierowca
na zakrŞcie. Na hamulec - żeby nie straciŚ władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie straciŚ szybkoci, bo inaczej jaki tam demagog, entuzjasta postŞpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutowaŚ - uprzejmie powiedział Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba
dyskutowaŚ - prawda rodzi siŞ w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postŞpu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem doŚ znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez cały czas łapie siŞ za kark? - zapytał Pawor.
- Jaki draá mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
măwiŞ, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była
cegła.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwił siŞ Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatŞchłej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - PostŞp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na sali pojawiła siŞ znana para - młody mŞżczyzna w bardzo silnych
okularach i jego długi jak żerd wspăłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampŞ, pokornie rozejrzeli siŞ dookoła i zaczŞli
studiowaŚ jadłospis. Młody mŞżczyzna znowu przyniăsł ze sobNo teczkŞ, teczkŞ
postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamăwienie, wyprostowali siŞ i wpatrzyli w
przestrzeá.
Dziwna para, pomylał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi siŞ rozpływa i na
odwrăt. Idealna niezgodnoŚ. Z młodym mŞżczyznNo w okularach można by było
porozmawiaŚ o postŞpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodniŞ.
Jakby mi was uzgodniŚ? No na przykład powiedzmy... Jaki tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca siŞ, wejcie do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siŞ drzwi
sejfu i młody po łokieŚ zanurza siŞ w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle siŞ rozpłakał i złapał Wiktora za rŞkŞ.
- NocowaŚ - powiedział. - Do mnie. Co?
Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos
dłoniNo i kontynuował.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to niele pomylane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - lady. BojŞ siŞ. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedział.
- Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłe od dziecka. Willi
mu szkoda! No to siŞ udław swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siŞ powiedział R..Kwadryga.
- Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresował siŞ Wiktor.
- "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowociNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł
słuchaŚ Golema.
- A wiŞc Pawor - măwił Golem. - Niechże siŞ pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogŞ zrobiŚ? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Paáski raport gotăw
jestem podpisaŚ. Chce siŞ paá skarżyŚ na wojskowych - niech siŞ pan skarży.
Chce siŞ pan skarżyŚ na mnie...
- Wcale nie chcŞ siŞ na pana skarżyŚ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoá do piersi.
- To niech siŞ pan nie skarży.
- Ale proszŞ mi co poradziŚ! Czy naprawdŞ nic mi pan nie może
poradziŚ?
- Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idŞ.
Nikt nie zwrăcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że
jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapytał.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja ciŞ chciałem zapytaŚ...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krătko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
- PrzeklŞta pogoda zrobiła siŞ w naszym miecie - powiedział Wiktor i
oparł siŞ o ladŞ. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNoł rŞkŞ pod ladŞ i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
cile przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - NastŞpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogăle, to jeden
Băg raczy wiedzieŚ, może on już dawno siŞ zaciNoł - ktăry to już rok pada
deszcz, jak go sprawdziŚ?
- Można pojechaŚ na SaharŞ - zaproponował Wiktor. Teddy umiechnNoł
siŞ.
- mieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, mieszna sprawa,
proponuj e mi za tŞ sztuczkŞ dwiecie koron.
- Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu włanie powiedziałem. - Teddy obrăcił "pogodnik" i podniăsł go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladŞ, popatrzył jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
- Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
- Jako tak około piNotej. WziŞła skrzynkŞ koniaku; Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestaŚ. Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty siŞ o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył DianŞ obok siebie. Pojawiła
siŞ przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzyła w stronŞ Wiktora, widział tylko jej profil i mylał, że ze
wszystkich kobiet, ktăre znał do tej pory, ta jest najpiŞkniejsza i że już
nigdy wiŞcej nie bŞdzie takiej miał. Diana stała oparta o ladŞ baru i twarz
miała bardzo bladNo i bardzo obojŞtnNo i była najpiŞkniejsza - wszystko w
niej było piŞkne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy siŞ miała, kiedy siŞ
złociła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegălnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siŞ zalałem, pomylał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargŞ
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
- Drogi sNo mokre, liskie - măwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie
przełykajNoc wădkŞ.
- Ona ci tak powiedziała?
- Przestaá Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siŞ.
Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł,
przysiadł na piŞtach, poszukał czego pod ladNo i postawił przed Wiktorem
buteleczkŞ z amoniakiem i napoczŞtNo paczkŞ herbaty. Wiktor spojrzał na
zegarek a potem przyglNodał siŞ, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankŞ, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
răwnie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankŞ
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siŞ. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w măzg i rozlał siŞ gdzie za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktăre nagle stało siŞ zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedział. - DziŞkujŞ. Zapisz na măj rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdŞ.
Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrăcił do swojego stolika. Młody
mŞżczyzna w okularach ze swoim długim wspăłtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjŞ. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
koci, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowŞ rŞkami i monotonnie
mamrotał: "Legia Wolnoci opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczŞliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- IdŞ - powiedział Wiktor.
- Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzŞ szczŞcia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił siŞ R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkŞ, paczkŞ
papierosăw i poszedł do wyjcia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym głosem, owiadczył: "Uważam panowie że czas, abymy siŞ
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył siŞ z grubym trenerem
drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.
*
Autobus zatrzymał siŞ i kierowca powiedział:
- Jestemy na miejscu
- Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gŞsta jak
mleko. Pochłaniała wiatło reflektorăw i nic nie było widaŚ.
- Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
- Co za mgła! NiŚ nie widzŞ.
- Poradzi pan sobie - obojŞtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
- Też sobie znaleli miejsce na sanatorium. W dzieá - mgła, wieczorem -
mgła. . .
- SzczŞliwej drogi - powiedział Wiktor.
Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony, owietlony od rodka jak zamkniŞty na noc supermarket,
zawrăcił, od razu przemienił siŞ w plamŞ mŞtnego wiatła i odjechał z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoámi po siatce ogrodzenia
znalazł bramŞ i na olep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemnoci, niezbyt wyranie widział przed sobNo owietlone okna prawego
skrzydła i jakNo szczegălnie głŞbokNo ciemnoŚ na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watŞ, przenikały normalne dwiŞki - grał adapter, brzŞczały
naczynia, kto ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc siŞ trzymaŚ
rodka piaszczystej alejki, żeby nie wpaŚ na jakNo gipsowNo wazŞ. ButelkŞ
z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł siŞ o co miŞkkiego i parŞ krokăw przespacerował siŞ na czworakach.
Za plecami kto ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby powieciŚ.
Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkŞ, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rŞkŞ... Po chwili zderzył siŞ
z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na nastŞpny. Do diabła, tu jest
całe stado samochodăw. Wiktor przeklinajNoc błNokał siŞ wrăd nich jak w
labiryncie i długo nie măgł dotrzeŚ do niewyranych wiateł oznaczajNocych
wejcie do budynku. Gładkie boki samochodăw były wilgotne od skroplonej
mgły. Gdzie obok kto chichotał i prăbował siŞ wyrwaŚ.
Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzŞsNoc tłustym zadem nie bawił
siŞ w chowanego, ani w komărki do wynajŞcia, nikt nie spał w fotelach.
WszŞdzie poniewierały siŞ stłamszone płaszcze, a jaki dowcipni powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piŞtro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentăw
posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy
jedzenia, - papierosăw i zgrzanych ciał. Wiktor skrŞcił w lewo, zapukał do
pokoju Diany. Nikt siŞ nie odezwał. Drzwi były zamkniŞte, klucz tkwił w
zamku. Wiktor wszedł, zapalił wiatło i postawił butelkŞ na stoliku obok
telefonu. Usłyszał czyje kroki, wyjrzał wiŞc na korytarz. Długim i pewnym
krokiem oddalał siŞ rosły mŞżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podecie zatrzymał siŞ przed lustrem , uniăsł głowŞ i poprawił krawat
(Wiktor zdNożył zauważyŚ smagły, orli profil i ostry podbrădek), a potem
zaszła w nim jaka zmiana - przygarbił siŞ - jakby przekrzywił na bok i
obrzydliwie krŞcNoc biodrami znikł w jakich otwartych drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomylał Wiktor. Puszczał gdzie pawia... Spojrzał w lewo. Tam
było ciemno.
ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokăj i poszedł szukaŚ Diany. Trzeba bŞdzie
zajrzeŚ do Roschepera, pomylał. Bo gdzie jeszcze ona może byŚ?
Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało siŞ
żarcie. Na stołach przykrytych za - winionymi obrusami walały siŞ brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiŞte serwetki i nikogo nie było, jeli
nie liczyŚ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w păłmisku z galaretNo.
SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesiŚ siekierŞ. Na
gigantycznym łożu Roschepera skakały păłnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNo dziwnNo grŞ z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktăry rył
w nich jak winia w żołŞdziach i răwnież skakał chrzNokajNoc ze szczŞcia.
Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan sŞdzia grodzki,
ktăremu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jaka
nieznajoma, ruchliwa osobistoŚ w liliowych barwach. Ta trăjka z zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o cianŞ,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretyáskim umiechem na wargach. Wiktor zamierzał już
odejŚ, kiedy kto złapał go za nogawkŞ spodni. Spojrzał w dăł i odskoczył.
Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderăw, autor
słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikăw wodnych Roscheper
Nant.
- ChcŞ siŞ bawiŚ w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw siŞ ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraniej był niepoczytalny.
Wiktor delikatnie siŞ uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam
zobaczył DianŞ. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem
kwano pomylał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacy pobieżnie
znajomi mŞżczyni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w
rodku koła taáczyła Diana z tym włanie żăłtym chłystkiem, włacicielem
orlego profilu. Oczy jej płonŞły, płonŞły policzki, włosy powiewały nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siŞ
byŚ na poziomie, dorăwnaŚ.
Dziwne, pomylał Wiktor. O co chodzi?... Co tu było nie tak. Taáczy
dobrze, no, po prostu wspaniale taáczy. Jak nauczyciel taáca. Nie taáczy,
ale pokazuje jak należy taáczyŚ... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeá
na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj
kochany, przecież ty taáczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomił wyobraniŞ. Aktor taáczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko piŞknie, wszystko idzie jak należy, nikt siŞ nie sypie, a w domu
nieszczŞcie... nie, wcale niekoniecznie nieszczŞcie, zwyczajnie czekajNo
na jego powrăt, a on răwnież czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
wiatła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy
aktora, ktăry sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskoci, ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Co do siebie măwiNo i nie sposăb zrozumieŚ
- co. Nie spocił siŞ pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc goci. - Chod taáczyŚ! -
krzyczała z daleka.
Kto zagrodził jej drogŞ, kto złapał za rŞkaw, wyrwała siŞ miejNoc, a
Wiktor wciNoż szukał oczami żăłtoskărego, nie măgł znaleŚ i czul
nieprzyjemny niepokăj.
Diana podbiegła do niego, schwyciła za rŞkaw i wciNognŞła w koło.
- Chod, chod! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak siŞ to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognŞła go do rodka, kto w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz
Baniew!". Adapter, ktăry zamilkł na chwilŞ, znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i
winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprăcz jej
ożywionej przelicznej twarzy i rozwianych włosăw.
- Taácz! - krzyknŞła i zaczŞła taáczyŚ. - Zuch jeste, że przyjechałe.
- Tak. Tak.
- Po co jeste trzewy? Zawsze jeste trzewy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze bŞdŞ pijany.
- Dzisiaj jeste mi potrzebny pijany.
- BŞdŞ.
- Żeby robiŚ z tobNo, co bŞdŞ chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
miała siŞ zadowolona i oboje taáczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie mylNoc. Jak we nie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtărNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, co
pokrzykiwali, jeszcze kto prăbował taáczyŚ, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O măj biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja mylŞ. Przecież go kNopiŞ.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O măj biedny, pijany ludu! - jŞczał Roscheper. - Chodmy stNod -
powiedział Wiktor.
WziNoł jNo za rŞkŞ i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstŞpowali
siŞ przed nimi mierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogŞ wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział co chamskiego,
wierzbiły go piŞci, ale Wiktor powiedział mu "Păniej, păniej" i młokos
znikł. TrzymajNoc siŞ za rŞce przebiegli pustym korytarzem, nastŞpnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej rŞki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej rŞki
zamknNoł drzwi od rodka i było gorNoco, zrobiło siŞ gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokăj na poczNotku był wielki i przestronny, a potem
stał siŞ wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne
wilgotne powietrze obmyło jego pier i ramiona. Wrăcił do łăżka, namacał w
ciemnociach butelkŞ z dżinem, napił siŞ i oddał jNo Dianie. Potem siŞ
położył i znowu z lewej płynŞło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaástwo trwa nadal - gocie piewali
chărem.
- To na długo? - zapytał.
- Co? - zapytała sennie Diana.
- Długo oni bŞdNo wyŚ?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwrăciła siŞ na bok i przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siŞ.
PokrŞcili siŞ włażNoc pod kołdrŞ.
- Nie pij - powiedział Wiktor.
- Aha - wymamrotała Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A jeli za ucho?
- Aha... przestaá, boli.
- Słuchaj, może măgłbym pomieszkaŚ tu przez tydzieá?
- Măgłby.
- A gdzie?
- Teraz chcŞ spaŚ. Daj pospaŚ biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Włanie tak zrobiŚ,
pomylał. Tu bŞdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i
wieczorem. Nie bŞdzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi
siŞ leczyŚ... PobŞdŞ tu ze trzy, cztery dni... piŞŚ, szeŚ... i trzeba mniej
piŚ, wcale nie piŚ i popracowaŚ... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby
zaczNoŚ pracowaŚ, trzeba zdrowo siŞ wynudziŚ, żeby już na nic poza tym nie -
mieŚ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszŞ do Roc-Tusowa, oto co zrobiŞ. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchărzył, to
tchărz. Jest mi winien dziewiŞŚset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy siŞ tchărzami. Dlaczego tak
siŞ boimy? Czego właciwie siŞ boimy? Boimy siŞ zmian. Nie bŞdzie można iŚ
do knajpy dla pisarzy, żeby golnNoŚ kielicha... portier przestanie siŞ
kłaniaŚ... w ogăle nie bŞdzie portiera, sam bŞdziesz portierem. Kiepsko,
jeli do kopalni... to rzeczywicie kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym mylałem i sto razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma siŞ czego baŚ, a wszystko jedno siŞ bojŞ.
Dlatego, że to chamska siła, pomylał. To bardzo straszne, jeli przeciwko
tobie jest bezmylna, wiáska, szczeciniasta siła nie poddajNoca siŞ
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bŞdzie...
ZdrzemnNoł siŞ i znowu siŞ obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacy
głono rozmawiali i rżeli niczym zwierzŞta. Zatrzeszczały krzaki.
- Nie mogŞ ich sadzaŚ - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- BŞdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
- A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? -
zaryczał burmistrz.
- BŞdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
- Oni nie sNo zaraliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na myli, że w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoŚ.
- A czy jest takie prawo, żeby rujnowaŚ uczciwych ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowaŚ, jest takie prawo?
- A ja ci măwiŞ, że bŞdzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciŚ? - pomylał Wiktor.
- Roscheper! - powiedział policmajster. - Jeste moim przyjacielem? Ja
ciŞ, draniu, na rŞkach nosiłem. Ja ciŞ, draniu, wybierałem. A teraz te
zarazy łażNo po miecie, a ja nic nie mogŞ. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- BŞdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci măwiŞ, że bŞdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku măwiŞ... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikăw wodnych... zarazŞ
zlikwidowaŚ i zorganizowaŚ w odległym miejscu. Tak bŞdzie dobrze?
- Niechże ciŞ ucałujŞ - powiedział policmajster.
- Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciŞ...
- Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo...
Zapiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- Słusznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszeleciły krzaki, Roscheper powiedział już gdzie daleko "Ej,
gimnazjum zapomniałe sobie zapiNoŚ!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jaki nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnŞła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł
jak stŞżało jej ciało.
- Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczŞ... Tak... Dobrze,
powiem mu. Odłożyła słuchawkŞ, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo
lampkŞ.
- Co siŞ stało? - sennie zapytał Wiktor.
- Nic. pij, ja zaraz wrăcŞ.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznŞ i
jej twarz była taka poważna, że siŞ zaniepokoił. Szybko ubrała siŞ i wyszła,
po drodze już obciNogajNoc sukienkŞ. Roscheper zasłabł, pomylał
nasłuchujNoc. Zachlał siŞ, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i
Wiktor wyranie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo
jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnŞły drzwi i kroki ucichły.
Odwrăcił siŞ na bok i sprăbował z powrotem zasnNoŚ, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał, że czeka na DianŞ i nie zanie, păki ona nie wrăci. Usiadł i
zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsowaŚ i Wiktor siŞ skrzywił. Diana
nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co ma tym wspălnego? - pomylał Wiktor. Artysta, ktăry gra
innego artystŞ, ktăry gra trzeciego. Aha, wiŞc to o to chodzi, tamten
wyszedł włanie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył siŞ w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł graŚ nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwaŚ.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy piNo... kto chrapie... Potem znowu skrzypnŞły
drzwi i zaczŞły zbliżaŚ siŞ kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo
poważnNo. Nic siŞ nie skoáczyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i
wykrŞciła numer.
- Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkŞ, chwilŞ stała patrzNoc w ciemnoŚ za oknem a potem
usiadła na łăżku obok Wiktora. W rŞku trzymała okrNogłNo latarkŞ. Wiktor
zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu mylNoc o czym ze
skupieniem, a potem zapytała.
- Kiedy zasnNołe?
- Nie wiem, trudno powiedzieŚ.
- Ale już pomnie?
- Tak.
Odwrăciła siŞ do niego.
- Nic nie słyszałe? Jakiej awantury, băjki?
- Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo
spokojnie. Najpierw piewali, potem Roscheper z kumplami odlewał siŞ pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechaŚ do domăw.
Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
- Ubieraj siŞ - powiedziała.
Wiktor umiechnNoł siŞ i wyciNognNoł rŞkŞ po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomylał. To wietna rzecz - posłuszeástwo. Tylko nie trzeba o
nic pytaŚ. Zapytał:
- Pojedziemy, czy păjdziemy?
- Co... Najpierw păjdziemy, a potem siŞ zobaczy.
- Kto zginNoł?
- Zdaje siŞ.
- Roscheper?
Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z
powNotpiewaniem. TrochŞ już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie
- a kto to właciwie taki, żeby go ze sobNo zabieraŚ?
- Jestem gotăw - powiedział Wiktor.
CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siŞ latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodmy - powiedziała, nie ruszajNoc siŞ z
miejsca.
- Może oderwaŚ nogŞ od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łăżka... Diana ocknŞła siŞ.
- .Nie. Noga jest do niczego. - WysunŞła szufladŞ biurka i wyjŞła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
Wiktor w pierwszej chwili przeraził siŞ, ale okazało siŞ, że to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedział.
Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
- Nie. Naboje nie bŞdNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk.
Samochodăw przed domem nie było. Diana skrŞciła w alejkŞ miŞdzy krzakami i
zawieciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomylał Wiktor. Okropnie
chciałbym zapytaŚ, o co chodzi, a zapytaŚ nie wolno. Dobrze byłoby wymyleŚ
jak zapytaŚ. Jako tak podchwytliwie. Nie zapytaŚ - tylko ot tak sobie
rzuciŚ uwagŞ z pytaniem w podtekcie. Może trzeba bŞdzie siŞ biŚ? Nie chce
mi siŞ. Dzisiaj mi siŞ nie chce. WalnŞ kolbNo. Od razu miŞdzy oczy... a jak
tam măj guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piŞŚ
dni... Co za wilgoŚ, trzeba było sobie golnNoŚ przed wyjciem. Jak tylko
wrăcŞ, zaraz sobie golnŞ.."Dobry jestem, pomylał. Żadnych pytaá. Słucham i
jestem posłuszny.
Obeszli skrzydło budynku, przedarli siŞ przez krzaki bzu i znaleli siŞ
przed ogrodzeniem. Diana powieciła. Jednego żelaznego prŞta w ogrodzeniu
brakowało.
- Wiktor - powiedziała niegłono Diana. - Teraz păjdziemy cieżkNo. Ty
bŞdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałe?
- Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelazła pierwsza i powieciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod gărŞ. To było wschodnie zbocze wzgărza, na ktărym stało sanatorium.
Wokăł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siŞ polizgnŞła i
Wiktor ledwie zdNożył złapaŚ jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała siŞ i
szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj siŞ za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył w dăł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krŞgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylicŞ, prosto w guz, albo
czego w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jaki wir - na przykład Roscheper
dostał delirium tremens i trzeba go bŞdzie doprowadziŚ z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystanŞła i co powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
wiadomoci Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok
cieżki czyje błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic wiŞcej, ani warg, ani
nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemnoŚ i w krŞgu wiatła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
- cierwa - powiedziała Diana ciniŞtym głosem. - Wiedziałam.
ZezwierzŞcone cierwa.
Padła na kolana, promieá latarki zelizgnNoł siŞ wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakie lniNoce păłkoliste żelazo, łaácuch w trawie, a
Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na piŞty i
dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka.
OburNocz wczepił siŞ w żelazne szczŞki, sprăbował rozerwaŚ je, poddały siŞ
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnŞły. "Idiota! - krzyknŞła Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNoł zŞby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że
zachrzŞciło i szczŞki siŞ rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła, żelazne păłkola znowu siŞ zwarły i zacisnŞły mu palce. "Potrzymaj
latarkŞ" - powiedziała Diana. "Nie mogŞ - odpowiedział. - Złapałem siŞ.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklŞła, wsadziła mu rŞkŞ do kieszeni.
Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbŞ pistoletu miŞdzy
szczŞki i wtedy siŞ uwolnił.
- Potrzymaj latarkŞ - powtărzyła Diana - a ja zobaczŞ co z nogNo.
- KoŚ jest zgruchotana - powiedział z ciemnoci napiŞty głos. -
Zaniecie mnie do sanatorium i wezwijcie samochăd.
- Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkŞ i podnie go.
Powieciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pieá
drzewa. DolnNo połowŞ jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik,
pomylał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siŞ tutaj wziNoł?
- Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żăłte krŞgi wokăł oczu.
ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i
odwrăcił siŞ do niego plecami - proszŞ mnie objNoŚ za szyjŞ - powiedział.
Mokrzak okazał siŞ chudy i lekki. Nie ruszał siŞ i nawet można było
sNodziŚ, że nie oddycha. Nie jŞczał, kiedy Wiktor siŞ polizgnNoł, ale za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. cieżka była znacznie bardziej
stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był niele
zasapany. Trudno było przecisnNoŚ mokrzaka przez dziurŞ w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radŞ.
- DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejcia.
- Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
- Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecież pada deszcz - zdziwił siŞ Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajŞ tutaj.
Wiktor zmilczał i zaczai wchodziŚ po stopniach.
- Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siŞ.
- Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
- Niech pan siŞ nie wygłupia - powiedział mokrzak. - ProszŞ mnie...
zostawiŚ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
- Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiŞ Wiktora.
- Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rŞkaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynie go i połăż na deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscycie tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
Zawrăcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jŞknNoł cichutko, podniăsł głowŞ i nagle zaczNoł szybko,
szybko oddychaŚ jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc siŞ w poszukiwaniu jakiej osłony.
- Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
- W kałużŞ? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan kładzie.
Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejciem, a
mokrzak od razu wyciNognNoł siŞ i rozkrzyżował rŞce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrŞcona, ogonfne czoło w wietle nocnej lampy wydawało siŞ
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotŞ wrăciŚ do
holu, ale to było niemożliwe - zostawiŚ rannego na deszczu, a Samemu
schroniŚ siŞ w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomylał,
ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje siŞ, jest w tym trochŞ
prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy siŞ przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomylał. Tak, właciwie raczej mokrzak niż okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siŞ:
- Noga!... Tak, zgruchotane koci... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkŞ i pobiegła
schodami na gărŞ. ZaczŞły siŞ jakie nieprzyjemnoci z mokrzakami w naszym
miecie. Co siŞ wokăł nich dzieje. Jakby nagle zaczŞli wszystkim
przeszkadzaŚ, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie
nagle. Zdaje siŞ, że też co o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
- Jak pan siŞ czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
- Może panu czego trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochŞ
dżinu?
- Niech pan siŞ nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszŞ.
- Boli? - zapytał Wiktor wspăłczujNoco.
- A jak pan myli?
WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomylał Wiktor. ZresztNo Băg z nim -
widzŞ go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł
oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczŞła co robiŚ
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie măwiła
uspokajajNocych słăw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomăc ci?" -
zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchod".
- Nigdzie nie idŞ - odparł Wiktor. Patrzył jak zrŞcznie zakłada szynŞ.
- BŞdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
- Nigdzie nie idŞ, - powtărzył Wiktor.
Potem gdzie za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnŞły reflektory.
Wiktor zobaczył jeepa, ktăry ostrożnie skrŞcał w bramŞ. Jeep podjechał do
wejcia i niezgrabnie wyładował siŞ z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił siŞ nad mokrzakiem i wziNoł go za
rŞkŞ. Mokrzak powiedział głucho:
- Żadnych zastrzykăw.
- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNoł mokrzaka na rŞce i zaniăsł go do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do rodka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemnoci. - Nie, nogami do
przodu... mielej... PrzytrzymaŚ za ramiona...
Sapał i krzNotał siŞ w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem
powiedział co niezrozumiałego, co w rodzaju "SzeŚ kNotăw na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianŞ:
- Dzwoniła do nich?
- Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniŚ?
- Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
- No, to idziemy - powiedziała Diana.
- Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siŞ skoáczyło,
nie czuł nic oprăcz irytacji. W holu Diana wziŞła go pod rŞkŞ.
- To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz siŞ w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bŞdzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siŞ Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siŞ tu stało?
Diana westchnŞła ze znużeniem.
- Nic szczegălnego siŞ nie stało. Nie trzeba było zapominaŚ latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piŞtro i szli teraz korytarzem.
- Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy
może naprawdŞ oszalał?
- Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzakăw. Jak zresztNo całe
miasto.
- To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
- Przecież trzeba kogo nienawidziŚ - powiedziała Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo Żydăw, gdzie indziej - Murzynăw, a u nas - mokrzakăw.
Zatrzymali siŞ przed drzwiami, Diana przekrŞciła klucz, weszła i
zapaliła wiatło.
- Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc siŞ. - Gdzie ty mnie
przyprowadziła?
- To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
- A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
- Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siŞ.
- Na cieżce... Przecież wiedziała, że on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
ZamknŞła ostatnie okno, przespacerowała siŞ po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie siŞ człowiek ruszy - wszŞdzie jakie wiástwa... Chodmy, bo zmarzłem.
- Zaraz - powiedziała Diana.
ZdjŞła ze stołu jakie ciemne mŞskie ubranie i potrzNosnŞła nim. Był to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomylał Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażŞ do
gorNocej wanny.
- Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z
takim nosem... żăłty na twarzy? Z ktărym taáczyła...
Diana wziŞła go za rŞkŞ.
- Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to măj mNoż, ...Măj
były mNoż.
*
Dawno nie widziałem pana w miecie - powiedział Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Można siŞ do was przysiNoŚ, czy wolicie byŚ sami? - .zapytał Pawor.
- Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwăjny koniak!"
Zmierzchało siŞ, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampŞ.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrăcił siŞ do Diany - żyŚ w
takim klimacie i zachowaŚ tak wspaniałNo cerŞ... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoácza... - Jak siŞ pracuje? - zapytał Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogŞ pracowaŚ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotŞ
czego siŞ napiŚ.
- Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
- A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwoci.
- Ale co siŞ stało?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzakăw. Jeden siŞ
złapał, zmiażdżyło mu nogŞ. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policjŞ i
zażNodałem dochodzenia.
- Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
- W tym miecie sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku
poszkodowanego, uważa siŞ, że nie było także przestŞpstwa, tylko
nieszczŞliwy wypadek, ktăremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmŞ to do wiadomoci i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groba i na tym siŞ rozstalimy. t
- A gdzie to siŞ stało? - zapytał Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodziŚ - ostro powiedziała Diana.
- Oczywicie - odparł Pawor. - Ja siŞ tylko zdziwiłem - skrzywił siŞ,
zmrużył oczy i dwiŞcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
Wsadził rŞkŞ do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkŞ do nosa. Co z
hałasem upadk) na podłogŞ. Wiktor nachylił siŞ. To był kastet. Wiktor
podniăsł go i podał Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo opowieciNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, że grasuje tu jaka miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiŞ, kiedy mnie bijNo.
- A czŞsto pana bijNo? - zapytała Diana.
Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogŞ na nogŞ i
paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomylał Wiktor.
Zaraz co usłyszy... WyciNognNoł rŞkŞ i obciNognNoł spădnicŞ na jej
kolanach.
- Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, ktărego
czŞsto bijNo? To trzeba poprawiŚ. Kelner, jeszcze raz podwăjny koniak! Tak,
a wiŞc nastŞpnego dnia poszedłem do warsztatu lusarskiego i raz dwa zrobili
mi tŞ zabawkŞ... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet
Golemowi siŞ spodobała...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodziŚ, nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzŞ. Napisałem skargi do trzech departamentăw, a teraz
siedzŞ i piszŞ sprawozdanie. Na jakNo sumŞ leprozorium otrzymało w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mŞżczyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniăsł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tŞ swojNo pisaninŞ i zamiast tego napije siŞ
grzanego wina i położy do łăżka.
- Zrozumiałem aluzjŞ - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba
bŞdzie iŚ... Czy pan wie, w ktărym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedy.
- W dwiecie dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo
pewnociNo.
- Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - ŻyczŞ przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkŞ czerwonego wina i
skierował siŞ do wyjcia.
- Masz za długi jŞzyk - powiedziała Diana.
- Tak - zgodził siŞ Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siŞ w jaki
sposăb podoba.
- A mnie nie - powiedziała Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrŞtny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mŞżczyni. Bez czci i wiary. Atamani głupcăw.
- Masz ci los - zdziwił siŞ Wiktor. - A ja mylałem, że tacy mŞżczyni
powinni ci siŞ podobaŚ.
- Teraz już nie ma mŞżczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo
faszyci, albo baby.
- A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednoczenie -
sprawiedliwoŚ.
- Racja. Ale moim zdaniem to całkiem niele.
- Nie najgorzej. Ale gdyby musiał wybieraŚ, wybrałby minogi, a to już
niedobrze. PoszczŞciło ci siŞ, że masz talent.
- Co ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
- A ja w ogăle jestem zła. Ty masz talent, a ja - złoŚ. Jeżeli tobie
odebraŚ talent, a mnie złoŚ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
- Zero zeru nierăwne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero
wyglNodałaby niele - przystojne, wietnie zbudowane zero. A poza tym,
gdyby ci odebraŚ twojNo złoŚ, staniesz siŞ dobra, co w koácu też nie jest
najgorsze...
- Jeli odebraŚ mi złoŚ, to stanŞ siŞ meduzNo. Żebym stała siŞ dobra,
należałoby zastNopiŚ złoŚ dobrociNo.
- Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo
dyskutowaŚ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siŞ zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci siŞ właciwie wziŞło, że jeste wyłNocznie zła i ani trochŞ dobra.
Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroŚ, tylko że jej nie widaŚ spoza
złoci. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
Na salŞ wtoczyło siŞ towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło siŞ
głoniej. Młodzi ludzie zachowywali siŞ doŚ swobodnie - nawymylali
kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie,
zaczŞli głono rozmawiaŚ i miaŚ siŞ na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował siŞ tanecznym
krokiem do baru. Teddy co mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł
dwoma palcami kieliszek, odwrăcił siŞ plecami do lady, oparł siŞ o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciŞsko rozejrzał siŞ po pustej sali. "Witam
DianŞ! - wrzasnNoł. - Co słychaŚ?" Diana umiechnŞła siŞ do niego obojŞtnie.
- Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
- Gdzie go już widziałem - powiedział Wiktor.
- Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siŞ prawdziwi,
tacy ktărzy majNo co własnego - dobroŚ, talent, złoŚ... ale jeli im to
zabraŚ, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie wyobraziłe sobie, że podoba mi siŞ twoje umiłowanie minăg i
sprawiedliwoci? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz
sławŞ, ale jeli chodzi o resztŞ, to jeste taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
- To, co teraz măwisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne,
że nawet nie czujŞ siŞ urażony. Ale măw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci siŞ wyraz twarzy, kiedy măwisz - zapalił papierosa i podał jej. - Măw
dalej.
- Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Olizgłe, głupie meduzy.
KotłujNo siŞ, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdŞ nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
- To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogăle to sNo banały, Diano,
moja najmilsza, nie jeste mylicielem. W ubiegłym wieku, gdzie na
prowincji może by to niele wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieácy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiŚ - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
- A co robiNo z meduzami?
- Kto? Meduzy?
- My.
- O ile wiem - nic. Zdaje siŞ, że robiNo z nich konserwy.
- No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty co zdziałałe przez
ten czas?
- No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeli po tym licie nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
- I to wszystko?
- Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztŞ wyrzuciłem.
- O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam siŞ tobNo, starałam
siŞ nie przeszkadzaŚ, odganiałam Roschepera...
- KNopała mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
- KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
- Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem ciŞ w
wannie...
- Wszystko jedno.
- Jak to wszystko jedno? Mylisz, że łatwo pracowaŚ, kiedy siŞ ciebie
kNopie w wannie? Opisałem szeŚ wariantăw tego procesu, wszystkie sNo do
niczego.
- Daj przeczytaŚ.
- Tylko dla mŞżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci nie powiedziałem? I w ogăle było w nich tak mało patriotyzmu i
wiadomoci narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich
pokazaŚ.
- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem
wstawiasz wiadomoŚ narodowNo?
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam wiadomociNo
narodowNo do głŞbi duszy: czytam przemăwienie pana prezydenta, wykuwam na
pamiŞŚ eposy bohaterskie, uczŞszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygaŚ - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorŞ siŞ do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czym innym. Na przykład o tym, co
bŞdziemy robili jutro.
- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
- To păjdzie szybko. A potem?
Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrăcił siŞ.
Zbliżał siŞ do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
- Dzieá dobry - przywitał siŞ z DianNo. - Golem jeszcze nie wrăcił?
Twarz Diany wstrzNosnŞła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomoŚ rysăw, i już nie wiesz - czy to
zamysł mistrza czy bezradnoŚ rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała.
Milczała i mokrzak răwnież patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym
milczeniu żadnej niezrŞcznoci - oni po prostu byli razem, a Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siŞ to nie podobało.
- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głono.
- Tak - powiedziała Diana. - ProszŞ, niech pan usiNodzie i zaczeka.
Jej głos był zwyczajny i umiechała siŞ do mokrzaka obojŞtnym
umiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy
pozostali byli osobno.
- ProszŞ - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R.
Kwadrygi.
Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych
rŞkawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagŞ i odstawił na stăł.
- Mam nadziejŞ, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
- Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosŞ. Wiktorze, daj mi
klucz do pokoju, za chwilŞ wrăcŞ.
WziŞła klucz i szybko poszła do wyjcia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jako za dużo ci siŞ zwiduje w
ostatnich czasach. Jaki taki przeczulony siŞ zrobiłe i nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogăle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mŞżowie, te wszystkie dziwne znajomoci... Diana - to Diana, a ty - to ty.
Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyŚ...
Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznŞ,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilŞ - i udało
mu siŞ przekonaŚ siebie, że naprawdŞ wystarczy.
Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognŞło
od niego wilgociNo i jeszcze czym jakby medycznym. Czy mogłem sobie
wyobraziŚ, że bŞdŞ kiedy siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym
stoliku? Jednak postŞp, chłopcy, nastŞpuje powoli. Albo też my stalimy siŞ
tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo
braŚmi? Ludzkoci, moja przyjaciăłko, jestem z ciebie dumny... A czy pan,
măj drogi, wydałby swojNo cărkŞ za mokrzaka?...
- Nazywam siŞ Baniew - przedstawił siŞ Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktăry wpadł w potrzask?
Mokrzak szybko odwrăcił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomylał
Wiktor.
- ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
- Na jego miejscu zawiadomiłbym policjŞ.
- To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
- A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszaŚ na
miejscowej policji, można zwrăciŚ siŞ do okrŞgowej...
- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
- Każde przestŞpstwo, ktăre pozostaje bezkarne, rodzi nowe
przestŞpstwo.
- Tak. Ale nas to nie interesuje.
Przez chwilŞ obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
- Moje nazwisko - Zurtzmansor.
- Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
Mokrzak zmrużył oczy.
- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
Wiktor nie zdNożył odpowiedzieŚ. Za jego plecami kto przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
- Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
Wiktor odwrăcił siŞ. Wznosił siŞ nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż
sekundŞ, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjŞ.
- Do kogo pan măwi, młody człowieku? - zainteresował siŞ.
- Do paáskiego przyjaciela - grzecznie wyjanił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo măwiŞ, ty mokra szmato!
- ChwileczkŞ - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z
umieszkiem patrzył na niego z găry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer,
opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach
prawicowcăw, lewicowcăw i umiarkowanych. Wiktor siŞgnNoł rŞkNo do jego
krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy
młody Goliat automatycznie pochylił głowŞ, żeby zobaczyŚ co tam ma, Wiktor
mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat kompletnie oszołomiony i sprăbował siŞ wyrwaŚ, ale Wiktor go nie
wypucił i przez jaki czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziŞtociNo
zakrŞcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "NastŞpnym razem
zachowuj siŞ przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojăwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie
wierzgał, ale miŞdzy nimi stał fotel i młody Goliat piŞciami ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rŞce i ciNogle wykrŞcał, rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał siŞ -
odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pŞdziła na niego cała
piŞcioosobowa banda, dwăch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladŞ baru, Diana z białym
pakunkiem na rodku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz portiera, i tuż obok wciekłe pyski z rozwartymi paszczŞkami.
NastŞpnie skoáczyła siŞ fotografia i zaczŞło siŞ kino. . .
Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w
policzek. Ten przepadł i przez jaki czas siŞ nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora w ucho. Kto inny uderzył go kantem dłoni w policzek -
chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze kto - wyzwolony Goliat? -
skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyŚ, ile
okaleczyŚ - wyłupiŚ oko, rozerwaŚ usta, kopnNoŚ w pachwinŞ. Gdyby Wiktor nie
był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy,
ktăry wiŞcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłăw - tłumiŚ
każdNo băjkŞ w zarodku, z flanki za pojawiła siŞ Diana, Diana Wcieklica, z
zŞbami wyszczerzonymi z nienawici, niepodobna do siebie, już bez białego
pakunku, tylko z ciŞżkim oplatanym gNosiorem w rŞku, nadciNognNoł też
portier - niemłody już mŞżczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były
żołnierz - walczył pŞkiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie.
Kiedy wiŞc z kuchni przybiegło dwăch kelnerăw, nie mieli już nic do roboty.
Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swăj tranzystor. Jeden z
chłopaczkăw leżał pod stołem - był to ten, ktărego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem, pozostałych za czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieli na
piŞciach z sali, przepŞdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpŞdu sami też wylecieli na ulicŞ i dopiero tam, na deszczu uwiadomili
sobie całkowite zwyciŞstwo i trochŞ siŞ uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednoczenie dwa
papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili siŞ, co czwartek
rozrăba. Zeszłym razem zagapiłem siŞ i połamali dwa fotele. A kto potem
płaci? Ja!
Wiktor macał puchnNoce ucho.
- Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem siŞ do niego,
niestety.
- To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej siŞ trzymaŚ
z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni siŞ nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzŞ nauczyłe siŞ biŚ. PamiŞtam kiedy byłe taki smarkacz, słaby jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stăł. Zuch.
- Taki mam zawăd - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siŞ Teddy.
- No a jak mylisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jeste
przepełniony wiadomociNo narodowNo, idziesz szukaŚ krytyka, a on już w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Co podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
- Răżnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejcie podjechał jeep, drzwi siŞ otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki wspăłtowarzysz. Zza
kierownicy wygrzebał siŞ Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieŚ
zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktăry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc
oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty.
Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - răwnież szeptem odpowiedział Wiktor.
Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka
umiechajNoc siŞ do Wiktora, ale zastNopił mu drogŞ pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo pod pachNo. Powiedział co păłgłosem, a wtedy Golem przestał siŞ
umiechaŚ i wrăcił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił siŞ na tylne
siedzenie i jeep odjechał.
- Ech - powiedział Teddy - bilimy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i
odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczŞliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz păjdziemy siŞ napiŚ, a jego
zawieli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwałem siŞ od narodu?
- Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktăry to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z
dzieŚmi nie można dojŚ do ładu... ZresztNo, co tu gadaŚ - w całym miecie
nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! -
powiedział i machnNoł rŞkNo. - No, to chodmy.
Wrăcili do holu i Teddy zapytał portiera, ktăry już wrăcił na swăj
posterunek:
- No i jak? Dużo połamali?
- E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedzieŚ, że wyszlimy bez
szwanku. JednNo lampŞ pokaleczyli, cianŞ uwinili, ale pieniNodze to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, we.
Teddy skierował siŞ do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokăj. Młody mŞżczyzna w okularach
i wysoki już nudzili siŞ nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc
melancholijnie firmowNo kolacjŞ. Diana siedziała na dawnym miejscu,
przeliczna, ogromnie ożywiona i nawet umiechała siŞ do siedzNocego już w
swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, ktărego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzewy i dlatego
wyglNodał, dziwnie.
- GratulujŞ! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujŞ, że nie byłem obecny,
choŚby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
- Jakie piŞkne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzie ty takie
dostał? Jak koguci grzebieá.
- Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko
jej zawdziŞczani WiktoriŞ swNo - powiedział wskazujNoc na DianŞ. -
Zapłaciła za gNosior?
- GNosior wcale siŞ nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Măj Boże, jak on cudownie siŞ zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
- Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo
szklankŞ rumu.
- Potoczył siŞ jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krŞgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciŞ kopali.
- To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyá.
Oczy mu z miejsca zmŞtniały.
- My siŞ znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jeste doktor Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
- Przestaá - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzewy. Ale
siŞ spijŞ. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale
przyjechałem tu păł roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobŞ, katar kiszek i jeszcze co tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi piŚ, a pijŞ przez dwadziecia cztery godziny na dobŞ... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu co takiego mi siŞ nie wydarzyło. Nawet
listăw nie dostajŞ, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa
korespondencji, a nowi sNo niepimienni...
- Nie chcŞ słyszeŚ żadnych tajemnic paástwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem nieprawomylny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankŞ i zaczNoł
popijaŚ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatŞ.
- Tak prŞdzej podziała - oznajmił. - Prăbuj, Baniew. Przyda siŞ... I
nie ma co siŞ na mnie gapiŚ! - znienacka powiedział do Diany z
wciekłociNo. - ProszŞ nie ujawniaŚ swoich uczuŚ! A jeżeli siŞ wam nie
podoba...
- Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
- Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałonie. - Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkŞ rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałe. Tyle, że jeste
bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłe moje uczucia. Cały jestem
poraniony... Oni teraz bojNo siŞ urnie zjeżdżaŚ, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie jakie cierwo pochwali - rana. NastŞpne cierwo pochwali -
nastŞpna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynŞ... ProszŞ
ciŞ... Popro jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto!
Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesiŞŚ
lat...
- Portret - alegoria - wyjanił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Narăd".
- Dureá - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy mylicie, że
siŞ sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już wiŞcej nie malujŞ
prezydentăw... Autoportret! Rozumiesz?
- Nie - przyznał siŞ Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malowaŚ autoportret
z DianNo jako modelkNo?
- Dureá - powiedział R. Kwadryga. - To bŞdzie twarz artysty.
- Măj tyłek - wyjaniła Diana Wiktorowi.
- Twarz artysty! - powtărzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jeste
artystNo... I wszyscy, ktărzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
ktărzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz,
Baniew, ja siŞ bojŞ. Przecież ciŞ prosiłem - przyjd, pomieszkaj u mnie
chociaż trochŞ. Mam willŞ, fontannŞ... A ogrodnik uciekł. Tchărz... Nie mogŞ
sam tam mieszkaŚ, lepiej w hotelu... Mylisz, że pijŞ, bo siŞ sprzedałem?
Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieŚ... Pomieszkasz u mnie trochŞ i
sam siŞ zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogăle nie
sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... miejNo siŞ... - nagle jego oczy napełniły
siŞ łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczŞcie, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
- I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana
patrzyła na R. KwadrygŞ z odrazNo i lŞkiem. - Nikt tu nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczŞsny odmieniec.
- StojNoca woda - owiadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła.
Zawsze milczy.
- Po prostu on już jest gotăw - powiedział Wiktor do Diany. - Nic
strasznego...
- Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za
swăj obowiNozek przedstawiŚ siŞ! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...
Wiktor przyszedł do gimnazjum na păł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym,
poinformował wiŞc Wiktora, że spotkanie odbŞdzie siŞ w auli i poszedł sobie
powołujNoc siŞ na jakie nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam,
Wiktor powŞdrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał
zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy băjek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchaá przy
tablicy, zapachy wiŞzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi
przykazania. WciNoż miał nadziejŞ wywołaŚ w pamiŞci jakie słodkie
wspomnienia dzieciástwa i młodoci, rycerstwa, koleżeástwa, pierwszej
czystej miłoci, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo siŞ
starał, gotăw rozczuliŚ siŞ przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu
było jak dawniej - i jasne, zatŞchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociŞte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej
rŞce i ciany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokoci wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawŞdziach cian - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wciekłoŚ i beznadziejnoŚ.
Znalazł swojNo klasŞ, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widaŚ
głŞboko wyciŞty emblemat Legii Wolnoci i Wiktor bardzo wyranie przypomniał
sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasăw, czerwono - białe opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe băjki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach, we wszystkich podrŞcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktăra wtedy wydawała siŞ piŞkna i niezwykła, a teraz stała siŞ tŞpa,
obwisła, podobna do wiáskiego ryja z ogromnNo, zŞbatNo, bryzgajNocNo linNo
paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta
głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz siŞ, że zmNodrzałe, czujesz
tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego
żăłtodzioba, ktăry wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo, o ktărej już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposăb nie
mogłem siŞ wycofaŚ, a nastŞpnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i
to wszystko nazywa siŞ najszczŞliwszym czasem - bezbarwnoŚ i pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomylał. Ľ jeżeli nagle, za piŞtnacie lat okaże
siŞ, że ja dzisiejszy, jestem răwnie przeciŞtny i zniewolony jak w
dzieciástwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam siŞ za dorosłego,
ktăry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył wiŞc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
SkromnoŚ i tylko skromnoŚ do pokory włNocznie... i tylko prawda,
nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - byŚ
pokornym, kiedy dookoła tylu idiotăw, rozpustnikăw, interesownych kłamcăw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trŞdowaci... Czy chcesz znowu
byŚ młodym? Nie. A czy chcesz pożyŚ jeszcze z piŞtnacie lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem.
Żeby tylko można było oddaŚ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siŞ
tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawaŚ
ciosy, A teraz păjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
Na sali było dosyŚ dużo dzieci i panował normalny hałas, ktăry ucichł,
kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenŞ i usadowił pod ogromnym
portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym
czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i
powiedział:
- Dzi bŞdzie z nami rozmawiaŚ znany pisarz Wiktor Baniew, ktăry
urodził siŞ w naszym miecie. - Odwrăcił siŞ do Wiktora. - Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
- Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomylnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
- W takim razie, proszŞ.
Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzŞdzie. Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salŞ. Było ich około piŞŚdziesiŞciu - dziewczNot
i chłopcăw w wieku od dziesiŞciu do czternastu lat - patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje siŞ, że tu sNo same wunderkindy, pomylał
mimochodem. W drugim rzŞdzie z prawej zauważył IrmŞ i umiechnNoł siŞ do
niej. Irma odpowiedziała umiechem.
- Uczyłem siŞ w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej
scenie wypadło mi kiedy graŚ Ozryka. Roli nie umiałem, wiŞc musiałem jNo
wymyliŚ w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu,
kiedy musiałem wymyliŚ co nie pod grobNo dwăjki. Podobno teraz trudniej
siŞ uczyŚ niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co
my przerabialimy w trzy lata, musicie przerabiaŚ w ciNogu roku. A wy
zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że ludzki măzg jest w stanie pomieciŚ znacznie wiŞcej informacji, niż to
siŞ wydaje na pierwszy rzut oka przeciŞtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieŚ
te informacje wtłoczyŚ... - Aha, pomylał, zaraz im opowiem o hypnopedii.
Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkŞ: Prosimy nie opowiadaŚ
nam o osiNogniŞciach nauki. ProszŞ rozmawiaŚ z nami jak z răwnymi. Walerians
kl. 6
- Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szăstej klasy
proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z răwnymi, i ostrzega mnie przed
referowaniem wam osiNogniŞŚ nauki... MuszŞ siŞ przyznaŚ, Walerians, że
istotnie zamierzałem porozmawiaŚ z wami o osiNogniŞciach hypnopedii.
Jednakże chŞtnie zrezygnujŞ ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swăj
obowiNozek poinformowaŚ ciŞ, że wiŞkszoŚ răwnych mi, dorosłych ludzi ma
nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu
niewygodnie măwiŚ na siedzNoco, wstał i przespacerował siŞ po scenie. -
MuszŞ siŞ wam zwierzyŚ, moi drodzy, że niespecjalnie lubiŞ spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie sposăb zrozumieŚ, z jakim czytelnikiem ma siŞ do
czynienia, czego on chce od ciebie i co go właciwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram siŞ zmieniŚ w wieczăr pytaá i odpowiedzi.
Czasami wychodzi dosyŚ zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznŞ
zadawaŚ pytania. A wiŞc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
- Tak - rozległy siŞ dzieciŞce głosy. - Czytalimy... Wszyscy...
- wietnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeŚ
historiŞ napisania jakiej mojej powieci?
NastNopiło niedługie milczenie, nastŞpnie ze rodka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
- To wietnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej wietnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogăł nic
ciekawego. Idmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie
usłyszeŚ o moich planach twărczych?
Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezporednio z technikNo
paáskiej twărczoci lepiej byłoby przedyskutowaŚ pod koniec rozmowy, kiedy
ogălny obraz bŞdzie bardziej jasny.
Usiadł. Wiktor wsadził rŞce w kieszenie i znowu przespacerował siŞ po
estradzie. Robiło siŞ interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
- A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstŞpnie. -
Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechalimy tramwajem...
- NaprawdŞ znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
- Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiŞc bŞdzie z literackimi
anegdotami?
- Czy można zadaŚ pytanie? - rzekł, unoszNoc siŞ z miejsca pryszczaty
chłopiec.
- Tak, oczywicie.
- Jakimi chciałby pan nas widzieŚ w przyszłoci?
Bez pryszczy, przeleciało przez głowŞ Wiktorowi, ale odgonił tŞ myl,
ponieważ zrozumiał - robi siŞ gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym
chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcŞ widzieŚ siebie w
teraniejszoci, pomylał. Jednak trzeba było odpowiadaŚ.
- Żebycie byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi.
Dobrzy. Chciałbym, żebycie lubili swojNo pracŞ... i pracowali tylko dla
szczŞcia innych ludzi... (TrujŞ, pomylał. Ale jak tu nie truŚ?) Mniej
wiŞcej tak...
Sala cichutko zaszumiała, potem kto zapytał nie wstajNoc z miejsca:
- Czy rzeczywicie pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
- Ja?! - oburzył siŞ Wiktor.
- Tak zrozumiałem paáskNo ksiNożkŞ "NieszczŞcie przychodzi nocNo". -
Był to jasnowłosy skrzat, mniej wiŞcej dziesiŞcioletni. Wiktor
odchrzNoknNoł. "NieszczŞcie" mogło byŚ dobrNo ksiNożkNo, mogło byŚ złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło byŚ ksiNożkNo dla dzieci. Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieŚ
ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce wiadomoŚ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat miał pewne podstawy przypuszczaŚ, że autor "NieszczŞcia" uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektărych aspektach.
- Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu
powiedzieŚ... Răżnie bywa,
- Wcale nie mam na myli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
- MăwiŞ o ogălnej koncepcji ksiNożki, byŚ może "ważniejszy" nie jest
odpowiednim słowem...
- Ja też nie mam na myli fizjologii - odparł Wiktor. - ChcŞ
powiedzieŚ, że bywajNo sytuacje, w ktărych poziom erudycji nie ma znaczenia.
Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek,
ktăry pracuje dla wojny może siŞ uważaŚ za uczciwego? i Co to takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
- MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, ktăry uwiadamia sobie
własnNo niedoskonałoŚ, ograniczonoŚ swojej wiedzy, stara siŞ je uzupełniŚ
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siŞ ze mnNo?
- Nie - powiedziała przeliczna dziewczynka wstajNoc.
- A o co chodzi?
- Paáska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc
tŞ definicjŞ może uważaŚ siŞ za mNodrego. Szczegălnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
Tak, pomylał Wiktor. OgarnŞła go lekka panika. To zupełnie nie
pogawŞdka z kolegami pisarzami.
- W jakim sensie masz racjŞ - powiedział. - Ale chodzi o to, że w
ogăle "mNodry" i "głupi" - to pojŞcia historyczne i chyba raczej
subiektywne.
- To znaczy, że pan sam nie podejmuje siŞ odrăżniŚ głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzŞdăw przeliczne stworzenie o przepiŞknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
- Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujŞ siŞ. Ale nie jestem
pewien, czy zawsze siŞ ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to ten, ktăry myli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało miech
słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieŚ. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na
stronŞ tego, kto wystŞpuje, zgadza siŞ z jego sNodami i dla wszystkich staje
siŞ jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siŞ samo przez siŞ, że
tu, na tej sali głupcăw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
siŞ, ogarniał je wrogi nastrăj, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że
pozostała możliwoŚ sarkastycznego omieszania, a jednemu nie sprawia
trudnoci dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie siŞ wrăd nich jeden najhałaliwszy i najgłupszy,
po ktărym można siŞ przejechaŚ ku ogălnemu zadowoleniu.
- Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała przeliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebymy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z paáskim aforyzmem myleli i
czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie paáskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjŞ. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony chciałby pan, abymy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy
faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetăw, ktărymi
przepełnione sNo paáskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistoŚ,
prawda?
Wiktorowi wydało siŞ, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
- Widzicie - rzekł - przez pracŞ dla dobra ludzi rozumiem włanie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siŞ
nie ma do mojej twărczoci. W ksiNożkach prăbujŞ pokazaŚ wszystko tak jak
jest naprawdŞ i nie prăbujŞ uczyŚ, czy też pokazywaŚ, co należy robiŚ. W
najlepszym razie wskazujŞ punkt przyłożenia siły, zwracam uwagŞ na to, z
czym trzeba walczyŚ. Ja nie wiem, jak należy zmieniaŚ ludzi, a gdybym
wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo
sławnym psychosocjologiem. Dla literatury piŞknej w ogăle jest
przeciwwskazane pouczaŚ, przewodziŚ, proponowaŚ konkretne drogi wyjcia,
albo tworzyŚ konkretnNo metodologiŞ. Można to zobaczyŚ na przykładzie
najwiŞkszych pisarzy. ChylŞ czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopăty,
dopăki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeli chodzi o siłŞ talentu
zwierciadłem rzeczywistoci. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyŚ chodzenia boso
czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litoŚ i trwoga...
Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczeástwa i tylko w mizernym
stopniu narzŞdzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeástwa
zmienia siŞ nie za porednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinăw
maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelaŚ lub też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzŞ, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale păki zastanawiał siŞ jakby tu co wtrNociŚ na temat roli literatury przy
poznawaniu wnŞtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
- Daruje pan, ale to wszystko jest dosyŚ banalne. Przecież nie o to
chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby kto je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma siŞ ochoty ich zmieniaŚ. Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. WiŞc dla czyjego dobra paáskim zdaniem powinnimy pracowaŚ?
- Ach, wiŞc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
Nagle dotarło do niego: măj Boże, przecież ci smarkacze poważnie
mylNo, że piszŞ tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdakăw, nic
nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieŚ, to sNo dzieci, dziwaczne
dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym
dowiadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomociNo ludzi plus stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko poukładaŚ w szufladkach z napisami "dobrze" i "le".
Dokładnie jak koledzy literaci...
- Wprowadziło mnie w błNod to, że măwicie jak doroli - rzekł Wiktor. -
I nawet zapomniałem, że jednak nie jestecie doroli. Rozumiem, że
niepedagogicznie jest tak măwiŚ, ale niestety trzeba to powiedzieŚ, inaczej
nigdy siŞ nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mŞżczyzna może byŚ
wspaniałym człowiekiem, ktărego nie sposăb nie kochaŚ, dla ktărego można
mieŚ najwyższe uznanie i uważaŚ za zaszczyt uciniŞcie jego rŞki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyleŚ, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem. Wszystkich bohaterăw moich ksiNożek uważacie za łajdakăw, ale
to dopiero połowa nieszczŞcia. Uważacie jednak, że i ja traktujŞ ich tak
samo jak i wy. A to już jest całe nieszczŞcie. NieszczŞcie, ktăre polega
na tym, że w ten sposăb nigdy nie zrozumiemy siŞ nawzajem.
Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeá, twarzy rozjanionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało
szczŞliwie wyjanione i teraz wszystko można zaczynaŚ od poczNotku, na
nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzŞdăw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
- Czy nie măgłby nam pan powiedzieŚ, czym jest postŞp?
Wiktor poczuł siŞ obrażony. No oczywicie, pomylał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myleŚ i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
- PostŞp - powiedział - jest to rozwăj społeczeástwa w takim kierunku,
ktărego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mŞczNo siŞ nawzajem.
- A czym siŞ zajmujNo? - zapytał tŞgi chłopiec siedzNocy po prawej
stronie.
- PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł kto z lewej.
- A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkoci nie zna
znowu tak wiele epok, w ktărych ludzie mogli sobie popijaŚ i zakNoszaŚ
quantum satis. Dla mnie postŞp - to dNożenie do stanu, w ktărym nie depczNo
i nie zabijajNo. A czym siŞ wtedy bŞdNo ludzie zajmowaŚ - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede wszystkim konieczne warunki postŞpu, a wystarczajNoce - to rzecz
nabyta...
- Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - Sprăbujemy rozpatrzeŚ
nastŞpujNocy schemat. Załăżmy, że automatyzacja rozwija siŞ w takim tempie
jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca wiŞkszoŚ
aktywnej ludzkoci zostanie wyrzucona poza nawias procesăw produkcyjnych i
sfery usług ze wzglŞdu na nieprzydatnoŚ. BŞdzie po prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywaŚ siŞ nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywicie kilkaset
tysiŞcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłoŚ pracy starych maszyn i
powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu
niepotrzebne. To dobrze?
- Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właciwie, może nie całkiem dobrze...
I w jaki sposăb przykre... Ale muszŞ wam powiedzieŚ, że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. WiŞc pewien postŞp jest chyba oczywisty.
- A czy pan sam chciałby żyŚ w takim wiecie? Wiktor pomylał.
- Wiecie - rzekł -ja ten wiat jako słabo sobie wyobrażam, ale
szczerze măwiNoc, może warto byłoby sprăbowaŚ.
- A czy potrafi pan wyobraziŚ sobie człowieka, ktăry kategorycznie
odmawia życia w takim wiecie?
- Oczywicie, że potrafiŞ. SNo ludzie, sam znam takich, ktărym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywaŚ,
rozpychaŚ siŞ, iŚ po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie
odmăwiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby sprăbowaŚ raj przerobiŚ na
chlew... albo na koszary. Z najwiŞkszNo przyjemnociNo zburzyliby taki
wiat... Tak, że chyba raczej nie potrafiŞ.
- A bohaterăw paáskich ksiNożek, ktărych pan tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłoŚ?
- Tak, oczywicie. Znaleliby wreszcie zasłużony spokăj.
Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
- No i włanie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie,
czy nie, lecz o to, że dla pana i paáskich bohaterăw taka przyszłoŚ jest
całkowicie do przyjŞcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec
ludzkoci. Właciwie dlatego nie mamy ochoty marnowaŚ sił, żeby pracowaŚ dla
dobra paáskich uwinionych od stăp do głăw i marzNocych o spokoju facetăw.
NaładowaŚ ich energiNo, żeby mogli żyŚ, naprawdŞ już nie sposăb. I jak tam
pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt
przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o
ludzkoŚ nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o paáskim pokoleniu...
ProszŞ mi darowaŚ, ale zagrylicie siŞ, roztrwonilicie siŞ na wewnŞtrzne
wanie, na kłamstwa i na walkŞ z kłamstwem, ktărNo prowadzicie wymylajNoc
nowe kłamstwa... Jak w paáskiej piosence:
Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
i prawda wczorajsza dzi w kłamstwo siŞ zmieni.
A kłamstwo wczorajsze przemienia siŞ żywo
dzi w prawdŞ powszedniNo i prawdŞ prawdziwNo
Włanie tak siŞ miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden
sposăb nie możecie uwierzyŚ, że jestecie już martwi, że własnorŞcznie
zbudowalicie wiat, ktăry stał siŞ dla was kamieniem nagrobnym. Gnilicie w
okopach, rzucalicie siŞ z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej?
Narzekalicie na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbycie nie wiedzieli, że
na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzalicie z uporem,
że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywalicie człowiekiem!...
Pryszczaty măwca machnNoł rŞkNo i usiadł. Zapanowało milczenie,
nastŞpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
- Kiedy măwiłem "wy", nie miałem na myli personalnie pana, panie
Baniew.
- DziŞkujŞ - powiedział gniewnie Wiktor.
Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa măwiŚ tak
bezapelacyjnie, to bezczelnoŚ i brak wychowania... daŚ w łeb i wyprowadziŚ
za ucho z sali. Czuł siŞ głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było
prawdNo, sam tak mylał, a teraz znalazł siŞ w sytuacji człowieka, ktăry
musi broniŚ czego, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne,
jak siŞ zachowaŚ dalej, jak kontynuowaŚ rozmowŞ i czy w ogăle warto jNo
kontynuowaŚ... Rozejrzał siŞ po sali i zobaczył, że czekajNo na jego
odpowied, że Irma czeka na jego odpowied, że wszystkie te rumiane i
piegowate potwory mylNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził
wspălnNo opiniŞ i wyraził jNo szczerze, z głŞbokim przekonaniem, a nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurŞ. Że oni rzeczywicie nie
czujNo nawet odrobiny wdziŞcznoci albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł siŞ do ułanăw i
uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na
dezynteriŞ w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a
potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, ktăry
zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach,
spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A
właciwie, dlaczego oni powinni mnie szanowaŚ za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież trzeba byŚ idiotNo, żeby mieŚ rzNod, ktăry
doprowadził armiŞ do takiego stanu... Aż siŞ wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak ogromnNo pracŞ myli musiały wykonaŚ te dzieciaki, żeby dojŚ do
wnioskăw, do ktărych doroli dochodzNo, kiedy duszŞ majNo już w strzŞpach,
zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo
nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, za wiŞkszoŚ do
tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoŚ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe czasy? Patrzył na salŞ nieomal ze strachem. Zdaje siŞ, że
pomimo wszystko przyszłoci udało siŞ zapuciŚ macki w samo serce czasu
teraniejszego i ta przyszłoŚ była zimna, pozbawiona litoci i miała gdzie
wszystkie zasługi przeszłoci - prawdziwe i domniemane.
- Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale
jestecie okrutne. Jestecie okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieástwo
- to zawsze okrucieástwo. I nie może przynieŚ nic oprăcz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłoci. Miejcie to na wzglŞdzie. I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyliłycie co szczegălnie nowego. ZburzyŚ stary wiat i na
jego kociach zbudowaŚ nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani
razu nie udało siŞ osiNognNoŚ oczekiwanych rezultatăw. To samo, co w starym
wiecie wywołuje pragnienie, aby burzyŚ bez najmniejszej litoci,
szczegălnie łatwo przystosowuje siŞ do procesu burzenia, do okrucieástwa, do
bezwzglŞdnoci, okazuje siŞ dla tego procesu niezbŞdne, trwa nienaruszone,
staje siŞ gospodarzem nowego wiata i w ostatecznym rachunku morduje
miałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolŞ, okrucieástwa nie można
zniszczyŚ okrucieástwem. Ironia i litoŚ! Ironia i litoŚ, dzieci!
I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi
przeleciała przez głowŞ szalona myl, że udało mu siŞ wreszcie powiedzieŚ
co takiego, co wstrzNosnŞło wyobraniNo słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieá i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak
powciNogliwie ukłonił siŞ Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci răwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
IrmŞ i widział, że jest szczŞliwa, że stara siŞ tego nie okazaŚ, ale po
prostu promienieje radociNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył siŞ opamiŞtaŚ,
zabrał głos Bol-Kunac.
- Obawiam siŞ, że pan nas le zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. -
Wcale nie jestemy okrutni, a jeżeli z paáskiego punktu widzenia jestemy
okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyŚ
waszego starego wiata, tylko zamierzamy zbudowaŚ nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego wiata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyŚ
ten wasz raj, popijajcie i jedcie na zdrowie. BudowaŚ, panie Baniew, tylko
budowaŚ. Niczego nie burzyŚ, tylko budowaŚ.
Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myli.
- Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po
waszej stronie. Zaskoczylicie mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujŞ z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie, że stare wiaty trzeba było burzyŚ włanie dlatego, że
przeszkadzały... przeszkadzały budowaŚ nowe, nie lubiły tego co nowe,
hamowały...
- Dzisiejszy stary wiat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie bŞdzie
nam przeszkadzał. BŞdzie nam nawet pomagaŚ. Poprzednia historia zakoáczyła
swăj bieg, nie trzeba siŞ na niNo powoływaŚ.
- No căż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko siŞ wam tak szczŞliwie układa.
Fajni chłopcy i dziewczŞta, pomylał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bŞdNo siŞ zagryzaŚ, rozmnażaŚ i rozpocznie siŞ praca na chleb nasz
powszedni... Nie, pomylał z rozpaczNo. ByŚ może jako siŞ uda... ZagarnNoł
ze stołu karteczki. Zebrało siŞ ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można uważaŚ za dobrego i uczciwego człowieka, ktăry pracuje dla wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
- Przysłano mi kilka pytaá - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz
warto...
Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale
właciwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcielimy poznaŚ
wspăłczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem
ideologii społeczeástwa, czy też czŞci społeczeástwa, a my powinnimy znaŚ
ideologăw wspăłczesnego społeczeástwa. Teraz wiemy wiŞcej, niż wiedzielimy
przed spotkaniem z panem. DziŞkujemy.
Na sali zaczNoł siŞ ruch, słychaŚ było "DziŞkujemy... DziŞkujemy, panie
Baniew" dzieci zaczŞły wstawaŚ, opuszczaŚ swoje miejsca, a Wiktor stał
zaciskajNoc w piŞci karteczki, czuł siŞ jak kretyn, wiedział, że jest
purpurowy, że minŞ ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł siŞ w garŚ, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koácu jak ma traktowaŚ te dzieci.
One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do
tego, co Wiktor pisał i do tego, co măwił, nie miał żadnych punktăw
stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gŞsiNo skărkNo na chudych rŞkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjŞ w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak
czuł siŞ dowiadczalny kot, ktăremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i
w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i
olepiono reflektorem... Tak, ze wspăłczuciem powiedział Wiktor do kota,
ktărego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeŚ...
I w tym momencie uwiadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejŚ. Na sekundŞ ogarnŞła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby
siŞ, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogŞ w celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznoŚ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie zamierzały go preparowaŚ. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszŞ o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bŞdzie łaskaw!".
I Wiktor wyjNoł wieczne piăro, zdjNoł nakrŞtkŞ, z zaciekawieniem
postronnego człowieka przysłuchał siŞ swoim odczuciom i wcale siŞ nie
zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumŞ. To były upiory przyszłoci i cieszyŚ
siŞ ich uznaniem było jednak przyjemnie.
*
W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i
wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosăw, po twarzy i za kołnierz
spływała woda - okazało siŞ, że zapomniał włożyŚ kaptur. Spodnie przemokły
do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu siŞ paliŚ - zdaje siŞ, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogŞ mokry
płaszcz, przebierał siŞ, wycierał głowŞ rŞcznikiem. To tylko akceleracja,
uspokajał siŞ, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc siŞ chciwie. To jest
włanie akceleracja w praktyce, mylał z przerażeniem, wspominajNoc pewne
siebie dzieciŞce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj
dorosłych, Boże ratuj ich rodzicăw, owieŚ ich, spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment... Ze wzglŞdu na Ciebie samego błagam ciŞ, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżŞ Babel, kamieá nagrobny dla wszystkich głupcăw, ktărych
wypuciłe na tŞ ZiemiŞ, aby siŞ płodzili i rozmnażali nie przemylawszy jak
należy skutkăw akceleracji... Okazałe siŞ prostaczkiem, bracie Boże...
Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A
właciwie dlaczego tak siŞ zdenerwowałem? - pomylał. Rozhulała mi siŞ
wyobrania... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniŞte
ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniŞtych? SkNod mi
przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyliły? Napatrzyły siŞ w
miecie wszelakiego paskudztwa, naczytały siŞ ksiNożek, wszystko uprociły i
naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudowaŚ nowy wiat. I wcale nie
wszystkie sNo takie. MajNo przywădcăw, krzykaczy - Bol-Kunac... ten
pryszczaty... i jeszcze ta liczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci
jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siŞ... Wiedział, że to nieprawda.
No, powiedzmy, nie nudziły siŞ, słuchały z ciekawociNo - to jednak
prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich
ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzie - tylko nie na film ze
strzelaninNo albo do wŞdrownego cyrku - oglNodaŚ gołe nogi tancerki na
linie. Răwno zwisał mi stary wiat i nowy wiat, nie miałem o tym zielonego
pojŞcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrŞciŚ gdzie żarăwkŞ i
trzasnNoŚ niNo o cianŞ, albo dorwaŚ gdzie jakiego eleganta i nakłaŚ mu
po ryju... Wiktor rozwalił siŞ w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy
wspominamy z rozczuleniem szczŞliwe dzieciástwo i jestemy przekonani, że
od czasăw Tomka Sawyera tak było, jest i bŞdzie. Powinno byŚ. A jeli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeli popatrzeŚ na nie z
boku, lekkNo litoŚ a przy bezporednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie.
A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myli: ty oczywicie jeste dorosły,
duży, możesz mi przyłożyŚ, jednakże jak od najwczeniejszego dzieciástwa
byłe głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiŚ głuptaka...
Wiktor nalał nowNo porcjŞ dżinu i zaczNoł wspominaŚ, jak to wszystko
wyglNodało i musiał popiesznie sobie golnNoŚ, żeby nie zawyŚ ze wstydu. Jak
przyszedł do tych dzieciakăw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z găry,
modny bŞcwał, jak na dzieá dobry uczŞstował je szlachetnNo głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił siŞ i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnoŚ intelektualnNo,
jak uczciwie prăbowano skierowaŚ go na właciwNo drogŞ i ostrzegano go, a on
nadal plătł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jako wyjdzie na swoje, że
co tam, nie ma co siŞ przesadnie wysilaŚ - a kiedy wreszcie straciwszy
cierpliwoŚ dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochaŚ i skarżyŚ siŞ,
że go le potraktowano... kiedy za z litoci poproszono go o autografy,
wpadł w takNo euforiŞ, że aż wstyd pomyleŚ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co siŞ dzi wydarzyło, bez wzglŞdu na swojNo wysilonNo uczciwoŚ
nigdy nikomu nie omieli siŞ opowiedzieŚ, że za jakie păł godziny przekona
sam siebie o koniecznoci zachowania răwnowagi duchowej i tak wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obrăciło siŞ w najwiŞkszy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, ktăre - a
niby czego siŞ po nich spodziewaŚ? - sNo dzieŚmi i dlatego nie najlepiej
orientujNo siŞ w literaturze i w życiu... Należałoby posłaŚ mnie do
departamentu owiaty, pomylał z nienawiciNo. Tacy zawsze sNo tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechŞ, pomylał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bŞdzie siŞ rozwijaŚ w takim samym tempie,
to do tego czasu kiedy bŞdzie ich dużo, ja już dziŞki Bogu szczŞliwie umrŞ.
Jak to dobrze - umrzeŚ we właciwym czasie!
Kto zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "ProszŞ!". Wszedł Pawor w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniŞtym nosem.
- Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko,
wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkŞ do nosa i zaczNoł smarkaŚ i
kichaŚ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
- Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
- Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To
miasto mnie wykoáczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
- Na zdrowie - powiedział Wiktor.
Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
- Gdzie siŞ pan podziewał? - zapytał kaprynie. - Trzy razy pukałem do
pana, chciałem wziNoŚ co do czytania. Ja tu przepadnŞ, jedyne moje zajŞcie
- to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem
do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkŞ telefonicznNo i
jakie prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym miecie". Ma pan
co do czytania?
- Raczej wNotpiŞ - rzekł Wiktor.
- Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegăw pan
nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana siŞ nazywa?
"mierŚ po południu"? "Păłnoc po mierci"? Nie pamiŞtam...
- "NieszczŞcie przychodzi o păłnocy" - powiedział Wiktor.
- O to to. Niech pan da poczytaŚ.
- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkŞ. I do tego nic nie zrozumiał.
- A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował siŞ Pawor z
oburzeniem. - podobno to co z życia homoseksualistăw, co tu można nie
zrozumieŚ?
- Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siŞ dżinu. Z wodNo?
Pawor kichnNoł, co mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał siŞ dookoła,
odrzucił głowŞ do tyłu i znowu kichnNoł.
- Głowa mi pŞka - poskarżył siŞ. - O w tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
- Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
- Akceleracja? To co, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jaki czas temu było o tym bardzo głono, ale potem w naszym
departamencie powołano komisjŞ i ta komisja udowodniła, że to rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwăw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło siŞ na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan măwi,
bo widziałem tych miejscowych wunderkindăw. Zachowaj nas Boże od takich
lwăw, ponieważ ich właciwe miejsce jest w gabinecie osobliwoci.
- A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwoci? -
zaprotestował Wiktor.
- Niewykluczone - zgodził siŞ Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspălnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny.
Wzrost wagi noworodkăw, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzie do dwăch
metrăw, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanacie lat, już potrafiNo siŞ
rozmnażaŚ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
- Co - nauczyciele?
Pawor kichnNoł.
- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
- Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoŚ rozporka?
- Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siŞ na Wiktora. -
Oni w ogăle nie majNo rozporkăw.
- I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
- W jakim sensie?
- Co jeszcze jest w nich niezwykle?
Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z
litociNo.
- Jak widzŞ, nie ma pan o niczym pojŞcia - rzekł Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo chustkŞ. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głăwnNo
właciwociNo naszych pisarzy jest nieznajomoŚ życia i oderwanie od
interesăw narodu... Jest pan już tu ponad tydzieá. Czy był pan gdziekolwiek
oprăcz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kim oprăcz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
- Dobra, dosyŚ tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety.
Znalazł siŞ usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
- A - a - a, nie podoba siŞ? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bŞdŞ... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
- Nie ma o czym opowiadaŚ - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak
wunderkindy...
- A jednak?
- No wiŞc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaá. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
- No wiŞc, jeli mam byŚ całkiem szczery, niele mi dali popaliŚ.
- A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siŞ ze wspăłczuciem.
- Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam măwiŚ
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnŞło, że te dzieci sNo jak doroli, i
to nie zwyczajni doroli, ale jak doroli najwyższej klasy... Jaka choroba,
piekielna dysproporcja... - Pawor ze wspăłczuciem kiwał głowNo. - Słowem,
le mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym măwiŚ.
- Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszŞ
panu powiedzieŚ, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty
godne litoci z tysiNocem kłopotăw na głowie. Ale tutejsi rodzice to co
szczegălnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych
działaá partyzantăw... No wiŞc, o co pana pytano?
- No, na przykład, co to jest postŞp.
- Tak. WiŞc, ich zdaniem, co to takiego postŞp?
- Ich zdaniem, postŞp to nadzwyczaj proste. PosłaŚ nas wszystkich do
rezerwatăw, żebymy siŞ nie plNotali pod nogami, a wăwczas oni na wolnoci
bŞdNo mogli spokojnie studiowaŚ Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
- No căż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na
ten temat măwi narăd?
- Kto?!
- Narăd!... Narăd măwi, że wszystkie nieszczŞcia sNo przez mokrzakăw.
Dzieci zewirowały - przez mokrzakăw...
- To dlatego, że w miecie nie ma Żydăw - zauważył Wiktor. Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktăry wszedł na salŞ, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
- To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty
uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzakăw, łażNo za nimi do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicăw majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na
poczNotku rodzice bardzo siŞ cieszyli, że dzieci zamiast drzeŚ spodnie na
płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siŞ nie cieszy. Jednakże bojNo siŞ
mokrzakăw jak dawniej i tylko warczNo im w lad...
Głos narodu, pomylał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszelimy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrzecijaáskich niemowlNot...
- Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudăw?
- To nie ja! - powtărzył Pawor z uczuciem. - Tak măwiNo w miecie.
- Co măwiNo w miecie, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myli? Pawor wzruszył ramionami.
- Życie płynie - powiedział mglicie. - Plotki păł na păł z prawdNo. -
Popatrzył na Wiktora znad chustki. - ProszŞ mnie nie uważaŚ za idiotŞ -
powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
Fakt, pomylał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali - to już nie koty păł na păł z deszczem... Jest takie okrelenie -
twarz rozwietlona od wewnNotrz. Włanie takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia ze mnNo, jej twarz owietlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo za
w ogăle nie rozmawia - cedzi co przez zŞby z pobłażliwNo odrazNo... Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrŞtne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogăle to wiástwo podjudzaŚ dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - narăd
jest ważniejszy niż macierzyástwo i ojcostwo, Legia Wolnoci waszNo matkNo i
ojcem, wiŞc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii
rujnujNocym przedsiŞwziŞciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia siŞ
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnŞ oznajmia, że twăj ojciec - to
pijak i bezmăzgie bydlŞ, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdŞ, ale to wszystko jedno wiástwo, należy to robiŚ inaczej,
nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali siŞ tego rodzaju owiatNo... Patologia jaka i tyle... Jeżeli
to tylko owiata i nic poza tym. A jeli co gorszego? DzieciŞ zaczyna
răżanymi usteczkami szczebiotaŚ o postŞpie, zaczyna măwiŚ straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza siŞ do
intelektualnego okrucieástwa, najgorszego okrucieástwa, jakie można
wymyliŚ, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siŞ fizjonomie,
stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to za znaczy, że nie ma
żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a
ja byłem podwăjnym osłem, kiedy zamierałem dzi na tej scenie... Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - măwił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale co nieco można
zobaczyŚ i tutaj wmiecie. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dzieŚmi i
jak siŞ przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siŞ nieomal w anioły,
a zapytaj takiego jak siŞ idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł
pogardy...
Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, mylał Wiktor. Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po miecie. Ale przecież nie Golem to
wymylił... Ojciec narodu. Co za cierwo, pomylał. Co za kanalia. WiŞc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na paáskim miejscu
urozmaiciłbym, a przynajmniej prăbowałbym urozmaiciŚ swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrăżniŚ paáski ogon od wszystkich innych ogonăw. Drut kolczasty,
żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej
wNotpliwoci jakie paskudztwo...
- Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
- A skNod ja mogŞ wiedzieŚ? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
- To znaczy, że pan tam już kiedy był?
- Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem
sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na wiecie
kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkăd, mokrzakăw
wypuszczajNo bez przeszkăd, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to
jest dziwne.
Nie, to chyba jednak nie prezydent, mylał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja co takiego napisał, chyba by
mnie ukrzyżowali - NiepojŞte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba
bŞdzie zapytaŚ Irmy, pomylał. Po prostu zapytam i zobaczŞ, co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna co nieco wiedzieŚ.
- Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
- Przepraszam, zamyliłem siŞ.
- MăwiŞ, że wcale bym siŞ nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakie
rodki. ZresztNo, jak przystoi miastu, rodki okrutne.
- Ja też bym siŞ nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwiŞ siŞ,
nawet jeli ja sam zechcŞ zastosowaŚ jakie rodki.
Pawor wstał i podszedł do okna.
- Ale pogoda - powiedział zgnŞbiony. - WyjechaŚ by stNod jak
najprŞdzej... Da mi pan ksiNożkŞ, czy nie?
- Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co
przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom
nasze dzieci?
Pawor wzruszył ramionami.
- To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieŚ? My
przecież jestemy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciŞżki i mokry.
- Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze
dzieci?
- Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkŞ na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
- Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
- Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo dzieci? No căż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkŞ i powNochał dżin w szklance. - A niby
dlaczego w naszych czasach nie buntowaŚ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje siŞ na czarnych, żăłtych na białych, a głupich szczujNo na
mNodrych... Co pana właciwie dziwi?
- Pawor twierdzi - powtărzył Wiktor - że paáscy pacjenci włăczNo siŞ po
miecie i uczNo dzieci răżnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem co
podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzŞ. Tak wiŞc, niczemu
siŞ nie dziwiŞ, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
- O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od
wiekăw mieli prawo chodziŚ po miecie. Nie wiem, co pan ma na myli măwiNoc
o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi bŞdzie wolno zapytaŚ pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkŞ, ktăra nazywa siŞ "zła fryga"?
- No, oczywicie - odrzekł Wiktor.
- Miał pan takNo zabawkŞ?
- r Ja oczywicie nie miałem... ale koledzy, o ile pamiŞtam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywicie - powiedział. - Chłopcy măwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
- Tak, włanie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rŞkŞ"...
- Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, măgłbym siŞ
dowiedzieŚ, o czym rozmawiajNo tubylcy?
- Nie măgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paáskiej kompetencji.
- SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? -
zapytał Pawor urażonym tonem.
- Wiem - powiedział Golem. - ZgadujŞ, bo tak mi siŞ podoba,... i niech
pan przestanie łgaŚ, przecież prăbował pan kupiŚ u Teddyego "pogodnik", wiŞc
wietnie pan wie, co to takiego.
- Niech pan idzie do diabła - kaprynie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
- ChwileczkŞ, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
- Czyżby? A mnie siŞ wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan,
Wiktorze, mokrzaki to ciŞżko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna
rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroŚ i
mNodroŚ, wiŞc nie trzeba ich krzywdziŚ.
- Kto ich krzywdzi?
- Czyżby pan ich nie krzywdził?
- Na razie nie. Na razie nawet wrŞcz przeciwnie.
- No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
- DokNod jedziemy?
- Do sanatorium. JadŞ do sanatorium, pan jak widzŞ też siŞ wybiera do
sanatorium, a Pawor niech siŞ kładzie do łăżka. DoŚ zarażania grypNo. l
Wiktor spojrzał na zegarek.
- Czy nie jest za wczenie?
- Jak pan chce. Tylko niech pan pamiŞta, że od dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
- A może najpierw zjemy obiad?
- Jak pan chce - powtărzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadăw. I panu
nie radzŞ. Wiktor pomacał siŞ po brzuchu.
- Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadŞ.
- Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
- Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siŞ ubieraŚ.
Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej,
mierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
- Czy rozumie pan aluzje?
- Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
- A wiŞc zwracam panu uwagŞ: aluzja. Niech pan mniej gada.
- Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieŚ?
- Jako aluzjŞ. Niech pan przestanie trzaskaŚ dziobem.
- Z przyjemnociNo - powiedział Wiktor i popadł w zamylenie.
Przejechali miasto, minŞli fabrykŞ konserw, przeciŞli pusty miejski
park, zapuszczony, mizerny, na wpăł zgniły z wilgoci, przemknŞli obok
stadionu, na ktărym umorusani, w błotnych cŞtkach jak żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napŞczniałymi butami napŞczniałNo piłkŞ i
wytoczyli siŞ na szosŞ prowadzNocNo do sanatorium. Dookoła, za kurtynNo
deszczu leżał mokry, płaski jak stăł step, niegdy suchy, wypalony i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siŞ w grzNoskie mokradła.
- Pana aluzja - rzekł Wiktor - przypomniała mi pewnNo rozmowŞ, mojNo
rozmowŞ z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw
paástwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego -
trzydzieci metrăw na dwadziecia - gabinetu i zainteresował siŞ: "Wiktor,
czy chce pan nadal mieŚ swăj kawałek chleba z masłem?" Ja, naturalnie
odpowiedziałem twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokaŚ!" -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
Golem umiechnNoł siŞ. ,
- A właciwie na czym pan brzdNokał?
- Jego ekscelencja miał na myli moje Świczenia na banjo w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
- A właciwie skNod pan ma pewnoŚ, że nie jestem szpiclem?
- A ja wcale nie mam takiej pewnoci - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz nie măwi siŞ "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie măwiNo "kabel".
- Nie wyczuwam răżnicy - zauważył Golem.
- Praktycznie, ja răwnież - powiedział Wiktor. - A wiŞc przestajemy
trzaskaŚ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
- Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Pan ma wspaniałNo opiniŞ! Ale ja pytam o tego nieszczŞnika, ktăry
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
Golem milczał chwilŞ, a potem zapytał:
- Ktărego z nich ma pan na myli?
- Nie rozumiem - odparł Wiktor. - Naturalnie, że tego, ktăry wpadł w
potrzask.
- Było ich czterech - stwierdził Golem wpatrzony w drogŞ zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niăsł pan na plecach, trzeciego
zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpŞtał pan
skandalicznNo băjkŞ w restauracji.
Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał răwnież. wietnie prowadził
samochăd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
- No, no, niech siŞ pan tak nie mŞczy - oznajmił wreszcie Golem. -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siŞ tej samej nocy.
- To także żart? - zapytał Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem,
dlaczego paáscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwăch
powodăw. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyŚ genetycznych chorăb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieŚ.
- Zabawne - wymamrotał Wiktor - Tyle już siŞ nasłuchałem o tych
paáskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyŚ we
wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana koŚ może siŞ
zrosnNoŚ w ciNogu jednej nocy.
- No tak - rzekł Wiktor. - Dlaczego w miecie nie ma kotăw? Przez
mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzNo myszy... Măgłby pan zaproponowaŚ
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta răwnież i myszy.
- A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
- Tak - lekkomylnie potwierdził Wiktor. - Włanie a la - potem
przypomniał sobie czym skoáczyła siŞ historia ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie ma w tym nic miesznego - powiedział. - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci. - I widziałem, jak siŞ zachowywały, kiedy pojawił siŞ
jaki tam mokrzak. Teraz wcale siŞ nie zdziwiŞ, jeli pewnego piŞknego dnia
wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
- Nie zdziwi siŞ pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
- Nie wiem... może zabiorŞ mu akordeon.
- I sam pan zagra?
- Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoŚ tych
dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
- Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaŚ - powiedział Golem.
- Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub
bardziej zrŞcznie uchyla siŞ pan od odpowiedzi na moje pytania, wietnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siŞ tak czy inaczej, a pan straci sposobnoŚ,
aby nadaŚ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
- Tajemnica lekarska! - wyrzekł Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem.
MogŞ siŞ tylko domylaŚ.
Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły siŞ na drodze
jakie sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce rădła - 2,5 km". Sylwetki
cofnŞły siŞ na pobocze - dorosły mŞżczyzna i dwoje dzieci.
- Niech siŞ pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
- Co siŞ stało? - Golem zahamował.
Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniŞtym wodNo, na chłopca, ktăry răwnież
był bez płaszcza i na dziewczynkŞ, bosNo, w sukience oblepiajNocej ciało.
NastŞpnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosŞ. Deszcz i wiatr
uderzyły go po twarzy, aż siŞ zachłysnNoł, ale nie zauważył tego. Czuł
niepohamowanNo wciekłoŚ, kiedy "na siŞ ochotŞ tłuc i łamaŚ, ale jeszcze ma
siŞ wiadomoŚ własnego szaleástwa. Na sztywnych nogach podszedł do
mokrzaka. "
- Co tu siŞ dzieje? - wycedził przez zŞby. A potem do cărki patrzNocej
na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo măwiŞ!
Irma nie ruszyła siŞ z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z
niepojŞtNo intonacjNo "To măj ojciec" i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeŚ, wymachiwaŚ piŞciami, nie
można groziŚ, chwytaŚ za kołnierz, ciNognNoŚ... i w ogăle nie można siŞ
wciekaŚ. Powiedział bardzo spokojnie:
- Irma, id do samochodu, jeste cała mokra. Bol-Kunac, na twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywicie posłuchała. Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choŚby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka o zgodŞ, ale powstał cieá wrażenia, że jednak co zaszło, jaka
wymiana poglNodăw, jaka krătka narada, w wyniku ktărej podjŞto decyzjŞ na
jego korzyŚ. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
- Jestem panu niezmiernie wdziŞczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bŞdzie jeżeli zostanŞ.
- Jak chcesz - stwierdził Wiktor. - Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było powiedzieŚ co na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z
găry wiedział, że to bŞdzie co bardzo głupiego, ale căż poczNoŚ? - tak
zwyczajnie odejŚ po prostu nie măgł. Ze wzglŞdăw czysto prestiżowych. I
powiedział.
- Pana za, łaskawco - oznajmił wyniole - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje siŞ pan tu jak ryba w wodzie.
NastŞpnie odwrăcił siŞ i rzuciwszy wyobrażonNo rŞkawicŞ, odmaszerował.
Wypowiedziawszy te słowa, mylał z obrzydzeniem, hrabia oddalił siŞ z
godnociNo...
Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodŞ z
warkoczykăw. Wiktor wcisnNoł siŞ do tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
- Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił siŞ... Wsuá tutaj nogi,
Irma, to ci je rozetrŞ.
- Po co? - z ciekawociNo zapytała Irma.
- Chcesz złapaŚ zapalenie płuc? Daj tu nogi!
- Bardzo proszŞ - odrzekła Irma, zwinŞła siŞ na siedzeniu i przesunŞła
do tyłu jednNo nogŞ.
Już z găry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi co pożytecznego
i właciwego, Wiktor ujNoł obiema rŞkami tŞ chudNo, dziewczyáskNo nogŞ -
mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzył siŞ, żeby jNo rozcieraŚ - do
czerwonoci, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłoámi, tŞ brudnNo,
zlodowaciałNo nogŞ, odwieczne rădło katarăw, gryp, stanăw zapalnych drăg
oddechowych i obustronnych zapaleá płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy. SiłNo inercji wykonał jeszcze kilka ruchăw
masujNocych, a nastŞpnie ostrożnie tŞ stopŞ wypucił. Przecież wiedziałem,
pomylał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu siŞ kryje jaki podstŞp, że dzieciom nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyŚ, ale chciałem
ratowaŚ, wyrywaŚ ze szponăw, płonNoŚ sprawiedliwym gniewem, spełniaŚ
obowiNozek i znowu napucili mnie na wodŞ, i znowu wyszedłem na idiotŞ,
drugi raz tego samego dnia...
- Zabieraj swojNo nogŞ - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogŞ i zapytała:
- DokNod jedziemy - do sanatorium?
- Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego haáby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogŞ, ciŞżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
- A po co? - zapytała Irma.
- Przebierzesz siŞ w suche ubranie i położysz do łăżka.
- Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Co ty wymylił?
- Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor. - Dam ci ksiNożki i bŞdziesz
sobie czytaŚ.
Rzeczywicie, po jakiego diabla wiozŞ jNo tam? - pomylał. Diana... No,
to siŞ jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogăle nic z tych rzeczy, ale jak
ja jNo odwiozŞ z powrotem? E tam, wezmŞ jakikolwiek samochăd i odwiozŞ...
Dobrze by było co sobie łyknNoŚ
- Golem... - zaczNoł, ale siŞ opamiŞtał. Nie wypada, do diabla.
- Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siŞ.
- Nie, nic - westchnNoł Wiktor, wpatrzony w szyjkŞ butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział znużonym głosem. - Co robilicie na
tych rozstajach?
- Mylelimy mgłŞ - odpowiedziała Irma.
- Co?
- Mylelimy mgłŞ - powtărzyła Irma.
- O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
- A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
- MyleŚ - to czasownik nieprzechodni - objanił Wiktor - a wiŞc wymaga
przyimka. Czy przerabialicie czasowniki przechodnie?
- Zależy, jak na to popatrzeŚ - odparła Irma. - MyleŚ mgłŞ - to jedno,
a myleŚ o mgle - to zupełnie co innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myleŚ o mgle.
Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
- Poczekaj - powiedział. - MyleŚ mgłŞ - tak siŞ nie măwi, to
niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myleŚ, biegaŚ,
chodziŚ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziŚ po ulicy. MyleŚ o... no o
czym tam...
- MyleŚ głupstwa - podpowiedział Golem.
- No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
- Szybko chodziŚ - powiedział Golem.
- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmił Wiktor. -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
- Tato, czy możesz nie paliŚ? - zainteresowała siŞ Irma.
Zdaje siŞ, że Golem wydał z siebie jaki dwiŞk, a byŚ może to silnik
kichnNoł wspinajNoc siŞ pod gărŞ. Wiktor zgniătł papierosa i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu
sunŞła nieprzejrzysta biała ciana.
- No i masz mgłŞ - rzekł Wiktor. - Możesz jNo myleŚ. A także wNochaŚ,
biegaŚ i chodziŚ. Irma chciała co powiedzieŚ, ale wtrNocił siŞ Golem.
- Nawiasem măwiNoc - stwierdził - czasownik "myleŚ" wystŞpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzŞdnie złożonych. Na przykład - mylŞ, że...
i tak dalej.
- To zupełnie inna sprawa - nie zgodził siŞ Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotŞ wypiŚ i zapaliŚ. Zachłannie popatrzył na szyjkŞ butelki.
- Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
- Nie. A tobie?
- TrochŞ mnie trzŞsie - przyznał siŞ Wiktor.
- Trzeba wypiŚ dżinu - zauważył Golem.
- Tak, byłoby niele... A może pan ma?
- Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jestemy na miejscu.
Jeep wjechał w bramŞ i zaczŞło siŞ to, o czym Wiktor jako nie
pomylał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczŞły przesNoczaŚ siŞ przez kratŞ
ogrodzenia i widocznoŚ była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała
postaŚ w przemokniŞtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minNoł gipsowNo wazŞ
ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i
przyłNoczył siŞ do stada samochodăw stłoczonych przed wejciem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jaka zapita morda wychyliła
siŞ z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siŞ
oddam?" Wiktor wysiadł zamierajNoc. Irma z ciekawociNo rozglNodała siŞ
dookoła. Wiktor mocno ujNoł jNo za rŞkŞ i poprowadził do wejcia. Na
schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bielinie i ulicznymi
głosami piewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedaŚ heroiny.
Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich
sprăbowała złapaŚ go za spodnie. Wiktor wepchnNoł IrmŞ do holu. Było tu
ciemno, okna zasłoniŞte, mierdziało dymem tytoniowym i jakim kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej cianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor z zaciniŞtymi zŞbami deptał po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo siŞ IrmŞ, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siŞ na niNo spojrzeŚ.
"
Na podecie czekał już na niego z otwartymi objŞciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważył IrmŞ i
wpadł w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!" Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł mu na nogŞ i pchnNoł w pier - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na mieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. PchnNoł drzwi Diany -
były zamkniŞte, klucza nie było. Załomotał wciekle, i Diana natychmiast siŞ
odezwała: "Wyno siŞ do wszystkich diabłăw! - wrzasnŞła z furiNo. -
mierdzNocy impotent! Găwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siŞ otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł IrmŞ do pokoju i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
- A, to ty - powiedziała Diana. - A ja mylałam, że znowu Roscheper. -
CzuŚ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogo ty przyprowadził?
- To jest moja cărka - z trudem odparł Wiktor. - Irma. Irmo, to jest
Diana.
Patrzył Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziŞki Bogu, zdaje siŞ,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzewiała.
- Ty chyba oszalałe - rzekła cicho.
- Irma przemokła - wydusił z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy,
połăż do łăżka i w ogăle...
- Nie położŞ siŞ - oznajmiła Irma.
- Irma - powiedział Wiktor. - BNod łaskawa słuchaŚ, bo inaczej zaraz
kogo spiorŞ...
- Niektărych z tu obecnych rzeczywicie należałoby spraŚ - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
- Diano - rzekł Wiktor. - ProszŞ ciŞ.
- Dobra - powiedziała Diana. - Id do siebie. Damy sobie radŞ.
Wiktor wyszedł z ogromnNo ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciŚ na korytarz absolutnie
nieznanNo parŞ, ktăra siŞ tam zagniedziła oraz uwinionNo bieliznŞ
pocielowNo. Potem zamknNoł drzwi, zwalił siŞ na goły materac, zapalił
wilgotnego papierosa i zaczNoł siŞ zastanawiaŚ, co też właciwie
narozrabiał.
*
Wiktor obudził siŞ păno, była pora obiadu. TrochŞ bolała głowa, ale
nastrăj okazał siŞ nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkŞ papierosăw, zszedł na dăł, damskNo
szpilkNo do włosăw otworzył czyj samochăd, wyprowadził IrmŞ służbowym
wyjciem i odwiăzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrŞcało, tak paskudnie siŞ czuł, Irma za siedziała obok, czyciutka,
schludna, uczesana według najnowszej mody - żadnych tam warkoczykăw - i
zdaje siŞ miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotŞ na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby zaczynaŚ od przyznania siŞ do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu siŞ niepedagogiczne. Skoáczyło siŞ na tym, że Irma nagle, ni z
tego ni z owego, pozwoliła mu zapaliŚ (pod warunkiem, że wszystkie okna
bŞdNo otwarte) i zaczŞła opowiadaŚ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo
wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodŞ, że w ogăle jako
ojciec jest całkiem do przyjŞcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana
jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele
wie i za bardzo lubi wypiŚ, ale to akurat w koácu nie jest takie straszne,
ty też lubisz wypiŚ, a wszystkim siŞ spodobałe, dlatego, że măwiłe
uczciwie, nie udawałe jakiego tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem
słusznie, ponieważ nie jeste żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac
powiedział, że w całym miecie jeste jedynym człowiekiem wartociowym,
jeli oczywicie nie liczyŚ doktora Golema, ale Golem właciwie nie ma z
miastem nic wspălnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogăle potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
W rezultacie odbyła siŞ znakomita rozmowa, obie strony były pełne
szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochăd postawił na
jakim zagraconym podwărzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak
bardzo niewdziŞcznym zajŞciem, szczegălnie jeli zna siŞ życie i umie siŞ
wykorzystaŚ w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktăry także był ojcem i także interesował siŞ problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejciowy,
twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a
wychowaniem syna nie măgł siŞ zajmowaŚ dlatego, że syn spŞdził dzieciástwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno biŚ dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie
przez całe życie bŞdzie je biŚ każdy, kto ma rŞce i nogi, a jeli masz chŞŚ
uderzyŚ dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiŞkszym
pożytkiem dla sprawy.
Po ktărym z rzŞdu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani
słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i
doszedł do wniosku, że jego cărka jest przebiegłym stworzeniem i w ogăle
uciekaŚ siŞ za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak
wykaraskaŚ siŞ z trudnej sytuacji, w ktărNo sam siŞ uwikłałe - to co
najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale włanie przyszedł doktor
R. Kwadryga i zamăwił swojNo codziennNo butelkŞ rumu, wiŞc wypili tŞ
butelkŞ, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w răżowych barwach,
ponieważ stało siŞ jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwiŚ, co
oznacza, że szanuje ojca, a byŚ może nawet go kocha. .. Potem przyszedł
jeszcze kto, i co zamăwił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spaŚ...
Prawdopodobnie... Należy przypuszczaŚ, że spaŚ... Co prawda zachowało siŞ
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i co to była za woda, nie sposăb było odtworzyŚ... I lepiej nie
odtwarzaŚ...
Doprowadziwszy siŞ do porzNodku Wiktor zszedł na dăł, zabrał z recepcji
wieże gazety i porozmawiał o przeklŞtej pogodzie.
- Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
- Właciwie nie za bardzo - powiedział uprzejmie recepcjonista. -
Rachunek da panu Teddy.
- Aha - powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie
precyzowaŚ, poszedł do restauracji. Wydało mu siŞ, że lamp na sali jest
jakby mniej. - O, do diabła - pomylał ze strachem. Teddyego jeszcze nie
było. Wiktor skłonił siŞ młodemu człowiekowi w okularach i jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetŞ. Na wiecie nic
siŞ nie zmieniło. Jedno paástwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie paástwo wysyłało kategoryczne protesty. Paástwa, ktăre podobały siŞ
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodăw i
demokracji. Paástwa, ktăre z jakiego powodu nie podobały siŞ panu
prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właciwie nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemăwienie o koniecznoci skoáczenia z korupcjNo raz na zawsze i
szczŞliwie przeszedł operacjŞ usuniŞcia migdałăw. Znajomy krytyk -
wyjNotkowe cierwo - wychwalał nowNo powieŚ Roc-Tusowa i było to nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdŞ dobra.
Podszedł kelner, jaki nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził
ostrygi, przyjNoł zamăwienie, pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siŞ.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczNoł myleŚ o pracy.
Po dobrym pijaástwie zawsze z ochotNo rozmylał o pracy. Dobrze byłoby
napisaŚ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkŞ... O tym, jak żyje sobie na wiecie
człowiek, kocha swojNo pracŞ, niegłupi, lubi przyjaciăł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochŞ
dziwak. Nie ma fabuły. A jeli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w
ogăle, jeli już usiNoŚ do takiej powieci, to trzeba siŞ zastanowiŚ,
dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie
dojdzie siŞ do wniosku, że dobrze jest mu wyłNocznie dlatego, że ma
ukochanNo pracŞ, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to
za człowiek, jeli wszystko ma gdzie oprăcz swojej pracy. Można oczywicie
napisaŚ o człowieku, ktărego sensem życia jest miłoŚ bliniego i jest mu
dobrze na wiecie, ponieważ kocha swoich blinich i kocha swojNo pracŞ, ale
o takim człowieku parŞ tysiŞcy lat temu napisali już panowie Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze jaki - w sumie było ich czterech. Tak w ogăle, to
było ich znacznie wiŞcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a
pozostali byli pozbawieni răżnych rzeczy, jeden wiadomoci narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o ktărym pisali, niestety był szalony...
Właciwie byłoby zajmujNoce opisaŚ, jak Chrystus przychodzi na ZiemiŞ
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz
z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje:
kochajcie swoich blinich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jaki
antysemita...
- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahuczał nad nim sympatyczny, mŞski
głos.
Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu
Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez
zarzutu imponujNocy mŞżczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
- ProszŞ - powiedział Wiktor bez cienia radoci.
Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siŞ i położył dłonie na stole.
- Postaram siŞ nie dokuczaŚ panu zbyt długo swojNo obecnociNo -
oznajmił - i sprăbujŞ nie przeszkodziŚ w paáskiej biesiadzie, jednakże
problem, z ktărym zamierzam siŞ do pana zwrăciŚ, dojrzał już ostatecznie,
abymy wszyscy, wielcy i mali, ci ktărym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta byli gotowi odłożyŚ własne sprawy, aby go jak najszybciej i
najefektywniej rozwiNozaŚ.
- Słucham pana - rzekł Wiktor.
- Spotykamy siŞ tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawŞ z tego, że jest pan nadzwyczaj zajŞty, nie chciałem niepokoiŚ
pana w czasie pracy, szczegălnie biorNoc pod uwagŞ jej specyfikŞ. Jednakże
zwracajNoc siŞ obecnie do pana jako osobistoŚ oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
Kelner przyniăsł butelkŞ białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
- Przyjacielu - powiedział. - Păl porcji kitchigaáskiej i kieliszek
miŞtăwki. Jesiotr bez sosu... A wiŞc pozwolŞ sobie kontynuowaŚ - oznajmił,
ponownie zwracajNoc siŞ do Wiktora. - Obawiam siŞ co prawda, że naszNo
rozmowŞ trudno bŞdzie uznaŚ za pogawŞdkŞ przy stole, ponieważ mowa bŞdzie o
sprawach i okolicznociach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaŚ z panem o tak zwanych mokrzakach, o
tym złoliwym nowotworze, ktăry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczŞsny
region.
- Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaŚ.
Burmistrz niezbyt głono wygłosił dobrze przemylane i nieskazitelne
stylistycznie przemăwienie. Opowiedział, jak dwadziecia lat temu, od razu
po okupacji, w Koáskim WNowozie zbudowano leprozorium, obăz - kwarantannŞ
dla osăb cierpiNocych na tak zwany żăłty trNod czyli chorobŞ okularniczNo.
ZresztNo prawdŞ măwiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi,
pojawiła siŞ w naszym kraju jeszcze w niepamiŞtnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegălnie czŞsto atakowała ona
nie wiedzieŚ czemu mieszkaácăw włanie naszego regionu. Jednakże wyłNocznie
dziŞki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej powiŞcono niezmiernie wiele
uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki
lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i czŞstokroŚ niesprawiedliwie
przeladowani przez zacofane grupy ludnoci, za przez okupantăw fizycznie
likwidowani, nieszczŞnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie stworzono im warunki znonej egzystencji, odpowiedniej do ich
sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsiŞwziŞte rodki
można jedynie pochwalaŚ, jednakże, jak to u nas czasami siŞ zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siŞ przeciwko nam. Nie
bŞdziemy w tej chwili szukaŚ winnych. Nie bŞdziemy prowadziŚ ledztwa w
sprawie działalnoci niejakiego doktora Golema, działalnoci byŚ może
ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak siŞ teraz okazało, w nadzwyczaj
nieprzyjemne skutki. Nie bŞdziemy także zajmowaŚ siŞ przedwczesnym
krytykanctwem, chociaż stanowisko niektărych wystarczajNoco wysokich
instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobicie wydaje siŞ
doŚ zagadkowe. Przejdmy do faktăw... - Burmistrz wypił miŞtăwkŞ, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siŞ jeszcze bardziej aksamitny,
nie sposăb było wyobraziŚ sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na
ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa
krNożNocymi po miecie plotkami, ktăre to plotki, jak musi wyznaŚ wprost,
sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania
zaleceá pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na
myli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych
mokrzakăw, obciNożanie ich odpowiedzialnociNo za gwałtownNo zmianŞ klimatu,
zwiŞkszenie liczby poronieá i procentu bezpłodnych małżeástw, za gwałtowny
exodus niektărych zwierzNot domowych, za inwazjŞ szczegălnego rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
- Panie burmistrzu - powiedział z westchnieniem Wiktor. - MuszŞ panu
wyznaŚ, że jest mi niezmiernie trudno ledziŚ paáskie długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie bŞdziemy
măwiŚ, o czym nie bŞdziemy măwiŚ, a bŞdziemy - o czym bŞdziemy.
Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, co sobie obliczył, co
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogăle pił, hałaliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i
to, że jest na wiecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan
burmistrz krzyknNoł, żeby mu przynieli kieliszek koniaku. Wiktor też
poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salŞ, leciutko
uderzył piŞciNo w stăł i oznajmił.
- Rzeczywicie, co ja tu bŞdŞ krŞcił. Życie w miecie stało siŞ
niemożliwe - może pan za to podziŞkowaŚ paáskiemu Golemowi - nawiasem
măwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo na niego materiały... ten paáski Golem wisi na włosku... A wiŞc,
powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te cierwa
przenikły do szkăł i doszczŞtnie zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektărzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna siŞ ferment, tylko
patrzeŚ, jak rozpocznNo siŞ samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszył
kieliszek. - MuszŞ siŞ panu przyznaŚ, że ja ich nienawidzŞ, zabijałbym jak
szczury, tylko nie chcŞ sobie brudziŚ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze,
zdemoralizowali dzieci, măwi siŞ trudno. Dzieci to dzieci, można je
demoralizowaŚ dzieá i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siŞ postawi
w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak
oni to robiNo. Zbudowalimy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat,
spalimy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak siŞ to
wszystko skoáczyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej, przyjechał tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno go zna... pomieszkał dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza,
marsz do leprozorium. wietna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden
przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilŞ zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dziŞki znalazł siŞ
trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynŞ do gry w kraj ach o deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywicie pomaga nam w jakim stopniu... Pan
mnie rozumie? Prăbowałem dogadaŚ siŞ z tym Golemem - jak groch o cianŞ -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na gărŞ - żadnych rezultatăw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjŞli do wiadomoci i
skierowali sprawŞ do rozpatrzenia we właciwych instancjach na dole...
NienawidzŞ ich, ale siŞ przemogłem i sam pojechałem do leprozorium.
Wpucili. Prosiłem, udowadniałem... Co za wstrŞtne typy! MrugajNo swoimi
wyliniałymi lepiami jak na jakiego wrăbla, jakbym był powietrzem... -
pochylił siŞ do Wiktora i wyszeptał. - BojŞ siŞ buntu, krew siŞ poleje. Pan
mnie rozumie?
- Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspălnego?
Burmistrz rozparł siŞ w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
- W mojej sytuacji - oznajmił - zostaje tylko jedno - uruchomiŚ
wszystkie dwignie. Potrzebna jest jawnoŚ. Magistrat uchwalił petycjŞ do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadziejŞ pan
răwnież, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawnoŚ! Potrzebny
jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głonym nazwiskiem.
Paáskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla
takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszŞ. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu, i w imieniu nieszczŞliwych rodzicăw... Trzeba zrobiŚ
wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich
diabłăw! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzakăw nie zostało tu ani ladu,
żebymy mogli zapomnieŚ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieŚ.
- Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, mylał, ty gruba winio, naprawdŞ mogŞ ciŞ zrozumieŚ. Ale
co siŞ stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem,
niczego takiego siŞ o nich nie słyszało, tylko niektărzy măwili, że podobno
mokrzaki mierdzNo, że podobno sNo zaraliwi, podobno robiNo niezwykłe
zabawki i w ogăle răżne rzeczy z drzewa... matka Fryda măwiła, o ile
pamiŞtam, że umiejNo rzucaŚ uroki, i przez nich mleko kwanieje, że mogNo
ciNognNoŚ na nas wojnŞ, măr i głăd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. PogodŞ
robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepŞdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
- Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rŞkami -
powiedział burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? PrzygotowujŞ
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził siŞ
zostaŚ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnoŚ choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywicie ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastŞpnie prăbujemy odpowiedzieŚ
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w
drugiego, no, po prostu orły... ale to jako nie to. Przecież nie
otrzymujemy żadnych instrukcji z găry... Policja znajduje siŞ w fałszywej
sytuacji... i w ogăle... A wiŞc przeciwdziałamy jak tylko możemy.
Zatrzymujemy ładunki, ktăre do nich idNo... prywatne, oczywicie, nie
żywnoŚ i nie pociel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przykład zatrzymalimy ciŞżarăwkŞ, i od
razu jako lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby siŞ pocieszyŚ, a
należałoby radykalnie...
- Tak - powiedział Wiktor. - WiŞc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
- Famenco Juventa - oznajmił burmistrz. - Măj zastŞpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
- TrochŞ poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
- Jak to po co? To oczywicie głupota, ale człowiek jest tylko
człowiekiem i w ktărym momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
umiechnNoł siŞ wstydliwie. - mieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak
dalej...
Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i
rozmylał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
ByŚ może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dzieciástwie. Ale za to
burmistrza i jego bandŞ znam dobrze - sadło i mietanka narodu, sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeli wy jestecie przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że w mokrzakach co jednak jest... Z drugiej strony mogŞ napisaŚ
artykuł, choŚby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz bŞdzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakNo
korzyŚ, żyłbym sobie tutaj piewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może siŞ
pochwaliŚ, że żyje jak pNoczek w male? Măgłbym siŞ tu urzNodziŚ, dostaŚ
synekurŞ, zostaŚ na przykład jakim inspektorem magistrackim do spraw
miejskich plaż i pisaŚ sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje siŞ
człowiekowi pochłoniŞtemu ukochanNo pracNo... i wygłaszaŚ na ten temat
odczyty dla wunderkindăw... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawaŚ, że to deszcz i spokojnie siŞ wytrzeŚ. Na poczNotku ze
wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim siŞ człowiek obejrzy,
zacznie siŞ wycieraŚ z godnociNo i nawet bŞdzie miał z tego satysfakcjŞ.
- My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do popiechu -
powiedział burmistrz. - Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas,
możemy nawet dostarczyŚ co w rodzaju schematu, planu, według ktărego
życzylibymy sobie... a pan tylko wygładzi wprawnNo rŞkNo i rzecz nabierze
właciwego blasku. A podpisaliby siŞ pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i
paástwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
Niele mu to idzie, pomylał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałoci. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie uraziŚ człowieka, nie poddawaŚ go przesadnej presji,
żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodził nas o prywatŞ... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszŞ i
podpiszŞ, że nie mam wyjcia, że zesłany Baniew bŞdzie musiał podnieŚ rŞce
do găry i w pocie duszy odpracowaŚ swăj beztroski pobyt w rodzinnym
miecie... I o schemacie wspomniał... dobrze wiemy, jaki to musi byŚ
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo linNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowaŚ. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, wiŞc musisz pan polubiŚ pana
burmistrza...
- ZastanowiŞ siŞ nad paáskNo propozycjNo - powiedział, umiechajNoc
siŞ. - Pomysł wydaje mi siŞ wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - oblenie mrugnNoł do burmistrza.
Burmistrz zarechotał.
- No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
PamiŞtam, jakże inaczej... - ponownie nachylił siŞ do Wiktora z minNo
spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahuczał. - BŞdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
- Tu - oznajmił Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzuciŚ
paáskNo propozycjŞ. Mam ważne sprawy - znowu oblenie mrugnNoł. - W
sanatorium.
Rozstali siŞ nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej elity i żeby doprowadziŚ do porzNodku roztrzŞsione takim
zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptaŚ szklaneczkŞ koniaku natychmiast,
jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywicie
wyjechaŚ stNod do wszystkich diabłăw, mylał Wiktor. Za granicŞ mnie nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcŞ wyjeżdżaŚ za granicŞ, co ja tam bŞdŞ robił,
wszŞdzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie siŞ sporo miejsc, w
ktărych można siŞ schowaŚ i przesiedzieŚ. Wyobraził sobie słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmerăw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrăd wychodka, i straszliwNo
nudŞ... starowieckie telewizory oraz miejscowNo inteligencjŞ: cwany pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaŚ, jest
gdzie pojechaŚ. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzie wyjechał,
żebym zszedł z oczu, skrył siŞ w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniăsłby siŞ krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bŞdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł siŞ, nikt o nim nie pamiŞta, przestał brzdNokaŚ...
Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyŚ IrmŞ,
porozmawiaŚ z niNo o postŞpie, wyjaniŚ dlaczego tak dużo pije (a
rzeczywicie, dlaczego ja tak dużo pijŞ?) i byŚ może siedzi tam u niej
Bol-Kunac, ale Loli z pewnociNo nie bŞdzie... Ulice były mokre, szare,
puste, w ogrădkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy
zauważył, że niektăre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto
bardzo siŞ zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleá,
wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie krălował deszcz. Deszcz padał
po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachăw drobniutkim wodnym pyłem,
deszcz zbierał siŞ na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wŞdrujNoce od ciany
do ciany, deszcz rozlewał siŞ po jezdni i pomykał po wyżłobionych miŞdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami.
Człowiek był nieproszonym gociem na ulicach i deszcz nie okazywał mu
żadnych wzglŞdăw.
Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, ktărzy stali pod daszkiem
przed wejciem na komendŞ policji - dwăch policjantăw w mundurowych
płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed
wejciem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo
budNo. Jednym z policjantăw był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc
naprzăd potŞżnNo szczŞkŞ, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czym go
przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant răwnież milczał z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siŞ do nich
i kiedy pozostało mu jeszcze mniej wiŞcej piŞtnacie krokăw, zaczNoł
słyszeŚ, co măwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
- A co ja mam z tym wspălnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił siŞ wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrăcił siŞ, i jakby w ogăle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
- A wiŞc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie
wła do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżaŚ siŞ do
samochodu. Jasne?
- Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
Szef policji zszedł ze schodkăw, wsiadł do swojego samochodu i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złociNo i odwołał siŞ do Wiktora.
- Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor
przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadŞ. WiozŞ
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo mnie i każNo jechaŚ na policjŞ. Za co? Jechałem prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjŞ
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaŚ?
- Przestaá już siŞ wydzieraŚ - powiedział policjant. Chłopiec żywo
odwrăcił siŞ do niego.
- WiŞc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem
szybkoŚ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestăj. I papiery mi
zabralicie...
- Wszystko siŞ wyjani - oznajmił policjant. - Słowo dajŞ, czego ty siŞ
denerwujesz? Id, posied sobie w knajpie i radzŞ ci, pilnuj swego nosa.
- Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowŞ. - Nie ma sprawiedliwoci na wiecie! Jedzisz na lewo -
zatrzymujNo, na prawo jedzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodziŚ ze
stopni, ale przystanNoł i zwrăcił siŞ do policjanta. - Może mandat pan
wemie, albo jako inaczej?
- Id, już id - powiedział policjant.
- Bo mnie obiecali premiŞ za popiech! CałNo noc jechałem.
- Id stNod, powiedziałem! - powtărzył milicjant.
Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siŞ, wsunNoł rŞce do kieszeni
i pobiegł przez plac.
Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciŞżarăwkŞ, spojrzał na
niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
Wiktor stał przez czas jaki, nastŞpnie powoli obszedł ciŞżarăwkŞ
dookoła. CiŞżarăwka była ogromna, potŞżna, kiedy na takich wożono piechotŞ
zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał siŞ. Kilka metrăw przed samochodem stał
skrŞciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiŞcej w pobliżu nie było. DogoniŚ, to mnie dogoniNo, pomylał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu siŞ wesoło. A
co, pomylał znany pisarz Baniew znowu siŞ schlał i porwał w celach
rozrywkowych cudzy samochăd, na szczŞcie obeszło siŞ bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie bŞdzie pierwszym, ktăry
dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoŚ niewygodnego
człowieka, ale nie miał ochoty siŞ zastanawiaŚ, miał ochotŞ poddaŚ siŞ
impulsowi. W ostatecznym razie napiszŞ tej kanalii artykuł, pomylał
mimochodem.
Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w
stacyjce nie było, musiał zerwaŚ kable zapłonu i połNoczyŚ druty. Kiedy
silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na
wejcie do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem
niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniŞ, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicŞ.
To było bardzo przyjemne - pŞdziŚ po pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głŞbokich kałuż, obracaŚ ciŞżkNo kierownicŞ napierajNoc
na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na ktărym
"Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w
skrzyni ciŞżarăwki, za każdym razem ciŞżko opada le umocowany ładunek. W
lusterku nie widaŚ było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyŚ w takim
deszczu. Wiktor czul siŞ bardzo młody, bardzo komu potrzebny i nawet trochŞ
pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego liczne dziewczyny wyciŞte z
ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkŞ papierosăw i było mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porŞ przyhamował i skrŞcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siŞ jak odkrywca
nieznanych drăg, ponieważ nigdy tŞdy nie jedził i nie chodził. A droga
okazała siŞ dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo
bardzo răwny i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po
piŞciu minutach to zobaczył.
Ogrodzenie - jeden rzNod drutăw - ciNognŞło siŞ po obu stronach
betonowej drogi i znikało gdzie w deszczu. Zamykała drogŞ wysoka brania z
budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już
żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod ktărej
wysuwała siŞ lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie măwcie - podziŞkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciŞżarăwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, măgł mieŚ najwyżej osiemnacie lat.
- Dzieá dobry - powiedział. - Czemu tak păno?
- Wynikły pewne okolicznoci - odpowiedział Wiktor zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siŞ Wiktorowi i nagle zesztywniał.
- Paáskie dokumenty - rzekł sucho.
- Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - MăwiŞ przecież -
zaistniały okolicznoci. Żołnierz zacisnNoł wargi.
- Co pan przywiăzł? - zapytał.
- KsiNożki - oznajmił Wiktor.
- A przepustkŞ pan ma?
- Jasne, że nie mam.
- Aha - powiedział żołnierz i jego twarz siŞ rozjaniła. - Ja też
patrzŞ... W takim razie proszŞ poczekaŚ. W takim razie trzeba bŞdzie
poczekaŚ.
- Niech pan wemie pod uwagŞ - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie cigaŚ.
- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał siŞ za siebie.
Przez deszcz nie było nic widaŚ. Wobec tego wrăcił za kierownicŞ i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za
bramNo także wirował deszcz, można było domyleŚ siŞ, że stojNo tam jakie
ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyŚ cokolwiek
konkretnego było nie sposăb. Czyżby mieli mnie nie zaprosiŚ do rodka? -
pomylał Wiktor. To bŞdzie wiástwo, jeli mnie nie zaproszNo. Można
wprawdzie sprăbowaŚ odwołaŚ siŞ do Golema, on na pewno gdzie tu jest... Tak
włanie zrobiŞ, pomylał. Czyżbym nadaremnie okazał siŞ bohaterem?...
Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy,
pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopielăwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych ladăw wszechwiatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieá ciŞżarăwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siŞ i rozemiał.
- Dzieá dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywiăzł pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
- No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siŞ żołnierz.
- Tak, to nasz samochăd.
- Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety bŞdzie
musiał wyjŚ i zaczekaŚ.
- Chciałbym zobaczyŚ siŞ z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
- Można go wywołaŚ tutaj - zaproponował żołnierz.
- Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec
rozłożył rŞce ze skruchNo.
- Nie ma pan przepustki - wyjanił. - A oni bez przepustki nikogo nie
wpuszczajNo. My bymy z radociNo....
Nie pozostało nic innego, jak wyleŚ na deszcz. Wiktor zeskoczył na
drogŞ, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siŞ brama, ciŞżarăwka szarpnŞła
i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknŞła siŞ. Czas jaki
jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulcăw, a potem nie było
słychaŚ już nic oprăcz plusku i szmeru. A wiŞc tak, pomylał Wiktor. A ja?
Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował siŞ na
bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadziejŞ dużo zobaczyŚ i
dużo zrozumieŚ... przeniknNoŚ, jeli można tak powiedzieŚ, do epicentrum. No
i diabli z wami, pomylał. Popatrzył na drogŞ. Do skrzyżowania szeŚ
kilometrăw, od skrzyżowania do miasta kilometrăw dwadziecia. Można
oczywicie od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. NiewdziŞczne
winie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. DziŞki
Bogu choŚ za to, pomylał.
- WiŞc mam wywołaŚ pana Golema? - zapytał żołnierz.
- Golema? - Wiktor siŞ ożywił. Właciwie dobrze by było przegoniŚ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochăd.
I flaszkŞ. - A tak, poproszŞ.
- To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajŞty.
- To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to
żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ siŞ trzask motocykla. Zza
mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkociNo wynurzył siŞ "Harley" z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramŞ i zahamował. Na siodełku siedział ten
sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siŞ zacznie, pomylał Wiktor naciNogajNoc
głŞbiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
- Gdzie ciŞżarăwka?
- Jaka ciŞżarăwka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskaŚ na
czasie.
- Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siŞ panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
- ProszŞ na mnie nie wrzeszczeŚ! - zaprotestował Wiktor z godnociNo. -
Co to za chamstwo? ZłożŞ na pana skargŞ.
Drugi policjant wyplNotujNoc siŞ po drodze z brezentowych pokrowcăw
podszedł i zapytał:
- Ten?
- Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
- No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc siŞ o krok. - Co to za
samowola? Jak pan mie?!
- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził
drugi policjant.
- A ja nie poczuwam siŞ do żadnej winy - bezczelnie owiadczył Wiktor i
wsadził rŞce do kieszeni. - Chyba mnie z kim pomylilicie panowie.
- Uprowadził pan ciŞżarăwkŞ - powiedział drugi policjant.
- JakNo ciŞżarăwkŞ? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu ciŞżarăwkŞ?
Przyszedłem tu w goci do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie
wartownikăw. Co ma z tym wspălnego jaka ciŞżarăwka?
- A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
- Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawaŚ rŞce! -
polecił rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnŞły drzwi wartowni i wysoki, przeraliwy głos
zawołał:
- RozejŚ siŞ!
Wiktor i policjant wzdrygnŞli siŞ. Na progu wartowni stał piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
- OdejŚ od bramy! - krzyknNoł.
- Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
- Gromadzenie siŞ przed bramNo strefy specjalnej w iloci wiŞkszej od
jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu bŞdŞ
strzelaŚ! CofnNoŚ siŞ od bramy!
- Lepiej odejdcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko
popychajNoc obu policjantăw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rŞkŞ i zrobił krok w kierunku żołnierza.
- Czy ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciŞżarăwkŞ.
- Żadnych ciŞżarăwek! - przeciNogle i przeraliwie wrzasnNoł
sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo
odejŚ na sto metrăw od bramy!
- Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - Chod, odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wciekłoci nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił siŞ gruby sierżant z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rŞku i ze szklankNo w drugiej.
- Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siŞ zezwierzŞcenie. Policjanci
rzucili siŞ do motocykla, osiodłali go, zawrăcili obok Wiktora, ktăry
stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant co do
niego krzyknNoł, czego nie sposăb było usłyszeŚ w trzeszczeniu silnika.
Odjechali o piŞŚdziesiNot krokăw i zatrzymali siŞ.
- Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
- Dalej! - przeraliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
- Nauczyli siŞ postronni gromadziŚ pod bramNo - zawiadomił sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbŞ. - Wrăcił na
wartowniŞ, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc siŞ z wolna, kilkakrotnie
przespacerował siŞ tam i z powrotem przed bramNo.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
- Przepraszam bardzo, ale co słychaŚ z doktorem Golemem.
- Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
- Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie păjdŞ...
- popatrzył na mgłŞ i deszcz, w ktărej skryli siŞ policjanci.
- Jak to - păjdzie sobie pan? - zaniepokoił siŞ żołnierz.
- A co - nie można? - răwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
- Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z ciŞżarăwkNo?
Pan odejdzie, a ciŞżarăwka? CiŞżarăwki należy odprowadzaŚ od bramy.
- A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
- Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siŞ tak
robi, jakże inaczej?
Do diabła, pomylał Wiktor, co ja z nim zrobiŞ. Z odległoci stu metrăw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
- Pan jNo naprawdŞ porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawociNo.
- A tak! Policja zatrzymała kierowcŞ, a ja jak głupi postanowiłem wam
pomăc...
- Ta - aak... - wspăłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdŞ nie wiem,
co panu poradziŚ.
- A jeli, powiedzmy, teraz sobie păjdŞ? - chytrze zapytał Wiktor. -
Nie bŞdzie pan strzelaŚ?
- Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaŚ? ,
- ZapytaŚ - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc siŞ, czy zdNoży uciec
poza granicŞ widocznoci czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał siŞ
klakson. Brama otwarła siŞ i ze strefy powoli wytoczyła siŞ pechowa
ciŞżarăwka. Zatrzymała siŞ obok Wiktora, drzwi siŞ uchyliły i Wiktor
zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz
łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył siŞ z
miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rŞkŞ w czarnej rŞkawiczce i
zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli siŞ zniżyŚ, gorzko
pomylał Wiktor. Żołnierzyk radonie oznajmił:
- No wiŞc wszystko dobrze siŞ skoáczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przeleciała przez głowŞ myl, że jeli już mokrzak sam
zamierza odstawiŚ samochăd do miasta, czy gdzie tam jeszcze, słowem, jeli
zamierza wdaŚ siŞ w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby siŞ natychmiast
pożegnaŚ i prosto przez pole daŚ nogŞ do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
- Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
- Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
- Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tŞ ciŞżarăwkŞ, chociaż była
zatrzymana.
- Wiem - cierpliwie wyjanił mokrzak. - Niech pan siada.
Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał siŞ z
żołnierzem, wdrapał siŞ na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiŞżarăwka ruszyła
i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj
policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechaŚ na pobocze. Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siŞ z szoferki powiedział:
- ProszŞ zabraŚ motocykl, panowie zagrodzilicie drogŞ.
- ZjechaŚ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaŚ dokumenty.
- JadŞ na komendŞ policji - powiedział mokrzak. - ByŚ może tam sobie
porozmawiamy? Policjant nieco siŞ stropił i wymruczał co w rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
- Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzŞ
samochăd, a tamten niech siŞ przesiNodzie do motocykla.
- ProszŞ bardzo - zgodził siŞ mokrzak. - Ale jeli można, motocyklem
pojadŞ ja.
- Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siŞ rozjanił. - Niech pan wysiada.
Zamienili siŞ miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora
zaczai siŞ krŞciŚ i wierciŚ na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor
zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej ,
chudej małpy, garbiNoc siŞ jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronŞ
motocykla i usadawia siŞ w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
Chciałbym wiedzieŚ, czym to wszystko siŞ skoáczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo pomylał Wiktor. NiewyranNo nadziejŞ budził zamiar mokrzaka
pojawienia siŞ na policji. Jakie rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnŞ w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknŞ. Nie ma takiej
policji, ktăra nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazjŞ... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej bŞdŞ musiał zwijaŚ żagle. Wszystko bŞdzie
dobrze. W ostatecznoci chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł
paczkŞ papierosăw i poczŞstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z
oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu siŞ popsuła, wiŞc musiał
chrzNoknNoŚ po raz wtăry, kiedy Wiktor podał mu ogieá. Właciwie można go
było zrozumieŚ, tego niemłodego, gdzie tak czterdziestopiŞcioletniego
człowieka, ktăry ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupŞ, zresztNo, skNod taki może siŞ znaŚ na cudzych dupach - ktăra właciwa,
a ktăjra nie... Policjant palił papierosa i minŞ miał już mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkŞ, pomylał Wiktor. Dałbym
mu golnNoŚ, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałăw, naurNogałbym władzy,
co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i
kto wie, może facet by siŞ rozchmurzył.
- Ależ leje, co niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarŞ neutralnie, bez złoci.
- Przecież jaki tu kiedy był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym
momencie go olniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siŞ do miasta, od razu ulewa.
- Szkoda słăw - powiedział policjant. - Oni siŞ tam w leprozorium
niele urzNodzili.
Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedy była i
jaka siŞ, do wszystkich diabłăw, zrobiła. Odkopali wspălnych znajomych w
miecie. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spădniczkach, o trNodzie
homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu.
Naturalnie zgodzili siŞ, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi străże porzNodku, niezastNopione koło
napŞdowe paástwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek
emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu
obowiNozkăw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broá - komu w
takich warunkach chce siŞ wyłaziŚ ze skăry... Słowem powstała taka sytuacja,
że gdyby jeszcze parŞ dobrych łykăw to policjant powiedziałby "Dobra
chłopie, Băg z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałe".
Jednakże paru łykăw nie było, a chwila dla wrŞczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak że kiedy ciŞżarăwka podjechała pod komendŞ, policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iŚ za sobNo i to szybko.
Mokrzak odmăwił udzielenia wyjanieá dyżurnemu oficerowi i zażNodał,
aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszŞ bardzo, naczelnik z pewnociNo osobicie pana przyjmie, co za
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiŞc do
naczelnika iŚ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaŚ i sporzNodziŚ
odpowiedni protokăł. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan Baniew nie bŞdzie musiał odpowiadaŚ na żadne pytania, i żadnych
protokăłăw pan Baniew nie bŞdzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej
sprawie okolicznoci dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny,
ktăremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł
zameldowaŚ. W czasie, kiedy meldował, zjawił siŞ kierowca w roboczym
kombinezonie, ktăry o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, wiŞc z
miejsca zaczNoł krzyczeŚ o sprawiedliwoci, niewinnoci i innych okropnych
rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturŞ, ktărNo szofer wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalnoci. Szofer
tak siŞ zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siŞ nie patrzeŚ w ogăle.
- Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
- Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siŞ mokrzak.
- ProszŞ - z przymusem powiedział policmajster po krătkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
- Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do
złożenia na paáskie rŞce stanowczego protestu z powodu powtărnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkăw adresowanych do leprozorium.
- Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był
pijany, i bylimy zmuszeni zatrzymaŚ go. Przypuszczam, że w najbliższych
dniach Wszystko siŞ wyjani.
- Policja zatrzymała nie kierowcŞ, tylko ładunek - owiadczył mokrzak.
- Jednakże nie jest to takie istotne. DziŞki uprzejmoci pana Baniewa
ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opănienie i powinien pan
byŚ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opănienie
ładunku z paáskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staŚ siŞ przyczynNo
poważnych nieprzyjemnoci dla pana osobicie.
- To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzŞ
sobie rozumieŚ, o czym pan măwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaŚ pogrăżek. Co za dotyczy pana Baniewa, to na tŞ okolicznoŚ
istniejNo okrelone artykuły kodeksu karnego, w ktărych takie przypadki sNo
przewidziane. - Wyranie unikał patrzenia na Wiktora.
- WidzŞ, że pan naprawdŞ nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił
mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku
kolejnego zatrzymania naszych ładunkăw bŞdzie pan miał do czynienia z
generałem Pferdem.
Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
- Wydaje mi siŞ, że to jest groba - stwierdził niepewnie.
- Owszem - zgodził siŞ mokrzak - i do tego groba wiŞcej niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak răwnież.
- PrzyjmujŞ do wiadomoci wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Paáski ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujŞ osobom, ktăre pana upoważniły, że zajmŞ siŞ sprawNo i jeżeli
znajdNo siŞ winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to răwnież
pana Baniewa.
- Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeli policja bŞdzie panu robiła
wstrŞty z powodu tego incydentu, proszŞ niezwłocznie zawiadomiŚ doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
- Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
O ăsmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaŚ siŞ
do swojego stolika, przy ktărym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siŞ o ladŞ. - Co słychaŚ
- i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj
bardzo?
- Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłe
lustro i wyrwałe umywalkŞ. Ale czy pamiŞtasz policmajstra?
- A co takiego? - zdziwił siŞ Wiktor.
- No tak, wiedziałem, że nie zapamiŞtasz. Oczy miałe, bracie, niczym
gotowany prosiak, nic nie kombinowałe. A wiŞc ty - wycelował w pier
Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołe biedaka w kiblu, podparłe drzwi
miotłNo i nie wypuszczałe. A mymy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodzilimy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my limy,
niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołe, zaczNołe
krzyczeŚ, ach, biedak, jak on siŞ uwinił! - i wsadziłe mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siŞ, a my ledwie ciŞ odciNognŞlimy.
- Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspăłczujNoco pokiwał głowNo.
- O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszŞ go
przeprosiŚ... Ale jak mi siŞ udało? Taki silny chłop...
- BojŞ siŞ, żeby ciŞ nie wrobili - rzekł Teddy. - Dzi rano łaził tu
jeden tajniak, spisywał zeznania... szeŚdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godnoci osobistej w obciNożajNocych okolicznociach. A
może byŚ jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrŞcił głowNo.
- Co? - zapytał Wiktor.
- Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
- Tak.
- No i co?
- Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
- Aha! - powiedział Teddy i ożywił siŞ. - No, to w takim razie
rzeczywicie głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko bŞdzie w porzNodku.
Jeli burmistrz bŞdzie zadowolony, policmajster nie odważy siŞ słowa
pisnNoŚ, choŚby go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kocistNo piŞŚ. - WiŞc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejŞ ci na rachunek zakładu. Czystej?
- Może byŚ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
Wizyta burmistrza objawiła mu siŞ teraz w nowym wietle. WiŞc oni ze
mnNo w ten sposăb, pomylał Wiktor. Ta - ak... Albo siŞ wyno, albo răb co
ci każNo, albo ciŞ wykoáczymy. Nawiasem măwiNoc, wynieŚ siŞ też nie bŞdzie
łatwo. Akt terrorystyczny - bŞdNo szukaŚ i znajdNo. Jeste, bracie,
alkoholikiem, aż przykro patrzeŚ. I żeby chociaż byle kogo, ale
policmajstra. MăwiNoc szczerze, wymylone i zrealizowane całkiem niele. Nie
pamiŞtał nic oprăcz zalanych wodNo kafelkăw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tŞ scenŞ. Tak, kochany măj Wiktorze Baniew, măj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twăj czas i pora, że tak
powiem, siŞ sprzedaŚ... Roc-Tusow, człowiek dowiadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaŚ należy siŞ łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje
piăro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzŞ, wiŞc nawet sprzedajNoc
siŞ przynosisz straty przeciwnikowi i należy staraŚ siŞ, aby straty te były
maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej
satysfakcji.
- Dobra, Teddy - powiedział. - DziŞkujŞ. Daj rachunek. Dużo tam tego?
- Twoja kieszeá wytrzyma - umiechnNoł siŞ Teddy. WyjNoł z kasy kartkŞ.
- Należy siŞ od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za
umywalkŞ, porcelanowNo, dużNo - szeŚdziesiNot cztery, razem, jak sam
rozumiesz, sto czterdzieci jeden. A lampŞ zapisalimy na tamtNo awanturŞ.
Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza
pieniNodze - czym to lustro rozbiłe? Wielka tafla gruba na dwa palce.
GłowNo w nie tłukłe, czy co?
- CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
- Dobra, nie przejmuj siŞ - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł, zrehabilitujesz siŞ, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
- Nie trzeba, păniej... PrzyjdŞ, jak zjem kolacjŞ - odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
W restauracji wszystko było jak zwykle - păłmrok, zapachy, dwiŞk
naczyá w kuchni; młody mŞżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siŞ w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
- Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkŞ piwa. I jakie miŞso.
- No i doigrał siŞ pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Măwiłem, żeby
pan przestał piŚ. .
- Kiedy mi pan to măwił? Bo jako nie pamiŞtam.
- A czego siŞ doigrałe? - zainteresował siŞ doktor R. Kwadryga. -
Nareszcie zamordowałe kogo?
- A ty nic nie pamiŞtasz? - zapytał Wiktor.
- Pytasz o wczoraj?
- Tak, o wczoraj... Spiłem siŞ jak pszczoła - wyjanił Wiktor Golemowi
- zapŞdziłem pana policmajstra do klozetu...
- A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak
włanie powiedziałem ledczemu. Dzi rano przyszedł do mnie ledczy.
Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pŞka, siedzŞ, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siŞ ten wał i zaczyna wrabiaŚ człowieka, fastrygowaŚ
przestŞpstwo...
- Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaŚ?
- No tak, fastrygowaŚ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestŞpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczăr przesiedziałem w
restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym
słowem okropna nuda... BŞdzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj
siŞ... A dlaczego to zrobiłe? Nie lubisz go?
- Może nie măwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
- To o czym mamy măwiŚ? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez
przerwy siŞ spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na
sto lat wydarzyło siŞ co ciekawego - to od razu - nie măwmy.
Wiktor odgryzł połowŞ minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
- Kto to jest generał Pferd?
- Koá - odpowiedział R. Kwadryga. - Koá. Der Pferd. Albo das.
- A jednak - rzekł Wiktor - czy ktăry z panăw zna takiego generała?
- Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
- No i co z tego? - zapytał Wiktor.
- Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
- A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
- W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
- No i co dalej?
- Nic. WiŞc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie
zapytałem.
- A feldfebel nazywał siŞ Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel
Buttock.
- Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
- Lepiej napijmy siŞ - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkŞ koniaku!
- Po co butelkŞ? - zapytał Pawor.
- Żeby starczyło dla wszystkich.
- Znowu wywoła pan jaki skandal.
- Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent siŞ
znalazł.
- Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - LubiŞ wypiŚ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby wypiŚ, jak zresztNo przystało na prawdziwego
mŞżczyznŞ. Ale nie rozumiem, po co siŞ upijaŚ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaŚ siŞ co wieczăr.
- On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
- Nie bŞdziemy siŞ upijaŚ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siŞ, no i Băg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
- I na tym włanie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie w wădzie, i to nie tylko kraj, ale cały wiat, każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaŚ zdrowy rozsNodek.
- Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
- W każdym razie za kulturalnych.
- Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiŞcej
powodăw, żeby siŞ upijaŚ niż niekulturalni.
- Możliwe - zgodził siŞ Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest
obowiNozany trzymaŚ siŞ w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład
siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w koci. A czy kto z
nas przez cały ten czas powiedział co jeżeli nawet nie mNodrego, to
chociażby na serio? miechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i miechy.
- A po co - serio? - zapytał Golem.
- A po to, że wszystko leci w przepaŚ, a my siŞ miejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
- No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie co
serio. Może nie byŚ mNodre, ale chociażby na serio.
- Nie życzŞ sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. -
Pijawki. SŞpy. Tfu!
- Cicho - powiedział mu Wiktor. - pij jak ci dobrze... Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czym poważnym. Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaci.
- Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
- Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujŞ. ByŚ może jestem
ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o
przepaciach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkoŚ stoi nad przepaciNo, ale
udowodniŚ tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretăw, okazuje
siŞ, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotăw rodzinnych,
lub braku rodkăw finansowych...
- Nie - powiedział Pawor. - Nie... LudzkoŚ stoi nad przepaciNo,
ponieważ ludzkoŚ zbankrutowała.
- Brak rodkăw finansowych - wymamrotał Golem.
Pawor zignorował go. Pochylił głowŞ i măwił patrzNoc spode łba
zwracajNoc siŞ wyłNocznie do Wiktora.
- LudzkoŚ zbankrutowała biologicznie - wskanik urodzeá jest coraz
niższy, wzrasta czŞstotliwoŚ raka, niedorozwăj, nerwice, ludzie stajNo siŞ
narkomanami. PołykajNo setki hektolitrăw alkoholu, nikotyny, po prostu
narkotykăw, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skoáczywszy na LSD. Po
prostu degenerujemy siŞ. NaturalnNo przyrodŞ zniszczylimy, a sztuczna
zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowalimy ideologicznie - roztrzNosalimy
wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowalimy,
wyprăbowalimy wszystkie możliwe rodzaje moralnoci i etyki, ale
pozostalimy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale
najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach
jest răwnie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga siŞ
bogăw, wodzăw i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogăw, wodzăw
i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdŞ niczego jej nie
trzeba ani bogăw, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spŞtana jest żelaznNo koniecznociNo otrzymywania co tydzieá koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznoŚ jest jej wstrŞtna, wiŞc ucieka od niej każdego
wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo
gnijNocego găwna, ktăre cuchnie już dziewiŞŚ tysiŞcy lat i do niczego innego
siŞ nie nadaje - może tylko mierdzieŚ i cuchnNoŚ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowoci. Widzimy
ten rozkład i wydaje siŞ nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas
zatruwa beznadziejnociNo, osłabia naszNo wolŞ, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleástwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy
ludzie sNo braŚmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie
utożsamiamy siŞ z motłochem, i mamy do siebie pretensjŞ, jeli przypadkiem
odkrywamy, że jestemy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieŚ i wyciNognNoŚ wnioski - pora siŞ ratowaŚ.
- Pora siŞ napiŚ - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził siŞ na
poważnNo rozmowŞ z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było
patrzeŚ. Za bardzo siŞ gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaŚ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaci măwił straszliwe banały. Aż prosiło siŞ,
żeby mu powiedzieŚ - niech siŞ pan przestanie kompromitowaŚ, Pawor, lepiej
niech pan siŞ ustawi profilem i ironicznie umiechnie.
- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
- MogŞ jeszcze daŚ panu radŞ. WiŞcej ironii, Pawor. Niech siŞ pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobiŚ. A nawet gdyby pan măgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
Power umiechnNoł siŞ ironicznie.
- A włanie, że akurat wiem - powiedział.
- No?
- Jest tylko jeden sposăb, żeby powstrzymaŚ rozkład.
- Wiemy, wiemy - lekkomylnie powiedział Wiktor - włożyŚ wszystkim
idiotom złote koszule i kazaŚ im maszerowaŚ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
- Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjcie jest jedno -
zlikwidowaŚ masŞ.
- Jest pan dzisiaj w wymienitym nastroju - powiedział Wiktor.
- ZlikwidowaŚ dziewiŞŚdziesiNot procent ludnoci - ciNognNoł Pawor. -
ByŚ może nawet dziewiŞŚdziesiNot piŞŚ. Masy wypełniły swoje przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkoci, twărcăw cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktăra dała życie rolinie. A kiedy trup zaczyna gniŚ, to
znaczy, że pora go pogrzebaŚ.
- O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
- Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowiŚ siŞ nad sprawami, o ktărych panu wietnie wiadomo? Z jakiego
powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tŞpoty mas. Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwoci? Z powodu tŞpoty mas,
ktăre wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest
răwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W
zasadzie Hitler miał słusznoŚ, podwiadomNo słusznoŚ, czuł, że na wiecie
jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i koci motłochu, wiŞc wszystko
zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależnoci rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich rodkăw masowej zagłady.
- A według jakich cech pan zamierza przeprowadziŚ selekcjŞ? - zapytał
Wiktor.
- Według nijakoci - odparł Pawor. - Jeli człowiek jest przeciŞtny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowaŚ.
- A kto bŞdzie decydowaŚ, czy człowiek jest przeciŞtny, czy nie?
- Niech pan siŞ nie martwi, to sNo szczegăły. Ja panu formułujŞ zasadŞ,
a kto, co i jak - to sNo szczegăły.
- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktărego Pawor
znudził.
- To znaczy?
- Na diabła panu ten proces? Rozmienia siŞ pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak koáczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudowaŚ wiat, nie zgadzacie
siŞ na mniej niż trzy miliardy trupăw, a tymczasem albo martwicie siŞ o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiaŚ ich ciemne sprawy.
- Może jednak trochŞ ostrożniej na zakrŞtach - powiedział Pawor. WidaŚ
było, że jest straszliwie wciekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
- Ale przynajmniej nie organizujŞ dŞtych procesăw politycznych i nie
zamierzam przebudowaŚ wiata.
- Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krătko măwiNoc, łajdak, tani
opozycjonista, wichrzyciel i găwno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdakăw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad wiat, a
nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na cianach
publicznych szaletăw.
- To prawda - zgodził siŞ Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wczeniej. Musiałem pana obraziŚ, żeby to usłyszeŚ. No i wynika z tego,
że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeli bŞdNo
likwidowaŚ, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciŞtnoci.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomylał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za umieszek! Co mu siŞ dzisiaj stało? Kwadrygapi, co mu tam kłătnie, masy
i cała ta filozofia... A Golem rozwalił siŞ w fotelu niczym w teatrze,
kieliszek w palcach, rŞka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jako Pawor
trochŞ za długo milczy. Argumentăw szuka, czy co?
- No dobrze - rzekł w koácu Pawor. - Porozmawialimy i wystarczy.
Umieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stăł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
- Jednak jak na pisarza fatalnie zna siŞ pan na ludziach - oznajmił
Golem.
- To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo siŞ psychologowie i departament bezpieczeástwa. Moja rzecz, to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwociNo artysty... A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaŚ"?
- Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
- Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to winia. Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktăry chce pana przymknNoŚ?
- Domylam siŞ.
- I nie jest pan zaniepokojony?
- Nie. MajNo za krătkie rŞce. To znaczy burmistrz ma za krătkie rŞce. I
sNod.
- A Pawor?
- A Pawor ma rŞce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan
przestanie przy nim brzdNokaŚ. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie
brzdNokam.
- Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
- Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słaboŚ. ProszŞ mi nalaŚ
koniaku.
- Z przyjemnociNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy KwadrygŞ? Co on
sobie myli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
- Nie, nie trzeba go budziŚ. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan siŞ w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciŞżarăwki?
- Tak mi siŞ spodobało - oznajmił Wiktor - To wiástwo, żeby aresztowaŚ
ksiNożki. A oprăcz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnoŚ. Zawsze, kiedy kto prăbuje dokonaŚ zamachu na mojNo wolnoŚ,
zmieniam siŞ w chuligana... A nawiasem măwiNoc, Golem, czy generał Pferd
wstawi siŞ za mnNo u burmistrza?
- Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wiŞksze zmartwienia.
- No to proszŞ mu powiedzieŚ, żeby siŞ za mnNo wstawił. Bo inaczej
napiszŞ pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak
wykorzystujecie krew chrzecijaáskich niemowlNot w celu leczenia
okularniczej choroby. Myli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
OkryjŞ was haábNo przed całym wiatem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo
lekarza. - Wiktor stuknNoł siŞ z Goleniem i wypił. - Bez żartăw, măwiŞ
poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan,
oczywicie, răwnież o tym wie.
- Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
- Jak widzŞ, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. -
Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddaŚ pod sNod -
nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje paáskie zachowanie -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotŞżny generał wie, że pan jest komunistNo?
- A dlaczego irytuje siŞ pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siŞ oglNoda.
- Teddy to nasz człowiek - wyjanił Wiktor. - On zresztNo też jest
zirytowany - myszy mu żyŚ nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił
papierosa. - ChwileczkŞ, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpucił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem
siŞ bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
- I bił siŞ pan w jego obronie - dodał Golem.
- O włanie. Biłem siŞ.
- Z faszystami - powiedział Golem.
- Włanie z faszystami.
- A przepustkŞ pan ma? - zapytał Golem.
- PrzepustkŞ... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach
przemienił siŞ w demofoba.
- Tak, Faworowi tu siŞ nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właciwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniaŚ głupstwa. Zdaje siŞ, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniăsł rozkudłanNo głowŞ i rzekł:
- Mocno. WejdŞ tam, a potem siŞ zobaczy. Dach wybijŞ - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stăł.
- MiŞdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że
jest pan komunistNo?
- O ile pamiŞtam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył
Golem.
- O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partiŞ pytam, tylko o pana...
- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
- ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzie. Ale jeżeli to
dojdzie do generała Pferda...
- Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po co generałowi zawracaŚ głowŞ drobiazgami? Generał wie, że jest
leprozorium, a w leprozorium jaki Golem, jakie mokrzaki - no i wystarczy.
- Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem măwiNoc, z powodu mokrzakăw już niedługo czekajNo go spore
nieprzyjemnoci, CzujŞ to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym miecie
mokrzaki stały siŞ po prostu pŞpkiem wiata.
- Gdyby tylko w miecie - powiedział Golem.
- A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siŞ, nie
sNo zaraliwi.
- Niech pan nie bŞdzie taki chytry. Wiktor. wietnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraliwi nie sNo tak zwyczajnie.
- To znaczy?
- To znaczy, że na przykład Teddy nie może siŞ od nich zaraziŚ. I
burmistrz nie może, nie măwiNoc już o policmajstrze. A kto inny - może.
- Na przykład pan.
- Ja też nie mogŞ. Już.
- A ja?
- Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca
uwagi.
- Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
- Co jest w nich niezwykłego - powtărzył Golem. - Sam pan măgł
zauważyŚ, że wszyscy ludzie dzielNo siŞ na trzy wielkie grupy. Dokładniej,
na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, ktărzy nie mogNo żyŚ bez
przeszłoci, cali sNo w przeszłoci mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo
tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłoci radoŚ i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybymy nie mieli
naszej wielkiej przeszłoci? Do czego by siŞ odwoływał i w ogăle skNod by
siŞ wziNoł? NastŞpnie sNo ludzie, ktărzy żyjNo teraniejszociNo, i nawet
słyszeŚ nie chcNo ani o przeszłoci ani o przyszłoci, i nic ich nie
obchodzi ani przeszłoŚ, ani przyszłoŚ. Jak na przykład pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłoci zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłoŚ
by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli za chodzi
o przyszłoŚ, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
siŞ pan mieŚ... No i wreszcie sNo ludzie, ktărzy żyjNo przyszłociNo. Po
przeszłoci nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a
teraniejszoŚ to dla nich wyłNocznie materiał, z ktărego budujNo
przyszłoŚ, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdŞ, oni już żyjNo w
przyszłoci... na wysepkach przyszłoci, ktăre powstajNo dokoła nich w
czasie teraniejszym... - Golem umiechajNoc siŞ jako dziwnie, wzniăsł oczy
do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułociNo. - SNo diabelnie
mNodrzy w odrăżnieniu od wiŞkszoci ludzi. Wszyscy co do jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieá w
ogăle nie majNo.
- Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
- W pewnym sensie - tak...
- Wădka, igrzyska?
- Bez wNotpienia.
- Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chcŞ... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza siŞ za
druty kolczaste - to oczywicie rozumiem. Ale dlaczego ich siŞ wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
- A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
umiechnNoł siŞ.
- ChwileczkŞ - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie
rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie siŞ nie wpuszcza - zgoda,
jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież kto musi sprawdziŚ stan
bielizny pocielowej i wychodkăw? Może macie tam antysanitarne warunki?
- A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
- Znowu pan żartuje? - zapytał.
- Znowu nie - odpowiedział Golem.
- WiŞc kto to jest według pana - szpieg?
- Szpieg to zbyt ogălnikowe pojŞcie - zaprotestował Golem.
- ChwileczkŞ - rzekł Wiktor. - ProszŞ măwiŚ wprost. Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
- Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubraá na nim
porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkŞ. Wie pan, jakie jest
najlepsze lekarstwo na biegunkŞ? Tytoá z portweinem, a raczej portwein z
tytoniem.
- Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... -
powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A wiŞc to tak! To znaczy, że
to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy siŞ,
nie jest wojskowym. Z innego, znaczy siŞ, resortu. Albo byŚ może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
- Niech Băg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
- MylŞ, że tak - stwierdził Golem.
- A ten facet wie, kim jest Pawor?
- MylŞ, że nie - stwierdził Golem.
- Pan mu nic nie powiedział?
- A co mnie to obchodzi?
- I generałowi też pan nie powiedział?
- Nawet mi do głowy nie przyszło.
- To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieŚ.
- Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego
pozwoliłem panu gadaŚ na ten temat, żeby pan siŞ przestraszył i przestał
pchaŚ palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony, mogNo pana uciszyŚ i to tak, że nawet nie zdNoży siŞ pan
zdziwiŚ.
- Mnie akurat jest łatwo wystraszyŚ - rzekł Wiktor z westchnieniem. -
Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogŞ zrozumieŚ -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakăw?
- Jacy - oni? - zmŞczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
- Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
- Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcieŚ
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego
pan od nich chce. Po co pan siŞ wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych
kłopotăw? Mało panu prezydenta?
- Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
- No i wietnie. Niech pan jedzie do sanatorium, wemie ze sobNo ryzŞ
papieru... MogŞ panu podarowaŚ maszynŞ do pisania, chce pan?
- Ja piszŞ starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
- No i wietnie. PodarujŞ panu ogryzek ołăwka. ProszŞ pracowaŚ, kochaŚ
DianŞ. Może jeszcze daŚ panu fabułŞ? Może pan siŞ już wypisał?
- Fabuły rodzNo siŞ z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja
studiujŞ życie.
- ProszŞ bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech siŞ pan nie wtrNoca do procesăw.
- To niemożliwe - owiadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposăb
wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki?
Przecież my obserwujemy nie wiat jako taki, tylko wiat plus wpływ
obserwatora.
- Już raz dostał pan kastetem po głowie, a nastŞpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzeliŚ.
- No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byŚ może wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w ktărych można dostaŚ po
głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobiŚ, wiŞc co - mam nie wychodziŚ z
pokoju?
Goleni przygryzł dolnNo wargŞ. Miał żăłte, koáskie zŞby.
- Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siŞ pan wtedy
w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeli teraz wtrNoci siŞ pan wiadomie...
- Nie wtrNocałem siŞ w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzŞ...
- Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejŚ
na drugNo stronŞ, wymăżdżona gapo!
- Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodziŚ na drugNo stronŞ?
- A dlatego, że jeden paáski dobry znajomy zajmował siŞ akurat
wypełnianiem swoich bezporednich obowiNozkăw, a pan tam wlazł jak baran.
Wiktor wyprostował siŞ.
- Jaki znowu măj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
- Znajomy znalazł siŞ z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopił swăj koniak. Ze zdumiewajNocNo
wyrazistociNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkŞ i kastet ze stukiem spada na podłogŞ - ciŞżki,
matowy, porŞczny.
- Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie măgł...
- Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siŞ Golem. Wiktor położył
rŞce na stole i popatrzył na swoje zaciniŞte piŞci.
- Co majNo z tym wspălnego jego bezporednie obowiNozki? - zapytał.
- Najwidoczniej komu potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
- A ja w tym przeszkodziłem?
- Prăbował pan przeszkodziŚ.
- To znaczy, że oni go jednak porwali?
- I wywieli. Może pan dziŞkowaŚ Bogu, że nie zabrali i pana - w celu
unikniŞcia przeciekăw informacji. Ich przecież nie interesujNo losy
literatury.
- To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
- Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
- Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
- Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNoŚ informacjŞ? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
- To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
- On nie żyje.
- Zatłukli go?
- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytaŚ, wiŞc umarł z głodu.
Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem umiechał siŞ smutnie. Albo
płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałoŚ, duszNocNo żałoŚ.
Przygasło wiatło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z trudem rozlunił wŞzeł krawata. Boże măj, pomylał,
jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym
wszystkim, po godzinie, umył rŞce, uperfumował siŞ, wstŞpnie obliczył, ile
bŞdzie warta wdziŞcznoŚ zwierzchnikăw, siedział obok, pił ze mnNo jak z
kolegNo, łajdak, łgał, miał siŞ ze mnie w kułak, szydził, a kiedy siŞ
odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem za wspăłczujNoco pytał jak
tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłŞ Wiktor widział, jak doktor R.
Kwadryga powoli podniăsł głowŞ, rozciNogał w bezgłonym krzyku spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macaŚ drżNocymi rŞkami po obrusie jak lepy.
Oczy miał jak lepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i
krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem găwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy
tym za rŞce, nie pozwalaŚ mi siŞ obetrzeŚ, na jakiego diabła jestem komu
potrzebny, trzeba było biŚ jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak
przez sen, piŞci z waty, i Boże măj, po jakiego diabła ja w ogăle żyjŞ, po
jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejŚ z tyłu i
rNobnNoŚ w głowŞ żelazem, i nic siŞ nie zmieni, nic na wiecie siŞ nie
zmieni, tysiNoc kilometrăw stNod, w tej samej sekundzie, urodził siŞ taki
sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonŞły. Leżał nieruchomo w
fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały siŞ tylko palce, kiedy
powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdwiŞcznie odłamywał năżkŞ,
wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogŞ pokochaŚ Diany, mało z kim sypiam, spaŚ wszyscy umiejNo, ale czy można
kochaŚ kobietŞ, ktăra ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochaŚ, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko siŞ krŞci w przeklŞtym, nieludzkim kole, tak
jak krŞci siŞ żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzŞta
kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzŞta nie wymylajNo słăw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A
Teddy płakał oparty łokciami o ladŞ baru, oparł kocisty podbrădek na
kocistych piŞciach, jego łysa głowa szafranowe lniła pod lampNo, a po
zapadniŞtych policzkach nieustannie płynŞły łzy i też lniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem găwnem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła
pisarz, jeli nienawidzŞ pisania, jeli pisanie to dla mnie mŞka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajŞcie, co w rodzaju bolesnego fizjologicznego wyprăżnienia,
co w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzŞ,
strach pomyleŚ, że bŞdŞ musiał to robiŚ przez całe życie, że już jestem
skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż bŞdNo siŞ domagaŚ -
daj, daj i ja bŞdŞ dawaŚ, ale teraz nie mogŞ, nawet myleŚ o tym nie mogŞ,
bo zwymiotujŞ. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na
zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, wieżNo twarzNo o przepiŞknych ciemnych
oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gŞstNo gorNocNo duchotŞ, rzekim
zapachem - zapachem trawy i rădlanej wody, zapachem lilii, słoáca i konikăw
polnych nad jeziorem... I wiat powrăcił. Tylko jakie niejasne wspomnienie,
albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrŞtem - czyj
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojŞty zgrzyt, brzŞk, chrzŞst szkła...
Wiktor oblizał wargi i siŞgnNoł po butelkŞ. Doktor R. Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac
powiedział:
- Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertŞ i znowu spojrzał na zegarek. - Dzieá dobry panu, panie Baniew -
rzekł.
- Dobry wieczăr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaliwie wycierał nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
- Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałe, kto mnie
wtedy uderzył?
- Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
- Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siŞ.
- Stał do mnie plecami - wyjanił Bol-Kunac.
- Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
Golem wydał z siebie nieokrelony dwiŞk. Wiktor obejrzał siŞ szybko.
Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne
kawałki. StrzŞpy schował do kieszeni.
- Jest pan w błŞdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
- Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszŞ ciŞ... Ja tam nie mogŞ sam
jeden. Jed ze mnNo... Bardzo okropnie...
Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
- Teddy! ProszŞ zapisaŚ na măj rachunek... i pamiŞtaj, że stłukłem
cztery kieliszki... No, to ja idŞ - rzekł do Wiktora. - Niech pan siŞ
zastanowi i radzŞ podjNoŚ rozsNodnNo decyzjŞ. ByŚ może lepiej bŞdzie, jeli
pan stNod wyjedzie.
- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało siŞ, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrŞcił przeczNoco głowNo.
- Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniŞtNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNotaŚ ze stołu i jego
ruchy były zaskakujNoco niezrŞczne i niepewne.
- Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
- A co z Peterem? Zachorował?
- Nie, proszŞ pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też
wyjadŞ... Wiktor spojrzał na R. KwadrygŞ.
- ProszŞ go păniej odprowadziŚ do pokoju.
- Tak, oczywicie, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu.
Wszedł na pierwsze piŞtro, znalazł drzwi Pawora, podniăsł rŞkŞ, żeby
zapukaŚ, stał tak przez chwilŞ i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dăł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał mokre, oblepione kosmykami włosăw, a na twarzy, na obu policzkach
nabrzmiewały wieże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał
szaleástwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegaŚ tych niepojŞtych rzeczy, to
byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym măwiŚ,
koniecznie należało udawaŚ, że nic siŞ nie stało, wszystko trzeba odłożyŚ na
păniej, na jutro, albo byŚ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
- Gdzie zatrzymał siŞ ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco siŞ spłoszył. Jakby w
poszukiwaniu wyjcia popatrzył na tablicŞ z kluczami, potem jednak
powiedział:
- W trzysta szesnastym, panie Baniew.
- DziŞkujŞ - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetŞ.
- Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzaŚ.
- Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzaŚ. Po prostu,
tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powrăżyŚ sobie - jeli w
parzystym, to wszystko bŞdzie dobrze.
Recepcjonista umiechnNoł siŞ blado.
- Ależ jakie może pan mieŚ kłopoty, panie Baniew - powiedział
uprzejmie.
- Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiŞksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszedł na trzecie piŞtro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie,
jakby po to aby wszystko przemyleŚ, rozważyŚ, zastanowiŚ siŞ nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyŚ trzy ruchy naprzăd, w rzeczywistoci
jednak mylał tylko o tym, że dawno już pora zmieniŚ bardzo wyliniały i
wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukaŚ do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodăwka i barek), omal nie powiedział na
głos: "Czy mam przyjemnoŚ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziŞki mnie
zaraz zaczniecie siŞ wzajemnie zjadaŚ".
PukaŚ musiał dosyŚ długo - najpierw delikatnie, kostkami palcăw, a
kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, piŞciNo, a kiedy i to nie
poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i kto zasapał w dziurkŞ do
klucza - wtedy odwrăciwszy siŞ tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
- Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
- SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilŞ.
- Czego pan chce?
- Mam panu do powiedzenia parŞ słăw.
- ProszŞ przyjŚ rano - odezwał siŞ głos za drzwiami. - My już pimy.
- Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie kto tu zobaczył? ProszŞ otworzyŚ, czego siŞ pan boi?
SzczŞknNoł klucz, drzwi siŞ uchyliły i w szczelinie ukazało siŞ mŞtne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
- ParŞ słăw - powiedział.
- Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupăw.
Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił
wiatło. Przedpokăj był ciasny i we dwăch z trudem siŞ w nim miecili.
- No, to niech pan măwi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej
czym na samym przodzie. Wiktor zdumiał siŞ - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rŞkŞ wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
- BŞdziemy tu tak staŚ i rozmawiaŚ? - rzekł Wiktor.
- Tak.
- Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiaŚ nie bŞdŞ.
- Jak pan chce - powiedział wysoki.
- Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
Przez chwilŞ milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora
oczami.
- Zdaje siŞ, że nazywa siŞ pan Baniew? - zapytał.
- Zdaje siŞ.
- Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piŞtrze.
- SNosiad z hotelu - wyjanił Wiktor.
- Aha... no wiŞc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
- ŻyczŞ sobie pana o czym zawiadomiŚ - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam siŞ zastanawiaŚ, czy warto.
- No dobra - rzekł wysoki. - Chodmy do łazienki.
- Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie păjdŞ.
- A dlaczego nie chce pan iŚ do łazienki? Co to za kaprysy?
- Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyliłem siŞ. Chyba jednak păjdŞ.
Koniec koácăw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
Wysoki aż zastŞkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
- Pan jest, jaki mi siŞ zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kim
pana mylŞ?
- Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
- Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak măwiŚ. ProszŞ. O,
tutaj.
Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony
portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie błyskał kolorowym ekranem, dwiŞk był wyłNoczony. W przeciwległym
kNocie patrzył na Wiktora z miŞkkiego fotela pod lampNo młody człowiek w
okularach - răwnież ubrany w piżamŞ i kapcie. Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widaŚ.
- Dobry wieczăr - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu
skłonił głowŞ.
- To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
- ProszŞ tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łăżku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
măwi.
Wiktor usiadł. W sypialni ciŞżko mierdziało zastałym tytoniowym dymem
i oficerskNo wodNo koloáskNo. Wysoki siedział na łăżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rŞki z kieszeni. W salonie szeleciła gazeta.
- Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu siŞ całkowicie
przezwyciŞżyŚ obrzydzenia ale jeli już tu przyszedł, trzeba było măwiŚ. -
Mniej wiŞcej domylam siŞ, kim panowie jestecie. ByŚ może siŞ mylŞ, i w
takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli siŞ nie mylŞ, może przyda siŞ
wam wiadomoŚ, że was ledzNo i starajNo siŞ wam przeszkodziŚ.
- Załăżmy - stwierdził wysoki. - A wiŞc kto nas ledzi?
- Bardzo siŞ wami interesuje niejaki Pawor Summan.
- Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właciwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieŚ. - Wiktor wstał, ale wysoki siŞ nie ruszył.
- Załăżmy - powtărzył. - A skNod właciwie pan to wie?
- To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jaki rozmylał.
- Załăżmy, że nieważne - odparł w koácu.
- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic wiŞcej nie
wiem. Do widzenia.
- Ależ dokNod siŞ pan pieszy - powiedział wysoki. Pochylił siŞ nad
nocnym stolikiem, wyjNoł butelkŞ i szklankŞ - Najpierw chciał pan za
wszelkNo cenŞ wejŚ, a teraz już pan chce iŚ... Nie szkodzi, że z jednej
szklanki?
- Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
- Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
- Prawdziwa szkocka?
- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrŞczył Wiktorowi szklankŞ.
- Niele siŞ wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
- Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
- Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres znacie sami, wiŞc siŞ nim zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdŞ nic już wiŞcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go
nagle olniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
- No? - zapytał. - No?
- Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
- Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
- O to, to.
- O tym mokrzaku - to pewna wiadomoŚ?
- Tak. Prăbowałem im przeszkodziŚ i pan inspektor sanitarny trzasnNoł
mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywieli
mokrzaka samochodem.
- Tak, tak - powiedział wysoki. - WiŞc to był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
- ChcŞ - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siŞ
nie podkrŞcał, jak by siŞ nie podbechtywał, czuł siŞ wstrŞtnie. No i bardzo
dobrze - pomylał. DziŞki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam
kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemnoci, chociaż teraz rzeczywicie
zacznNo siŞ wzajemnie zagryzaŚ. Golem miał racjŞ - niepotrzebnie siŞ w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
- ProszŞ - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankŞ.
*
- Ktăra godzina? - zapytała sennie Diana.
Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
- pij, mała, pij. Jest jeszcze wczenie.
- Rzeczywicie - przytaknŞła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota.
A co ty robisz?
- GolŞ siŞ - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc nastŞpne pasemko mydła. -
Nagle zachciało mi siŞ ogoliŚ. Co tam, mylŞ. WezmŞ i siŞ ogolŞ.
- Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba siŞ było ogoliŚ
wieczorem. CałNo mnie podrapałe swăj No szczecinNo. Kaktus.
Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczŞła patrzeŚ na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do
niej. Znowu była inna - czuła, miŞkka, serdeczna, zwinŞła siŞ jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktăra wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
- Dzisiaj jeste podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego siŞ umiechasz?
- Nie z twojego powodu. Po prostu co sobie przypomniałam.
Słodko ziewnŞła i przeciNognŞła siŞ. TonŞła w piżamie Wiktora, z
bezkształtnych zwojăw jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej przeliczna
twarz i smukłe rŞce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goliŚ siŞ szybciej.
- Nie piesz siŞ - powiedziała. - Pokaleczysz siŞ. I tak już na mnie
czas, muszŞ jechaŚ.
- Dlatego siŞ pieszŞ - rzekł Wiktor.
- Nie, ja tak nie .lubiŞ. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
Wiktor wyciNognNoł rŞkŞ, pomacał jej sukienkŞ i poáczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
- Gdzie siŞ pieszysz?
- Przecież ci măwiłam. Do Roschepera.
- Jako nic nie pamiŞtam. Co tam z Roscheperem?
- No, bo przecież siŞ uszkodził - oznajmiła Diana.
- Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, co măwiła. SkNod tam
wypadł. Bardzo siŞ potłukł?
- Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skoáczyŚ ze sobNo i
wyskoczył przez okno. Rzucił siŞ jak byk, głowNo naprzăd, wyłamał futrynŞ,
ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeŚ,
a teraz leży.
- Co mu siŞ stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
- Co w tym rodzaju.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżała do mnie? Przez tego wołu?
- No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieŚ, dlatego że on, to
znaczy Roscheper, nie măgł beze mnie. Nie măgł i już. Nic nie măgł, nawet
siŞ odlaŚ. Musiałam udawaŚ szmer wody i opowiadaŚ mu o pisuarach.
- Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadała o pisuarach,
a ja siŞ tu mŞczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem. Wiesz, ja w ogăle nie lubiŞ pisaŚ, a już ostatnio.... W ogăle
moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomylał. Przespali
siŞ i pobiegli każde w swojNo stronŞ. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy,
powiedziała, Roscheper wypadł?
- Trzy dni temu - odparła Diana.
- Wieczorem?
- Uhm - przytaknŞła Diana gryzNoc herbatnik.
- O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - MiŞdzy dziesiNotNo a
jedenastNo. Diana przestała gryŚ.
- Zgadza siŞ - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołe jego
nekrobiotycznNo depeszŞ?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci co bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiła?
- Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiŞtam, wpadłam w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic,
tylko siŞ powiesiŚ. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczŞ,
I to jak ryczŞ - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie
ryczałam...
- I nagle wszystko minŞło - powiedział Wiktor. Diana zamyliła siŞ.
- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy,
przestraszyłam siŞ i wybiegłam...
Chciała jeszcze co dodaŚ, ale znienacka kto zapukał do drzwi,
szarpnNoł klamkŞ i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
Obud siŞ! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w rŞku. "Wiktor -
chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wciekle szarpał klamkŞ. Diana zeskoczyła z
fotela i przekrŞciła klucz. Drzwi siŞ rozwarły, wpadł do rodka Teddy -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rŞku.
- Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
- Co siŞ stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
- Dzieci odeszły - dyszNoc ciŞżko, odparł Teddy. - Zbieraj siŞ, dzieci
odeszły!
- Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
Teddy rzucił obrzyn na stăł, na stosy zapisanych i pokrelonych
papierăw.
- Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! DosyŚ siŞ nacierpielimy... Koniec!
Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w
restauracji, kto wykorzystał okazjŞ i włamał siŞ do kasy.
Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił siŞ jak sroka w gnat, Diana za
schwyciła bieliznŞ wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknŞła do łazienki i
zatrzasnŞła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkŞ. To była Lola.
- Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzie przepadła,
zostawiła list, że już nigdy nie wrăci, a wszyscy măwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... BojŞ siŞ! Zrăb co... - prawie płakała.
- Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej
włożyŚ spodnie. - Rzucił słuchawkŞ i obejrzał siŞ na Teddyego. Barman
siedział na rozgrzebanym łăżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja
zaraz...
Wrăcił do łazienki i zaczNoł spiesznie goliŚ namydlony podbrădek,
kilkakrotnie zaciNoł siŞ, nie miał czasu naostrzyŚ brzytwy, a Diana
tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleciła ubraniem za jego plecami,
twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siŞ do walki, ale była
absolutnie spokojna.
... A dzieci szły nie koáczNocNo siŞ, szarNo kolumnNo po szarych
rozmytych drogach, szły potykajNoc siŞ i lizgajNoc, padajNoc pod ulewnym
deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskro, ciskajNoc w posiniałych
łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleákie, bezradne, nic nie
rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc siŞ, szły
trzymajNoc siŞ za rŞce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne
czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad
przepaskami zimno i bezlitonie patrzyły nieludzkie oczy, rŞce w czarnych
rŞkawiczkach ciskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople
wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, mylał Wiktor, to
zupełnie co innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
...Odchodziły radonie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i piewały, i nie
oglNodały siŞ, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłoŚ dlatego zapomniały na zawsze o swoim stŞkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej godzinie miecie, o tym skupisku pluskiew, gniedzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnieá, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak
jak krălowa mrăwek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły
szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal
zachłystujemy siŞ stŞchłym powietrzem wrăd obrzydliwych koszmarăw, ktărych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił siŞ do okna, ale
za oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały nadal, a niski, żałoliwy ryk nie ustawał i po minucie
dołNoczyło do niego urywane, smŞtne buczenie.
- Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
- Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz broá? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedział, złapał swăj płaszcz i we trăjkŞ zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
siŞ, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R. Kwadryga, ktăry ze zdumieniem krŞcił głowNo i najwidoczniej od
dawna oczekiwał niadania. Wybiegli na ulicŞ, gdzie stała ciŞżarăwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popŞdzili
przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc siŞ zebraŚ myli,
Teddy za păłgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych
przekleástw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słăw, ponieważ takie
słowa măgł znaŚ tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych
slumsăw, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w miecie prawie nie było widaŚ, tylko na rogu Słonecznej Diana
przyhamowała, żeby zabraŚ spłoszonNo parŞ małżeáskNo. Niskie wycie syren
przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było co
apokaliptycznego w tym jŞku mechanicznych głosăw nad bezludnym miastem. Aż
ciskało w rodku i człowiek chciał gdzie biec, ni to ukryŚ siŞ, ni to
strzelaŚ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkŞ bez zwykłego
entuzjazmu, niektărzy za rozglNodali siŞ na boki z otwartymi ustami jakby
prăbujNoc cokolwiek zrozumieŚ.
Na szosie, za miastem ludzi było coraz wiŞcej. Niektărzy szli pieszo,
zachłystujNoc siŞ deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ
trzeba było jechaŚ pod wiatr. Kilkakrotnie ciŞżarăwka mijała porzucone
samochody, zepsute, lub takie, ktărym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała siŞ, zabierała wszystkich i bardzo prŞdko skrzynia
okazała siŞ zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieli
siŞ na gărŞ ustŞpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiej na
wpăł oszalałej staruszce. Păniej nawet w skrzyni nie było już miejsca,
Diana przestała siŞ zatrzymywaŚ, ciŞżarăwka pŞdziła naprzăd mijajNoc i
oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wŞdrujNocych do
leprozorium. Kilkakrotnie ciŞżarăwkŞ wyprzedzały furgonetki wypełnione
ludmi, motocyklici, a jaka ciŞżarăwka dogoniła ich i jechała teraz z
tyłu.
Diana przywykła woziŚ koniak dla Roschepera, albo pŞdziŚ pustym
samochodem po okolicy dla własnej przyjemnoci i w ciŞżarăwce działy siŞ
rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNoŚ, nie było miejsca, i ci, ktărzy
stali, wczepiali siŞ jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siŞ
trzymaŚ jak najdalej od bokăw skrzyni, nikt siŞ nie odzywał, wszyscy tylko
sapali i klŞli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie wyobrażał sobie, że na wiecie może padaŚ taki deszcz - gŞsta,
tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpăł z gradem, ktăry
porywisty wiatr niăsł na spotkanie idNocych. WidocznoŚ była żadna -
piŞtnacie metrăw z przodu i piŞtnacie z tyłu, i Wiktor okropnie siŞ bał,
że Diana kogo potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochăd. Ale
wszystko jako siŞ udało, tylko Wiktorowi kto mocno nadepnNoł na nogŞ,
kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciŞżarăwkŞ zarzuciło
przed skupiskiem samochodăw stojNocych pod bramNo leprozorium.
Zapewne zgromadziło siŞ tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyleŚ, że miasto przybiegło tu ratujNoc siŞ przed potopem.
Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko siŞgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysiŞczny tłum, w ktărym tonŞły rozrzucone tu i
ăwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciŞżarăwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dwig,
na ramieniu ktărego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały siŞ przeraliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli z ciŞżarăwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianŞ i
Teddyego. Wokăł były same nieznajome twarze, ponure, rozwcieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zŞby... Wiktor sprăbował przedostaŚ siŞ do bramy, ale po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo cianNo, nikt nie zamierzał
ustŞpowaŚ miejsca, można ich było pchaŚ, kopaŚ, biŚ, nawet siŞ nie
odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenŞ starali siŞ
przesunNoŚ naprzăd, naprzăd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na
palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widaŚ poza kołyszNocym siŞ morzem
kapturăw i kapeluszy.
- Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszylimy, o Boże?
- cierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNoŚ. MNodrzy ludzie zawsze
măwili...
- A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube winie?
- Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszŞ siŞ! Och, Sym...
- Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowalimy... Odejmowalimy
sobie od ust ostatni kŞs, chodzilimy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraŚ
i obuŚ...
- ZebraŚ siŞ do kupy i rraz! Brama wyleci...
- Ja go w życiu palcem nie tknŞłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
- Widziałe karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi
strzelaŚ? Za to, że my po swăj e dzieci?
- Măj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
- Căż to siŞ wyrabia, panowie? Przecież to jaki obłŞd. Gdzie to
widziane?
- To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz?
OtworzNo nam bramŞ, a my wszyscy razem...
- A karabiny maszynowe widziałe? O to włanie chodzi...
- PuŚcie mnie! PrzepuŚcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cărka!
- Dawno siŞ już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siŞ zapytaŚ.
- A może nic im nie bŞdzie? Przecież to nie jakie bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkŞ poszły, nie do piecăw...
- ZabijŞ, gardło przegryzŞ!
- Ta - ak, widocznie jedno wielkie găwno z nas zostało, jeli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
- Ej, kto ma broá? WychodziŚ! Kto ma broá, niech wychodzi, powtarzam!
ZbieraŚ siŞ tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
- To sNo moje dzieci, măj panie, moje własne i bŞdŞ nimi rzNodził tak
jak mi siŞ podoba!
- Gdzie jest policja, o Boże!
- Trzeba wysłaŚ telegram do pana prezydenta! PiŞŚ tysiŞcy podpisăw - to
nie w kij dmuchał!
- KobietŞ zadusili! Odsuá siŞ, măwiŞ draniu! Nie widzisz?
- Municzka! Măj Municzka! Municzka!
- Găwno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
- OtwieraŚ bramŞ, twoja maŚ! Mokrzaki parszywe! cierwa!
- BramŞ!
Wiktor zawrăcił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo
wszystko wydostał siŞ, odnalazł ciŞżarăwkŞ i znowu wdrapał siŞ na gărŞ. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesiŞŚ metrăw za ogrodzeniem nie było już nic
widaŚ. Brama była zamkniŞta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali
rozkraczeni żołnierze służby wewnŞtrznej w hełmach nasuniŞtych na oczy -
było ich mniej wiŞcej dziesiŞciu. Przed wejciem do wartowni unoszNoc siŞ na
palcach ze zdenerwowania, natŞżajNoc głos wykrzykiwał co do tłumu oficer,
ale nie sposăb go było usłyszeŚ. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia
etażerka, wznosiła siŞ we mgle drewniana wieża i na jej gărnej platformie
stał karabin maszynowy i krŞcili siŞ mŞżczyni w " szarych mundurach.
NastŞpnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzŞkujNoc żelazem
przejechał wzdłuż drutăw transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że
nawet można było usłyszeŚ wysilone okrzyki oficera ("... Spokăj... mam
rozkaz... do domăw...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i
zaryczał.
Przed bramNo zaczNoł siŞ jaki ruch. Wrăd ciemnych, granatowych i
szarych płaszczy zalniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule.
Pojawiły siŞ w tłumie jak plamy wiatła, przedzierały siŞ na wolnNo
przestrzeá i tam łNoczyły w żăłtozłotNo masŞ. Chłopcy jak dŞby - w złotych
koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich
sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dziŞki ktărym żołnierzy
Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krătkie, masywne pałki i
niezliczonNo iloŚ emblematăw Legii - na sprzNoczce, na lewym rŞkawie, na
piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordŞ piŞŚ lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory znaczkăw. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego
spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana
prezydenta, i jego ziŞcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z
tych bałwanăw w porywie chuligaáskiego entuzjazmu rzuci taki granat -
odezwie siŞ karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty żołnierzy i bŞdNo strzelaŚ do tłumu, do tłumu, a nie do złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
siŞ oglNodaŚ dookoła nie wiedzNoc co robiŚ, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer strasznie siŞ ucieszył, nawet siŞ umiechnNoł i
zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNoŚ "Uwaga! ProszŞ
wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu siŞ zepsuł,
oficer pobladł, dmuchnNoł w tubŞ, a Flamenco Juventa, ktăry nawet
przygotował siŞ do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegaŚ i
wymachiwaŚ pałkNo. Tłum nagle gronie zahuczał - wydawało siŞ, że krzyknŞli
wszyscy razem i ci ktărzy krzyczeli już przedtem, i ci ktărzy do tej pory
milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siŞ i Wiktor
też zaczai krzyczeŚ nieprzytomny z przerażenia na myl o tym co siŞ zaraz
wydarzy. "ZabraŚ tych bałwanăw! - krzyczał - ZabraŚ strażakăw! To mierŚ!
Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai răwnomiernie kołysaŚ siŞ jak păłmisek gigantycznej
galarety. Oficer upucił megafon i zaczai cofaŚ siŞ do drzwi wartowni,
twarze żołnierzy pod hełmami stały siŞ twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gărze, na wieżyczce, nikt siŞ już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ siŞ Głos.
Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednoczenie i od razu
zagłuszył wszystkie pozostałe dwiŞki. Był spokojny, nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwoŚ, jakby
przemawiał kto ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrŞtnego tłumu, kto
kto măwi przez ramiŞ oderwany na chwilŞ od ważnych spraw z powodu
irytujNocych głupstw.
- Przestaácie wreszcie krzyczeŚ - powiedział Głos. - Przestaácie
wymachiwaŚ rŞkami i odgrażaŚ siŞ.
Czy to doprawdy takie trudne - przestaŚ gadaŚ i przez chwilŞ spokojnie
pomyleŚ? Przecież wietnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego,
że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydlicie im doszczŞtnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej żyŚ tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naladowaŚ swoich przodkăw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNoŚ na pijakăw i rozpustnikăw, ludzi
małodusznych, konformistăw i niewolnikăw, nie chcNo, żeby zdobiono z nich
przestŞpcăw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paástwa.
Głos umilkł na chwilŞ. Przez całNo minutŞ nie było słychaŚ ani jednego
dwiŞku - tylko jaki szelest, jakby szeleciła mgła pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemăwił znowu:
- Możecie byŚ zupełnie spokojni o swoje dzieci. BŞdzie im dobrze -
lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoŚ, ale od jutra - przychodcie. W Koáskiej Dolinie zostanie
przygotowany Dom Spotkaá i od trzeciej po południu możecie przychodziŚ
choŚby codziennie. Codziennie o păł do trzeciej z placu miejskiego bŞdNo
odchodziŚ trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz
burmistrz zatroszczy siŞ o dodatkowy transport.
Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali siŞ
poruszyŚ.
- Tylko wecie pod uwagŞ - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo siŞ z wami spotykaŚ. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłoniŚ, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bŞdNo miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam siŞ sami z nimi dogadacie. A teraz
rozejdcie siŞ Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzŞ,
pomylcie, sprăbujcie pomyleŚ, co możecie daŚ swoim dzieciom. Przyjrzyjcie
siŞ sobie. Wydalicie je na wiat i okaleczacie je na swăj obraz i
podobieástwo. Pomylcie i o tym, ale teraz wracajcie do domăw.
Tłum pozostał nieruchomy. ByŚ może prăbował myleŚ. W każdym razie
Wiktor prăbował. Były to oderwane myli. Nawet nie myli, lecz po prostu
strzŞpy wspomnieá, fragmenty rozmăw, głupia, umalowana twarz Loli. A może
jednak lepiej skrobankŞ? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wciekłoci... Ja z ciebie zrobiŞ człowieka, parszywy szczeniaku, skărŞ z
ciebie zedrŞ... Okazało siŞ, że mam dwunastoletniNo cărkŞ, czy możesz pomăc
mi jako jNo urzNodziŚ w miecie w przyzwoitym miejscu?... Irma z
ciekawociNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie... właciwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkŞ, ładna lalka? Jeste jeszcze mała, dowiesz
siŞ jak doroniesz...
- No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - Odejdcie!.
Nadleciał ciŞżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
- No, idcie już - powiedział Głos.
I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciŞżka
wilgotna dłoá, ktăra legła na twarzy, popchnŞła - i znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył, że tłum siŞ cofa. Kto głono krzyknNoł, rozległy siŞ
dwiŞczNoce doŚ niepewnie nawoływania, wokăł samochodăw i autobusăw
powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczŞli ze wszystkich stron wdrapywaŚ siŞ
do skrzyni ciŞżarăwki, wszyscy poczŞli siŞ pieszyŚ, rozpychaŚ, tłoczyŚ w
drzwiach samochodăw, niecierpliwie rozdzielaŚ sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, czŞsto oglNodajNoc siŞ,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter, ktăry włanie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na
widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie siŞ odwracajNo i
dlaczego siŞ pieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek siŞ bał, to
tego, że Głos znowu powie: "Idcie"! i znowu ciŞżka wilgotna dłoá z odrazNo
legnie na jego twarzy.
Grupka kretynăw w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych za podszedł oficer i
wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny
obowiNozek i oni răwnież cofnŞli siŞ, nastŞpnie zawrăcili i powlekli precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiŞ szare, granatowe; ciemne płaszcze, i
oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciŞżarăwki rozglNodali siŞ
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
Potem nie wiadomo skNod wynurzyła siŞ Diana, Diana Gniewna stanŞła na
stopniu, spojrzała w gărŞ, po czym krzyknŞła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochăd jedzie do sanatorium!" i nikt nie omielił siŞ zaprotestowaŚ,
wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali siŞ na wszystko. Teddy nie pojawił
siŞ do kopca, prawdopodobnie zabrał siŞ innym samochodem. Diana zakrŞciła i
pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz
rowerzystăw, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z
jŞkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuniaczek. Deszcz zaczNoł siŞ dopiero wtedy, kiedy Diana
podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł siŞ do
szoferki.
Oboje milczeli do samego sanatorium.
Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała -
Wiktor za zrzuciwszy płaszcz uwalił siŞ na łăżko w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapiŚ siŞ w sufit. ByŚ może godzinŞ, byŚ może dwie, bez
przerwy palił, wiercił siŞ na łăżku, wstawał, spacerował po pokoju,
bezmylnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodŞ z
kranu, ponieważ mŞczyło go pragnienie i znowu padał na łăżko.
...Upokorzenie, mylał. Tak, oczywicie. Bili po twarzy, wymylali od
łobuzăw, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i
matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je biŚ, ale gotowi byli
oddaŚ za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież
nieumylnie, lecz przez swojNo ciemnotŞ,... matki rodziły je w bălach,
ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili
siŞ nimi, czŞsto je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywicie, teraz ich życie zrobiło siŞ puste, nic im przecież nie
zostało. Czy wolno wiŞc traktowaŚ ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaŚ po pysku...
...Czyżby naprawdŞ, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku od zwierzŞcia? Nawet macierzyástwo, nawet umiech Madonny, czułe,
serdeczne rŞce podajNoce pier niemowlŞciu... Tak, oczywicie, instynkt i
cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczŞcie polega na
tym, że tŞ religiŞ prăbuje siŞ przenieŚ na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny, z ktărymi instynkty nie majNo już nic wspălnego, a jeżeli majNo,
to przynoszNo wyłNocznie szkodŞ... dlatego że wilczyca măwi wilczŞtom:
"KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajŞczyca uczy swoje zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe:
"Myl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej
nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siŞ, jak myleli przed
tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a
powinno byŚ tak i tak. Zobaczyłe? A teraz zacznij myleŚ sam, myl co
zrobiŚ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem,
czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogăle wszystko to już było,
wszystko to już wyprăbowalimy, zrealizowali siŞ poszczegălni wietni
ludzie, ale przeważajNoce masy pchały siŞ starNo drogNo, nigdzie nie
skrŞcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywaŚ
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj siŞ tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepăw,
pożeraczy mamutăw. Żal mi tych bezwłosych potomkăw, żal mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzie, nie jestemy im w ogăle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowaŚ, nie zamierzajNo nawet burzyŚ starego wiata,
stary wiat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego wiata
żNodajNo tylko jednego - żeby siŞ od nich odczepił. Teraz stało siŞ to
możliwe, teraz można handlowaŚ ideami, mamy teraz potŞżnych kupcăw idei, oni
bŞdNo ciŞ chroniŚ, zapŞdzNo cały wiat za druty kolczaste, żeby stary wiat
ci nie przeszkadzał, bŞdNo ciŞ karmiŚ, bŞdNo ciŞ pielŞgnowaŚ... bŞdNo w
sposăb najbardziej ugrzeczniony ostrzyŚ topăr, ktărym odrNobujesz gałNo, na
ktărej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
...I do diabła, to jest na swăj sposăb wspaniałe - wszystko już
wyprăbowano, tylko tego jeszcze nie wyprăbowano - zimny wychăw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymylam, skNod mogŞ wiedzieŚ jak
wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucieástwo i pogardŞ
widaŚ gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze,
intelekt, mylcie, uczcie siŞ, analizujcie - ale co z rŞkami matki, czułymi
dłoámi, ktăre kojNo băl i ogrzewajNo wiat. I kłujNocy zarost ojca, ktăry
bawi siŞ w wojnŞ i w tygrysa, uczy siŞ boksowaŚ, jest najsilniejszy i
wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche)
kłătnie rodzicăw, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne
targanie za uszy na zmianŞ z nagłym i niepojŞtym deszczem cukierkăw i
miedziakăw na kino... ZresztNo, skNod ja mogŞ wiedzieŚ - może oni majNo
jaki ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzyástwo i
ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba byŚ, żeby na
ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wiŞcej od ludzi nie wymagam!
.. .Nie tak prŞdko, powiedział do siebie. Znajd najważniejsze. Jeste
z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjcie - mieŚ wszystko w
nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał byŚ
cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest byŚ cynikiem!... no, co
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siŞ, nie żałujNoc
sił i rodkăw, kuł, najpiŞkniejszych frazesăw, papieru, nie żałujNo piŞci,
nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywicie
przeciw - nie znoszŞ lekceważenia, nienawidzŞ elit, nienawidzŞ wszelkiej
nietolerancji, i nie lubiŞ, och, jak ja nie lubiŞ, kiedy mnie bijNo po
mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubiŞ ludzi mNodrych,
utalentowanych, nienawidzŞ głupcăw, nienawidzŞ tŞpakăw, nienawidzŞ złotych
koszul, faszystăw i jest jasne, że do niczego nie dojdŞ, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siŞ w oczy raczej to, co złe
- okrucieástwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, ktărNo kochani, i Irma, ktărNo kocham, i
Golem, ktărego szanujŞ, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare cierwo, faszysta i demagog, i ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszŞ generałăw,
przeciwko za Teddy i z pewnociNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak,
wiŞkszociNo głosăw niczego siŞ tu nie rozwiNoże. To co w rodzaju
demokratycznych wyborăw - wiŞkszoŚ zawsze popiera łobuzăw...
Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
- Jak idzie praca? - zapytała.
- PłonŞ - odpowiedział. - Spalam siŞ, wiecNoc innym.
- Fakt, dużo dymu. ChoŚby okno otworzył... Chcesz jeŚ?
- Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł
niadania.
- Do diabła, w takim razie idziemy!
Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupŞ "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmŞczenia.
Gruby trener w opiŞtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
- Poznam ciŞ teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy
razem obiad.
- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotŞ
milczeŚ przy jedzeniu.
- Măj mNoż - odrzekła Diana. - Măj były mNoż.
- Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No căż... Bardzo mi milo.
Co też przyszło jej do głowy, pomylał smŞtnie. I komu to potrzebne.
Popatrzył żałonie na DianŞ, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żăłtoskăry, garbatonosy, w
ciemnym garniturze i w czarnych rŞkawiczkach. Nie podał Wiktorowi rŞki,
tylko skłonił siŞ i powiedział niegłono:
- Dzieá dobry, cieszŞ siŞ, że pana widzŞ.
- Baniew - przedstawił siŞ Wiktor z fałszywNo serdecznociNo, ktăra go
zawsze ogarniała na widok mŞżăw.
- My siŞ właciwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
- Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywicie! MuszŞ siŞ panu
przyznaŚ, że moja pamiŞŚ... - zamilkł. - ChwileczkŞ - zapytał. - Jaki
Zurtzmansor?
- Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkalimy
siŞ w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznociach... Może
usiNodziemy?
Wiktor usiadł. No dobrze, pomylał. Niech tak bŞdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomylał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor - nie wiedzieŚ czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz,
grajNocy tancerza, ktăry gra tancerza, ktăry tak naprawdŞ jest mokrzakiem,
albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet piŞcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularăw", jakby rozpłynŞły siŞ po
całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykaáski kolor. Diana z dziwnym,
nieomal macierzyáskim umiechem patrzyła to na niego, to na swojego mŞża. I
to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł co w rodzaju zazdroci, ktărej do tej
pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mŞżami. Kelnerka
przyniosła zupŞ.
- DziŞkujŞ - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkŞ i zaczNoł
jeŚ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor răwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora - bez umiechu, ale z jakim rozbawionym wyrazem twarzy. RŞkawiczek
nie zdjNoł, ale sposăb w jaki posługiwał siŞ łyżkNo, w jaki łamał chleb,
używał serwetki, wiadczył o starannym wychowaniu.
- To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził
Wiktor - filozofem...
- Obawiam siŞ, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam siŞ, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj
odległy.
Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyŚ rozmowŞ.
Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co siŞ pchaŚ,
skoro on chciał siŞ ze mnNo zobaczyŚ, to niech sam zaczyna... Przyniesiono
drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroiŚ miŞso. Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczŞkajNoc nożami i widelcami. A
przecież siedzŞ tu jak głupi, pomylał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona
prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli siŞ rozstaŚ, ale
ona nie chciała siŞ rozstaŚ, bo inaczej po co by jechała do tej dziury -
żeby wynosiŚ nocniki Roschepera? I czŞsto siŞ widujNo, on zakrada siŞ do
sanatorium, zdejmuje opaskŞ i taáczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni
oboje taáczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaŚ - obchodzi. Tylko - co
mianowicie? Oni zabrali mi cărkŞ, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak
ojciec. Odebrali mi kobietŞ, ale jestem zazdrosny o DianŞ nie jak mŞżczyzna.
.. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietŞ, zabrali cărkŞ... CărkŞ,
ktăra zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w
trzynastym. KobietŞ, ktărNo znam kilka dni... Ale proszŞ - jestem zazdrosny
i to nie jak ojciec i nie jak mŞżczyzna. Tak, byłoby znacznie prociej,
gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan măj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
- Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
- Nijak - odpowiedział Wiktor.
- Ciekawe byłoby go przeczytaŚ - oznajmił Zurtzmansor.
- A czy pan wie co to ma byŚ za artykuł?
- Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
- A jeżeli bŞdŞ musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
- Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli bŞdzie siŞ pan
bardzo staraŚ. IstniejNo ludzie, ktărzy automatycznie, niezależnie od
własnych chŞci, transformujNo na swăj sposăb każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
- To le, czy dobrze? - spytał Wiktor.
- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowoci człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyŚ tej czŞci, na ktărNo składajNo siŞ odruchy.
Co prawda, osobowoŚ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowoci twărcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjŞ o rzeczywistoci. PorăwnujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko
z odbiciem tego zjawiska w twărczoci takiej jednostki, możemy wiele siŞ
dowiedzieŚ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjŞ.
- A czy nie wydaje siŞ panu, że brzmi to nieco obraliwie? - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siŞ dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
- Aha, rozumiem - odparł. - Twărca, a nie krălik dowiadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okolicznoŚ, dziŞki ktărej jest pan dla
nas cenny. Inne okolicznoci sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistoci, mechanizm emocji, sposăb pobudzania wyobrani,
zaspokajanie potrzeby wspăłprzeżywania... Właciwie chciałem panu pochlebiŚ.
- Wobec tego czujŞ siŞ pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemăwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całoci, przy czym
słowa "wrogowie wolnoci" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo
"pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja
psychika nie bŞdzie w tej zabawie w ogăle uczestniczyŚ.
- To siŞ panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan przemăwienie i na poczNotek okaże siŞ, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myli jego stylistykŞ. Zacznie pan poprawiaŚ styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych sformułowaá, zacznie pracowaŚ wyobrania, zemdli pana od
zatŞchłych słăw, zechce pan je ożywiŚ, zastNopiŚ urzŞdowe łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaŚ prawdŞ.
- ByŚ może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
- A ma pan ochotŞ pisaŚ co innego?
- Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnociNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
- wietny pomysł. Niech pan napisze.
Napisze, z goryczNo pomylał Wiktor. Twoja maŚ. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
- Diana - zapytał. - A czy nie można by siŞ czego napiŚ?
Diana wstała bez słowa i wyszła.
- A poza tym napisałbym z przyjemnociNo o skazanym miecie -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokăł leprozorium. I o złych
czarownikach.
- Ma pan pieniNodze?
- Na razie jeszcze mam.
- Chciałem pana zawiadomiŚ, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansŞ, to oczywiste.
WiŞc pieniNodze bŞdzie pan miał.
- Ta - ak - powiedział Wiktor. - Co takiego jeszcze mi siŞ nie
zdarzyło. A dużo bŞdzie tych pieniŞdzy?
- Ze trzy tysiNoce... Nie pamiŞtam dokładnie.
Wrăciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkŞ i jednNo
szklankŞ.
- Daj jeszcze jednNo szklankŞ - poprosił Wiktor.
- Ja nie bŞdŞ piŚ - oznajmił Zurtzmansor.
- Właciwie ja... Hm..
- Ja też nie bŞdŞ - powiedziała Diana.
- To za "NieszczŞcie"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
- Tak. I za "KotkŞ". Tak, że na trzy miesiNoce bŞdzie pan miał spokăj.
A może na mniej?
- Na jakie dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A
wiŞc - chciałbym zwiedziŚ wasze leprozorium.
- Oczywicie - rzekł Zurtzmansor. - WrŞczenie nagrody odbŞdzie siŞ
włanie tam. Tylko, że siŞ pan rozczaruje. Żadnych cudăw nie bŞdzie. BŞdzie
dzieá wolny od pracy. Około dziesiŞciu domkăw i pawilon szpitalny.
- Pawilon szpitalny - powtărzył Wiktor. - I kogăż tam u was leczNo?
- Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UmiechnNoł
siŞ i nagle co dziwnego stało siŞ z jego twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało do podbrădka, usta zrobiły siŞ trăjkNotne, lewy policzek razem ż
uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł z rŞki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy
ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żăłty i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi siŞ tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkŞ papierosăw, zapalił
i wbił wzrok w szklankŞ. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od
stołăw i ruszyli do wyjcia przekrzykujNoc siŞ dononie. Zurtzmansor
powiedział:
- A w ogăle chcielibymy, żeby czuł siŞ pan bezpiecznie. Nie powinien
siŞ pan niczego obawiaŚ. Zapewne domyla siŞ pan, że nasza organizacja
zajmuje okrelone położenie i cieszy siŞ okrelonymi przywilejami. Wiele
robimy, wiŞc na wiele siŞ nam pozwala. Pozwala siŞ nam na dowiadczenia z
klimatem, pozwala siŞ przygotowywaŚ tych, ktărzy nas zastNopiNo... i tak
dalej. Nie warto specjalnie siŞ rozwodziŚ. Niektărzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błŞdu. - Zamilkł na chwilŞ.
- ProszŞ pisaŚ o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeli bŞdzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty
finansowe, pomożemy panu. W ostatecznoci, bŞdziemy pana sami wydawaŚ.
Oczywicie dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
Wiktor wypił i pokrŞcił głowNo.
- Jasne - stwierdził. - Znowu siŞ mnie kupuje.
- Można to i tak nazwaŚ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelnikăw, powiedzmy, chwilowo
niezbyt liczny, ktăry jest niezmiernie zainteresowany paáskNo pracNo. Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny włanie taki, jaki pan jest.
Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też
niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc siŞ, po czyjej jest pan
stronie. Niech pan bŞdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twărczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
- WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w
perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie
musztardowym. Jakaż wiŞc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy
zdarzyło siŞ panu kiedykolwiek zaprzedawaŚ duszŞ i piăro?
- Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na chwilŞ. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy siŞ, że
pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartoci moralne nie sNo na
sprzedaż. Można je zniszczyŚ, ale nie kupiŚ. Każda okrelona wartoŚ moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione
jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. KwadrygŞ. To pomyłka.
Pan prezydent kupił chałturszczyka R. KwadrygŞ, ale malarz przeciekł mu
miŞdzy palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł miŞdzy
palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni
artyci, a nie propagandyci.
Wstał. Wiktor răwnież wstał czujNoc niezrŞcznoŚ i dumŞ, nieufnoŚ i
poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialnoŚ, i co jeszcze w czym chwilowo
nie umiał siŞ zorientowaŚ.
- Było mi miło porozmawiaŚ z panem - powiedział Zurtzmansor. - ŻyczŞ
powodzenia w pracy.
- Do widzenia - odparł Wiktor.
Zurtzmansor lekko siŞ skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w lad za nim.
- Włanie za to ciŞ kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i siŞgnNoł po butelkŞ.
- Za co? - zapytał z roztargnieniem.
- Za to, że im jeste potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna,
awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jeste potrzebny takim
ludziom.
Przechyliła siŞ przez stăł i pocałowała Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Găry.
- Też mi co - wymamrotał Wiktor. - Intelektualici... Kacyki na
godzinŞ. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdŞ nie było to takie proste.
Wiktor wrăcił do hotelu nastŞpnego dnia po niadaniu. Na pożegnanie
Diana dała mu kobiałkŞ - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera
păł puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłocznoci nie da rady sam wszystkiego pochłonNoŚ.
PosŞpny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczŞstował go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagăd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
- Okazuje siŞ, że măj szczeniak wszystkim tam u nich krŞcił.
- Dlaczego pan tak o nim măwi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
- No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. -
Starałem siŞ... - znowu sposŞpniał. - SNosiedzi żyŚ nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
- Niech pan ich pole do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawici,
a paáski chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że
przyjani siŞ z mojNo cărkNo.
- Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedy
siŞ spokrewnimy?
- A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilŞ mieli siŞ i żartowali.
- Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
- Nie - odparł Wiktor i stał siŞ czujny. - Bo co?
- Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy
rozeszlimy siŞ, niektărzy, znaczy, zostali. Dobrało siŞ paru chojrakăw,
przeciŞli druty i - do rodka. Na karabiny maszynowe.
- O do diabła - rzekł Wiktor.
- Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. -
Rozejrzał siŞ na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkŞ. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siŞ
w domu.
- Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
PoczŞstował truskawkami recepcjonistŞ, wziNoł klucz i poszedł do
siebie. Nie rozbierajNoc siŞ wykrŞcił numer Teddyego. Synowa Teddyego
zakomunikowała, że na ogăł nie jest le, przestrzelili mu miŞsieá, leży na
brzuchu, przeklina i chla wădŞ. Ona za wybiera siŞ dzisiaj do Domu Spotkaá
zobaczyŚ syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkŞ. Powinien jeszcze zadzwoniŚ do Loli,
ale kiedy wyobraził sobie tŞ rozmowŞ, krzyki, wyrzuty - nie zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkŞ
mietanki. Kiedy wrăcił, w pokoju siedział Pawor.
- Dzieá dobry - powiedział Pawor z olepiajNocym umiechem.
Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał mietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
- No, dzieá dobry, dzieá dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi co do
powiedzenia?
Nie miał ochoty patrzeŚ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje siŞ, że nie jest przyjemnie patrzeŚ na człowieka, ktărego siŞ
zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałe go z
najszlachetniejszych pobudek.
- Wiktorze, proszŞ mnie wysłuchaŚ - odezwał siŞ Pawor. - Jestem gotăw
przeprosiŚ pana. Obaj zachowywalimy siŞ idiotycznie - ale ja chyba
bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotăw. Szczerze proszŞ o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybymy pogniewali siŞ na siebie z
powodu takiego głupstwa.
Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeŚ.
- Jak Boga kocham, ostatnio mi siŞ nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
- jestem zły na cały wiat. Nikt mi nie wspăłczuje, nikt nie pomaga, ta
winia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferŞ...
- Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty.
Niele pan potrafi udawaŚ, ale ja na szczŞcie rozszyfrowałem pana i
studiowanie pana aktorskich talentăw nie sprawia mi żadnej przyjemnoci. Nie
chciałbym sobie psuŚ apetytu, wiŞc może pan sobie păjdzie.
- Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jestemy doroli. Nie
można przecież przywiNozywaŚ takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan
uwierzył, że te głupstwa, ktăre wygadywałem, to moje poglNody? Migrena,
przykroci, katar... Czego można wymagaŚ od człowieka w takiej sytuacji?
- Można wymagaŚ, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjanił Wiktor. - A jeżeli już bije - răżnie bywa na wiecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
- Ach wiŞc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz
niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu
wytłumaczŞ. To był czysty przypadek. Nie miałem pojŞcia, że to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że răżnie bywa.
- Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkŞ. - Nigdy nie
przepadałem za ludmi paáskiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był
bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficerăw o nielojalnoŚ, ale kiedy
go posłano na pierwszNo liniŞ... WiŞc niech siŞ pan wynosi.
Jednakże Pawor nie wyniăsł siŞ. Zapalił papierosa, założył nogŞ na nogŞ
i rozwalił siŞ w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w
kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby siŞ rozzłociŚ... Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
- WidzŞ, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na
myli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobicie
szczerze pana lubiŞ i szanujŞ. Niech siŞ pan nie wzdryga i nie udaje, że
zbiera siŞ panu na wymioty. MăwiŞ serio. Z przyjemnociNo gotăw jestem
wyraziŚ ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. PrzyznajŞ nawet, że
wiedziałem kogo bijŞ, ale nie miałem innego wyjcia. Za rogiem leży jedyny
wiadek, atu jeszcze pan nadszedł... No wiŞc jedyne co mogłem zrobiŚ, to
uderzyŚ pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak
najszczerzej przepraszam.
Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z
niejakiego rodzaju ciekawociNo. W sytuacji tej było co nowego, co czego
jeszcze nigdy nie dowiadczył i co nawet trudno było sobie wyobraziŚ.
- Jednakże przepraszaŚ za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego
departamentu - măwił dalej Pawor - nie mogŞ i zresztNo nie chcŞ, măwiNoc
szczerze. ProszŞ sobie nie wyobrażaŚ, że tam u nas zebrali siŞ sami
dusiciele wolnej myli i łajdaki karierowicze. Tak - pracujŞ w
kontrwywiadzie. Tak - wykonujŞ brudnNo robotŞ. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieciach przedstawia
podwiadomoŚ, swoje sławetne libido, no a ja to robiŞ inaczej... O
szczegăłach panu nie opowiem, bo nie mogŞ, zresztNo, sam pan siŞ pewnie
wszystkiego domyla. Tak, ledzŞ leprozorium, nienawidzŞ tych mokrych
stworăw, bojŞ siŞ ich - i nie tylko o siebie siŞ bojŞ, bojŞ siŞ o wszystkich
ludzi, ktărzy sNo co warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkoci. Nie podoba
siŞ panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka
dyktatura, jaka siŞ wam, wolnym artystom, nawet nie niła. Wczoraj w
restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek
jest zwierzŞciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bŞdzie wystarczajNoco mocny. A wiŞc paáskie ulubione mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturŞ, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bŞdzie już miejsca.
Pan myli, że jeli kto cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie găwno, i wcale mu pana nie
żal, dlatego że i według Hegla jest pan găwnem i według Zurtzmansora także
găwnem. Găwnem zdefiniowanym. A to co siŞ znajduje poza granicami tej
definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadziŚ,
ale potem wypuci z okazji wiŞta narodowego i pełen najlepszych uczuŚ
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupŞ
i zakwalifikuje - psie găwno nie nadajNoce siŞ do niczego - i wnikliwie
kierowany wielkim intelektem, przemyleniami wiatowej filozofii, strzepnie
brudnNo cierkNo do wiadra na miecie i zapomni, że pan kiedy istniał...
Wiktor aż przestał jeŚ. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował siŞ, wargi mu drżały, z twarzy odpłynŞła krew, nawet oddychał z
trudem. Wyranie wierzył w to co măwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego wiata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo.
To przecież wrăg, oprawca. To przecież aktor, prăbuje ciŞ kupiŚ za złamany
szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNoŚ siŞ od
Pawora. To przecież urzŞdnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może
kierowaŚ siŞ ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo
mu broniŚ mokrzakăw - bŞdzie ich broniŚ. Znam te cierwa, niejednego już
widziałem...
Pawor wziNoł siŞ w garŚ i umiechnNoł.
- Wiem co pan myli - powiedział. - Na paáskiej twarzy widaŚ jak prăbuj
e pan odgadnNoŚ - czego ten typ siŞ przyczepił, czego ode mnie chce. ProszŞ
wiŞc sobie wyobraziŚ, że niczego od pana nie chcŞ. Po prostu szczerze pragnŞ
pana ostrzec, żeby pan siŞ zorientował w sytuacji i stanNoł po właciwej
stronie... - boleciwie wyszczerzył zŞby. - Nie chcŞ, żeby pan stał siŞ
zdrajcNo ludzkoci. Potem ocknie siŞ pan - i bŞdzie za păno... Nie măwiŞ
już o tym, że w ogăle powinien siŞ pan stNod wynieŚ i przyszedłem tu, by
pana do tego namăwiŚ. NadchodzNo ciŞżkie czasy, zwierzchnoŚ jest w stadium
służbowej gorliwoci, niektărym dano do zrozumienia, że niby kiepsko
pracujecie, panowie, jakie nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja chcŞ, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bŞdzie jutro. Jutro oni jeszcze bŞdNo siedzieŚ u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynăw... - znowu wyszczerzył
zŞby. - Ale za jakie dziesiŞŚ lat...
Wiktor już nie dowiedział siŞ, co bŞdzie za dziesiŞŚ lat. Drzwi otwarły
siŞ bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od
razu wiedział co to za jedni. Automatycznie cisnŞło go w dołku i pokornie
wstał, czujNoc mdłoci i bezsilnoŚ. Ale powiedziano mu: "SiadaŚ, a
Faworowi": "WstaŚ".
- Pawor Summan, jest pan aresztowany.
Pawor, biały, nawet jako niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
- Nakaz.
Pokazali mu jaki papierek i kiedy patrzył na ten wistek niewidzNocymi
oczami, ujŞli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknŞli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskŞ z
truskawkami i powtarzał sobie: "niech siŞ zagryzajNo wzajemnie, niech siŞ
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale siŞ nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak siedzieŚ, czujNoc, że musi z kim porozmawiaŚ, zapomnieŚ, albo
ostatecznie napiŚ siŞ z kim wădki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce.
Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki
profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widzieŚ go samego, że Wiktor
obejrzał siŞ i rzeczywicie - w kNocie na kanapie siedział młody mŞżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetŞ.
- A, otăż i on - powiedział wysoki. Młody mŞżczyzna spojrzał na
Wiktora, wstał i zaczai składaŚ gazetŞ. - Włanie wybierałem siŞ do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodmy do nas, tam bŞdzie
spokojniej.
Wiktorowi było wszystko jedno dokNod păjdzie, wiŞc pokornie powlăkł siŞ
na drugie piŞtro. Wysoki
dłuższNo chwilŞ otwierał drzwi numer trzysta dwanacie. Miał cały pŞk
kluczy i zdaje siŞ, wyprăbował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody
człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor za zastanawiał siŞ, co by siŞ stało, gdyby
daŚ mu teraz w łeb. wyrwaŚ teczkŞ i pobiec korytarzem. Potem weszli do
rodka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki powiedział do Wiktora: "ChwileczkŞ" i oddalił siŞ do sypialni po
prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł
wodziŚ palcem po szorstkich kăłkach pozostawionych na politurze przez
szklanki i kieliszki. KrNożkăw było mnăstwo, ze stołem nikt siŞ nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i co najmniej raz strzNoniŞto atrament z piăra. Potem ze swojej sypialni
wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych
kapciach, z gazetNo w jednej rŞce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił siŞ wysoki
z tacNo, ktărNo postawił na stole. Na tacy stała zaczŞta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
- Najpierw formalnoci - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał siŞ, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołăwki,
zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A wiŞc
formalnoci - powtărzył.
Wyprostował siŞ, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetŞ, wstał răwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
cianŞ. Wtedy Wiktor podniăsł siŞ răwnież.
- Wiktorze Baniew! - przemăwił wysoki urzŞdowo wzniosłym tonem. -
Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam
zaszczyt wrŞczyŚ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodŞ za
szczegălne usługi okazane departamentowi, ktăry mam honor tu reprezentowaŚ!
Otworzył granatowe pudełko, uroczycie wyjNoł z niego medal na białej
wstNożeczce z mory i zaczNoł przypinaŚ go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował grzecznymi oklaskami. NastŞpnie wysoki wrŞczył Wiktorowi
legitymacjŞ i pudełko, ucisnNoł mu dłoá, cofnNoł siŞ o krok, przez chwilŞ z
zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc siŞ jak idiota,
răwnież zaczNoł klaskaŚ.
- A teraz trzeba to oblaŚ - oznajmił wysoki
Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołăwki.
- Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
Wszyscy ponownie wstali, wymienili umiechy, wypili i znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetŞ i zasłonił siŞ niNo.
- Trzeciej klasy, zdaje siŞ, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bŞdzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
- Nie pamiŞtam - odparł Wiktor. - Co tam było, pewnie zabiłem kogo...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegaáski przyczăłek.
- O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
- Miał pan szczŞcie - stwierdził Wiktor. Wypili. - MăwiNoc miŞdzy
nami, nie mam pojŞcia za co dostałem ten medal.
- Przecież powiedziałem - za szczegălne zasługi.
- Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, umiechajNoc siŞ gorzko.
- Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo
osobistociNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rŞkNo dookoła
ucha.
- W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
- Pierwszy raz słyszŞ - odparł Wiktor nerwowo.
- RozpoczNoł sprawŞ pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie
protestował - ja mylŞ! No, a potem generał Pferd był z raportem u
prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki rozemiał siŞ. -
Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało siŞ. Staruszek nawet siŞ wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam miŞdzy wami zaszło?
- Nic takiego - niechŞtnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczalimy siŞ
na temat literatury.
- Rzeczywicie pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
- Tak. Jak pułkownik Lawrence.
- I jak, przyzwoicie płacNo?
- Też bŞdŞ chyba musiał sprăbowaŚ - oznajmił wysoki. - Tylko, że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
- Tak, czasu brakuje - zgodził siŞ Wiktor. Przy każdym ruchu medal
kiwał siŞ i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach.
Że jak siŞ zdejmie, od razu bŞdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie păjdŞ. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
Wysoki natychmiast siŞ poderwał.
- Do widzenia - powiedział.
- Do widzenia.
- Mam honor pożegnaŚ - skłonił siŞ wysoki. Młody człowiek w okularach
opucił gazetŞ i skłonił siŞ.
Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał
okropnNo ochotŞ wrzuciŚ go do kosza na miecie, ale siŞ powstrzymał i
wsadził go do kieszeni. Zszedł na dăł do kuchni, wziNoł butelkŞ dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
- Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
- Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
- Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
- ProszŞ mu powiedzieŚ, żeby mnie pocałował w dupŞ - odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczŞ u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszŞ mu włanie tak
powtărzyŚ: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupŞ.
ZamknNoł siŞ w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiego powodu
przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie
rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankŞ. Dżin sparzył gardło i
przełyk. Wtedy złapał łyżkŞ i zaczNoł zjadaŚ truskawki ze mietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyŚ, mam dosyŚ, mylał. Nic nie chcŞ, ani orderăw,
ani honorariăw, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani
waszej nienawici, ani waszej miłoci, zostawcie mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... cisnNoł rŞkami głowŞ,
żeby nie widzieŚ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskăw w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uciskami i orderami, i
Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż prăbował zrozumieŚ, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze păł szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija
siŞ na dnie okopu, a ziemia wywraca siŞ pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo siŞ wzajemnie, jŞczNoc z
wysiłku wypuczajNo siŞ, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi,
wyciskajNo go na gărŞ, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad
ziemiNo, a czasy sNo ciŞżkie, władza ma atak służbowej gorliwoci, zwrăcono
uwagŞ, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteáki zasłania oczy
rŞkami, wypchniŞty z okopu. OpaŚ by na dno, mylał. OpaŚ by na samo dno,
żeby nikt nie słyszał i nie widział. OpaŚ by na dno jak łăd podwodna i
kto mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. OpaŚ by na dno jak łăd
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie daŚ znaŚ o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
MilczŞ. Sami siŞ wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposăb nie mogŞ zostaŚ
cynikiem? OpaŚ by na dno jak łăd podwodna, uciec radarom, leżeŚ i spaŚ.
OpaŚ by na dno jak łăd podwodna, powtarzał, swoich sygnałăw nigdzie nie
słaŚ. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: doŚ mam po uszy, po czubek
głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wădka, gitara, muzyka, pieá, opaŚ by na dno jak łăd podwodna...
Gdzie jest banjo, pomylał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łăżko i
wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzie, pomylał. Och, do jakiego
stopnia mam was gdzie! OpaŚ by na dno jak łăd podwodna, uciec radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stăł, a nastŞpnie
cały wiat zaczai przytupywaŚ i poruszaŚ ramionami. Wszyscy generałowie i
pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie
departamenty bezpieczeástwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, ktăremu
wykrŞcano rŞce i bito po mordzie... DoŚ mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie doŚ, wădka, gitara, muzyka, pieá. OpaŚ by na dno,
opaŚ by na dno... Uciec radarom, leżeŚ i spaŚ... Łăd podwodna... i wypiŚ
do dna i do ostatka... łagier nie matka.
*
Do drzwi już od dawna kto pukał coraz głoniej i głoniej i Wiktor
wreszcie usłyszał, ale siŞ nie przestraszył, dlatego że to nie było TO
pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, ktăry siŞ
złoci, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
- Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
- Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zapiewał:
DoŚ mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie doŚ,
OpaŚ by na dno, jak łăd podwodna, Wszystkim radarom uciec na złoŚ.
- Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej bŞdzie kac, spaŚ, piŚ,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
Kurwa, czy wădka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wădce kac. OpaŚ
by na dno jak łăd podwodna, Uciec radarom, leżeŚ i spaŚ.
Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wădka, gitara, muzyka, pieá.
OpaŚ by na dno jak łăd podwodna, OpaŚ by na dno i mieŚ to gdzie.
- Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łăżko. Poczuł ogromnNo ulgŞ,
jak gdyby co siŞ zmieniło, jakby nagle stał siŞ bardzo potrzebny, tam nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, ktăre
niedawno były ludmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninŞ, ktărNo kiedy
nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczŞli wstawaŚ z okopu, kto
cofnNoł palec ze spustu...
- ZazdroszczŞ panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNoŚ do
artykułu?
- Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich wszystkich gdzie. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem
pijany, i, i niech siŞ pan też napije. ProszŞ siŞ rozebraŚ... Niech siŞ pan
rozbiera, do kogo măwiŞ! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie
pozwolŞ. Nie rozumieŚ - to moja prerogatywa. Na tym wiecie wszyscy zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byŚ powinno, co jest i co bŞdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, ktărzy nie rozumiejNo. Zastanawiał siŞ pan kiedy, na czym
polega moja wartoŚ? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olniewajNoce perspektywy - ale ja măwiŞ, nie, nic z tego nie rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwoci - ale ja măwiŞ,
nie, nadal nic nie rozumiem... Włanie dlatego jestem potrzebny... Chce pan
truskawek? Chociaż zdaje siŞ, że już wszystkie zjadłem. W takim razie
zapalimy sobie...
Wstał i przespacerował siŞ po pokoju. Golem ze szklankNo w rŞku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
- To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko
rozumiałem. Miałem szesnacie lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiej bijatyce
rozwalono mi głowŞ, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo
kolejNo - Legia zwyciŞsko maszerowała naprzăd beze mnie, pan prezydent
nieubłaganie stawał siŞ panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy
wietnie obchodzili siŞ beze mnie. Potem to samo powtărzyło siŞ na wojnie.
Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem.
Przestrzelono mi pier, trafiłem do szpitala - no i co, czy kto
zainteresował siŞ, gdzie jest Baniew, co siŞ stało z Baniewem, gdzie siŞ
podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieŚ cokolwiek - o, wtedy wszystko siŞ zmieniło.
Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent
osobicie zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkoŚ - człowiek,
ktăry nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo siŞ o niego generałowie i
pokăj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa siŞ,
że to jest kto, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
- Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan măwi dalej.
Wiktor rozłożył rŞce.
- To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siŞ... Może
zapiewaŚ panu?
- Niech pan piewa - zgodził siŞ Golem.
Wiktor wziNoł banjo i zaczai piewaŚ. Zapiewał "PiosenkŞ dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktăremu byk wybił
jedno oko i ktăry dlatego poszedł na zielonNo paástwowNo granicŞ", potem
"DoŚ mam po uszy", potem "Miasto obojŞtnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "DoŚ mam po uszy", potem hymn paástwowy na melodiŞ "Ach, co za
năżki", ale zapomniał słăw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
- Znowu wyczerpałem siŞ - oznajmił ze smutkiem. - WiŞc powiada pan, że
aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedzieŚ, tylko nie zdNożył? Że za
dziesiŞŚ lat mokrzaki opanujNo kulŞ ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
- Raczej wNotpiŞ - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidowaŚ?
Sami siŞ wzajemnie zlikwidujemy.
- A mokrzaki?
- ByŚ może nie pozwolNo nam siŞ zlikwidowaŚ... Trudno powiedzieŚ.
- A byŚ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim umiechem. -
Przecież my nawet zabijaŚ nie umiemy. DziesiŞŚ tysiŞcy lat wybijamy siŞ i
rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... ProszŞ posłuchaŚ, Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żăłci...
- Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie
wiem.
- Dobra, dobra, wiŞcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z
Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowaŚ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdŞ
- to sNo kacyki na piŞtnacie minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i
rŞkawiczkami, kiedy siŞ przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
TrochŞ jednak udawał. Wyranie widział przed sobNo grubo ciosanNo,
szarawNo twarz i maleákie, niezwykle czujne oczka.
- I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
- Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiŞtam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widaŚ. Golem poskrobał podbrădek krawŞdziNo szklanki.
- Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrăj. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego siŞ domylam i
co wiem o mokrzakach?
- Niech pan măwi - zgodził siŞ Wiktor. - Tylko proszŞ wiŞcej nie
kłamaŚ.
- Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie
opowiem.
- E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
- Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na
Wiktora i umiechnNoł siŞ. - ProszŞ o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bŞdNo głupie, z przyjemnociNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siŞ
znowu rozmylŞ.
Kto zapukał do drzwi.
- WynosiŚ siŞ do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajŞty!
- Przepraszam panie Baniew - odezwał siŞ niemiały głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni paáska małżonka.
- Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwoniŞ, dziŞkujŞ - złapał szklankŞ, nalał po brzegi,
wrŞczył Goleniowi i rzekł - ProszŞ piŚ i nie myleŚ o niczym. Ja zaraz.
WłNoczył telefon i nakrŞcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho -
daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechaŚ do Irmy, może bŞdziesz
łaskaw siŞ przyłNoczyŚ.
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bŞdŞ łaskaw. Jestem zajŞty.
- Pomimo wszystko ona jest răwnież twojNo cărkNo! Czyżby upadł tak
nisko..
- Jestem zajŞty! - ryknNoł Wiktor.
- Nie wzruszajNo ciŞ losy twojej, cărki?
- Przestaá udawaŚ idiotkŞ - powiedział Wiktor. - Zdaje siŞ, że chciała
pozbyŚ siŞ Irmy. Pozbyła siŞ. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczŞła płakaŚ.
- Przestaá - rzekł Wiktor krzywiNoc siŞ. - Irmie jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. Jed i sama siŞ przekonaj.
- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna winia - owiadczyła Lola i
odłożyła słuchawkŞ. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrăcił
do stołu.
- Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z
moimi dzieŚmi? Jeli przygotowujecie sobie zmianŞ, to ja siŞ nie zgadzam.
- JakNo zmianŞ?
- No, jakNo... Włanie pytam pana - jakNo?
- O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
- Kto?
- Dzieci.
- A czy one panu nie powiedziały?
- Jak mi mogły cokolwiek powiedzieŚ, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
- One budujNo nowy wiat - rzekł Golem.
- A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może byŚ nowy wiat za drutem
kolczastym? Nowy wiat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one siŞ
zarażNo?
- Czym? - zapytał Golem.
- ChorobNo okularniczNo, oczywicie!
- Po raz szăsty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo
zaraliwe!
- Szăsty, szăsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w
ogăle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też
tajemnica?
- Nie, to było wszŞdzie publikowane.
- No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez
terminologii.
- W pierwszym okresie - zmiany na skărze. Pryszcze, pŞcherze,
szczegălnie na rŞkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
- Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogăle jest ważne?
- W jakim sensie?
- Dla istoty rzeczy.
- Dla istoty - nie - odparł Golem. - Mylałem, że to interesujNoce.
- Ja chcŞ zrozumieŚ istotŞ! - owiadczył Wiktor dociekliwie.
- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
- To jeszcze nie powăd - rzekł Wiktor.
- A po drugie dlatego, że tego w ogăle nie da siŞ wytłumaczyŚ.
- Tak nigdy nie jest - owiadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce
powiedzieŚ. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... Băg z panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowaŚ nowy wiat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
- Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robăt.
- Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem.
Ktăry z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
- Oczywicie, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
- A byŚ może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzŞ wam obu, dlatego, że co
w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale
uczciwie.
- SzczŞcia - powiedział Golem.
- Dla kogo? Dla siebie?
- Nie tylko.
- A czyim kosztem?
- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokăw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
- Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
- No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
- Dlaczego? My też...
- Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawŞ, rozpraszamy obłoki, spiŞtrzamy
wodŞ... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
- Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
- Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siŞ domylam.
- A czy jest kto, kto rozumie?
- Nie wiem. Raczej wNotpiŞ. ByŚ może dzieci... Ale nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce siŞ nie słuchały. Położył
banjo na stole.
- Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w
leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu?
Moskwa nie bŞdzie z pana zadowolona.
- Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
- Jaki tam z pana architekt, jeli pan ni cholery nie rozumie? I w
ogăle niech mi pan przestanie robiŚ wodŞ z măzgu. Przez godzinŞ bijemy
pianŞ, a co mi pan powiedział? Pije pan măj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najŞty.
- Że jak najŞty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodăw.
- Niech pan mi odda szklankŞ - zażNodał Wiktor. - Już pan siŞ napił -
nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to
wszystko? Dlaczego pan krŞci? Jeli może pan opowiedzieŚ, to niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynaŚ?
- Wyjanienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieŚ, podzieliŚ siŞ informacjNo w miłym towarzystwie, pochwaliŚ siŞ,
żeby przydaŚ sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadaŚ, pojawia siŞ
dziwne uczucie niewygody, niezrŞcznoci... WiŞc zaczynajNo wibrowaŚ tak jak
Pan Băg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - PojadŞ do leprozorium i
wszystkiego dowiem siŞ bez pana. No, proszŞ mi co podpowiedzieŚ...
Obserwował z ciekawociNo jak traci władzŞ w rŞkach i nogach i mylał,
że dobrze byłoby wypiŚ jeszcze jednNo szklankŞ do kompletu, uwaliŚ siŞ spaŚ,
a potem obudziŚ siŞ i pojechaŚ do Diany. Wszystko właciwie zapowiada siŞ
nie najgorzej. W ogăle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zapiewa
Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu siŞ zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, ktăre leżało na rufie, odepchnNoł siŞ od brzegu i łădkNo od razu
zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słoáce, wiŞc
popłynNoł prosto ku słoácu, a wiosła odskakiwały od grzbietăw fal. OpaŚ by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jako głupio, dlatego, że nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
- .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechwiat, ale nie bŞdzie to rumiany
- , umiŞniony atleta, i oczywicie człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak mylelimy, i czŞsto nie tak jak bymy chcieli.
Zurtzmansor, ktăry siedział na dziobie łodzi, odwrăcił głowŞ, a wtedy
okazało siŞ, że w ogăle nie ma twarzy, twarz trzymał w rŞku i twarz patrzyła
na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło siŞ niedobrze na jej
widok, a Golem siŞ nie odczepiał, wciNoż buczał...
- Niech pan siŞ kładzie spaŚ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siŞ na
dnie łodzi. WrŞgi wciskały mu siŞ w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak
okropnie chciało mu siŞ spaŚ. - Niech pan siŞ kładzie spaŚ, Golem...
Kiedy siŞ obudził, stwierdził, że leży w łăżku. Było ciemno, a w szyby
bŞbnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rŞkŞ w stronŞ nocnej
lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo cianŞ. Dziwne, pomylał. A
gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Sprăbował oblizaŚ wargi, ale
gruby, chropawy jŞzyk nie usłuchał go. Strasznie chciało mu siŞ paliŚ, ale
paliŚ nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właciwie to chce mi siŞ piŚ.
"Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a tu po prawej ciana... Ależ to măj pokăj w hotelu! - pomylał z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bielinie. Jako
nie pamiŞtam, żebym siŞ rozbierał, pomylał. Kto mnie rozebrał. Chociaż,
może jednak rozebrałem siŞ sam. Jeli mam buty, to rozbierałem siŞ sam...
potarł nogNo o nogŞ. Aha, jestem bosy. O do diabła, rŞce swŞdzNo, jakie
bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzŞ siŞ. A dokNod płynNołem łădkNo?... A,
to ten Pawor napucił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł,
zemdliło go i znowu położył siŞ na wznak. Jednak dawno siŞ tak nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
siŞ i zaczNoł drapaŚ siŞ w lewNo rŞkŞ. Co teraz jest - rano, czy wieczăr?
Zapewne rano... A może wieczăr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognŞlimy z
Golemem całNo butelkŞ. Dżinu bez wody. A przedtem păł butelki z tym wysokim.
A przedtem jeszcze gdzie piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a
co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstaŚ, napiŚ siŞ i te de...
Nie, pomylał uparcie. Najpierw muszŞ siŞ w tym wszystkim zorientowaŚ.
Co mi Golem ciekawego opowiadał, mylał, że jestem pijany i nic nie
rozumiem, wiŞc można măwiŚ ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywicie byłem
pijany, ale o ile pamiŞtam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wciekle
potarł tylnNo stronŞ dłoni o wełniany koc. NadchodzNo ciŞżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy
przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W
koácu kiedy to siŞ musiało wydarzyŚ. ByŚ może trwa to już od dawna.
WewnNotrz gatunku rodzi siŞ nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo
genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunkăw, nowy gatunek dla innych.
Dawniej były potrzebne silne miŞnie, płodnoŚ, wytrzymałoŚ na mrozy,
agresywnoŚ i jeżeli można tak powiedzieŚ, zaradnoŚ. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradnoci
można zatłuc milion ludzi i nic szczegălnie ważnego siŞ nie stanie. To jest
zupełnie pewne i wielokrotnie wyprăbowane. Kto powiedział, że gdyby z
historii usunNoŚ kilkudziesiŞciu, no dobrze, niech bŞdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie okazalibymy siŞ w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka
tysiŞcy... Co to za ludzie? To, măj drogi zupełnie inni ludzie.
Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz
jasna rodowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich
mutantăw zginŞła, nie zdNożywszy siŞ ujawniŚ, jak ten chłopiec z opowiadania
apka. Oczywicie, byli niezwykłymi ludmi - nie byli zaradni, nie mieli
normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak siŞ wydaje? Po prostu
duchowo byli tak nadnaturalnie rozwiniŞci, że cała reszta zostawała w
cieniu. No, tu przesadziłe, powiedział. Einstein măwił, że najlepiej jest
byŚ latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogăle ciekawe byłoby
wyobraziŚ sobie jak w naszych czasach rodzi siŞ homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swŞdzNo rŞce... Gdyby tak napisaŚ utopiŞ w duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobraziŚ takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i năżki, impotent - same
banały. Ale właciwie to powinno byŚ co w tym rodzaju. W każdym razie
przesuniŞcie potrzeb. Wădka niepotrzebna, jakie szczegălnie wyrafinowane
żarcie răwnież, żadnych luksusăw, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla
wiŞkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - daŚ
mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupŞ ksiNożek... alejkŞ dla
perypatetycznych rozmylaá, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo
utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo
wartownika i koniec...
Wiktor wstał postŞkujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze
wszedł do łazienki, odkrŞcił kran i z rozkoszNo napił siŞ wody nie
zapalajNoc wiatła. Sama myl - żeby zapaliŚ wiatło - była przerażajNoca.
Potem wrăcił do łăżka i przez czas jaki drapał siŞ, przeklinajNoc pluskwy.
W ogăle, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. TrudnoŚ polega na tym, żeby wyobraziŚ sobie ich pracŞ, pomysły,
możliwoci - gdzie mi tam... To w ogăle niemożliwe. Szympans nie potrafi
napisaŚ powieci o ludziach. Jak ja mogŞ napisaŚ powieŚ o człowieku, ktăry
nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywicie, co nieco można sobie
wyobraziŚ. AtmosferŞ. Stan nieustannej twărczej ekstazy. Poczucie własnej
wszechmocy, niezależnoci... brak kompleksăw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby napisaŚ takNo ksiNożkŞ, trzeba siŞ nażreŚ LSD. W ogăle emocjonalna
sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, mylenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomylał.
I nagle wszystko znalazło siŞ na swoim miejscu. A wiŞc to o to mu szło!
- pomylał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiŞc
co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludmi. Zurtzmansor po
prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że siŞ zaczŞło... Nic siŞ nie da ukryŚ,
pomylał z satysfakcjNo. A czego takiego tym bardziej. PăjdŞ do Golema,
niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to
przecież przyszłoŚ, ta sama przyszłoŚ, ktăra zapuszcza swoje macki w serce
dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... OgarnŞło go gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzieá temu każda sekunda
też była historyczna...
Zerwał siŞ z łăżka, zapalił wiatło i mrużNoc oczy przed blaskiem
bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukaŚ ubrania. Ubrania nie było, ale
potem oczy przywykły do wiatła, złapał spodnie wiszNoce na porŞczy łăżka i
nagle zobaczył swojNo rŞkŞ. RŞka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi gruzełkami. Niektăre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej rŞce
było to samo. Co u diabła, pomylał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skărze, wysypka, pŞcherze, czasami
ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodăw na razie nie było, ale oblał go
zimny pot. Upucił spodnie i siadł na łăżku. To niemożliwe, pomylał. Ja
też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skărŞ,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siŞ w siebie. DwiŞcznie i powoli
uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała siŞ ogromna,
pusta, nic nie bolało, măzg nie był już ciŞżki i wypchany watNo. Głupcze,
pomylał umiechajNoc siŞ. Co chcesz zaobserwowaŚ? To musi byŚ jak mierŚ -
chwilŞ temu byłe człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jeste już Bogiem,
ale nie wiesz o tym i nigdy siŞ nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że
jest głupcem, jak mŞdrzec - jeżeli rzeczywicie jest mŞdrcem - nie wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało siŞ to kiedy spałem. W każdym razie do
momentu, w ktărym zasnNołem, istota mokrzakăw pozostawała dla mnie nader
mglista, ale teraz widzŞ jaz bezgranicznNo jasnociNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
Zamiał siŞ ze szczŞcia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł siŞ i
podszedł do okna. Măj wiat, pomylał, patrzNoc przez szybŞ zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzie daleko w dole utonŞło w deszczu zamarłe w przerażeniu
miasto i ogromny, przemokniŞty kraj, potem za wszystko przesunŞło siŞ,
odpłynŞło, pozostała tylko maleáka, błŞkitna kula z długim, błŞkitnym ogonem
i zobaczył gigantycznNo soczewicŞ galaktyki, martwNo i ukonie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzŞpy wietlistej materii, skrŞcone siłowymi polami i
bezdennNo pustkŞ tam, gdzie nie było wiatła, wiŞc wyciNognNoł rŞkŞ i
zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy
zacisnNoł dłoá, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu siŞ
rozemiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał
gruzełki na spuchniŞtej skărze.
- Trzeba to koniecznie oblaŚ! - powiedział głono.
W butelce zostało jeszcze trochŞ dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypiŚ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie
gadajNocNo marionetkNo. Zawsze bŞdŞ ciŞ lubił, Golem, pomylał Wiktor,
jeste wspaniałym człowiekiem, jeste mNodry - ale jeste tylko człowiekiem.
Wlał resztkŞ do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoŚ, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował.
Do diabła, pomylał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz -
wymiŞtNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomylał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bŞdziesz już wiŞcej pil, nie bŞdziesz ryczał piosenek, nie bŞdziesz siŞ
miał z głupstw, nie bŞdziesz opowiadaŚ wesołych bredni sztywniejNocym
jŞzykiem, nie bŞdziesz siŞ biŚ, awanturowaŚ, szaleŚ, straszyŚ przechodniăw,
zadzieraŚ z policjNo, kłăciŚ z panem prezydentem, wpadaŚ do nocnych barăw z
hałaliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrăcił do łăżka. Nie miał ochoty
na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotkniŞcie
pajŞczyny, rozrastało siŞ, posŞpne rzŞdy drutu kolczastego rozciNogały siŞ
miŞdzy nim a tym wiatem, ktăry tak kochał. Za wszystko trzeba płaciŚ,
mylał, nic nie dostaje siŞ za darmo, i im wiŞcej otrzymałe, tym wiŞcej
trzeba zapłaciŚ, za nowe życie trzeba zapłaciŚ starym życiem... Wciekle
drapał rŞce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanŞła przed Wiktorem,
umiechniŞta, uwodzicielska i uniosła rŞce poprawiajNoc włosy.
- Zmarzłam - powiedziała. - Można siŞ tu ogrzaŚ?
- Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co măwi.
Diana zgasiła wiatło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz
przekrŞcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzaskăw, szelest ubrania i
pantofle spadajNoce na podłogŞ, a potem Diana znalazła siŞ blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on za wciNoż mylał, że teraz wszystko siŞ skoáczyło - i
tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rŞkawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rŞce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie, samotnoŚ... Diana przytuliła siŞ do niego i objNoł jNo
automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie măgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
- Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłe?
Ostrożnie zdjNoł jej rŞce ze swojej szyi. OgarnŞło go ostateczne
przerażenie.
- Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił wiatło, kilka sekund stał do niej
plecami, zanim zdecydował siŞ odwrăciŚ, ale jednak siŞ odwrăcił. Nie, Diana
była przepiŞkna. Była chyba piŞkniejsza niż zwykle, zawsze była piŞkniejsza
niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumŞ z człowieka, zachwyt nad
jego doskonałociNo, ale niczego wiŞcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła siŞ, bo
usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi siŞ poruszajNo. Co măwiła, ale
Wiktor tego nie słyszał.
- Poczekaj - powtărzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
Ubierał siŞ z gorNoczkowym popiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już mylał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na
korytarz, znalazł siŞ przed numerem Golema; drzwi były zamkniŞte, nie od
razu zorientował siŞ co teraz, nastŞpnie pŞdem pobiegł na dăł do
restauracji. Nie chcŞ, powtarzał, nie chcŞ, ja o to nie prosiłem.
DziŞki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy
rŞkŞ za oparcie fotela i oglNodał pod wiatło kieliszek z koniakiem. A
doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na
całNo salŞ.
- Te mokrzaki. cierwa. Precz.
Wiktor opadł na swăj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
- Golem - rzekł Wiktor. - Ja siŞ zaraziłem.
- Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie răwnież.
- Niech siŞ pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie
trzeba siŞ tak denerwowaŚ.
- Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiŚ?
- Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siŞ pan napije. -
Uniăsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
- Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie
mogŞ. Zachorowałem, măwiŞ panu! Zaraziłem siŞ! To nieuczciwe... Nie
chciałem... Pan przecież măwił, że to nie jest zaraliwe...
Przeraził siŞ na myl, że măwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje
rŞce. Kieliszek przewrăcił siŞ, potoczył po obrusie i spadł na podłogŞ.
Golem najpierw cofnNoł siŞ, potem spojrzał uważniej, pochylił siŞ,
ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palcăw i zaczai oglNodaŚ rozdrapanNo,
gruzełowatNo skărŞ. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, mylał
Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem bŞdNo nastŞpne badania i
kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a
potem przywyknie, nie bŞdzie już żadnych badaá, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bŞdzie skoáczone.
- Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
- Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
- Musiał pan zeżreŚ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
- Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rŞce. - Niech pan
co z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za păno. Dopiero siŞ zaczŞło...
- Niech pan przestanie wrzeszczeŚ. To jest pokrzywka. Alergia. Nie
wolno panu żreŚ truskawek w takich ilociach.
Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swăj e rŞce mamrotał: "Sam pan
măwił... pŞcherze... wysypka..."
- PŞcherzy można dostaŚ i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan
idiosynkrazjŞ na pewne produkty. I wyobraniŞ nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wiŞkszoŚ pisarzy. Też mi mokrzak...
Wiktor poczuł, że odżywa. Udało siŞ, stukało mu w głowie. Chyba siŞ
udało. Jeżeli siŞ udało, to nie wiem co zrobiŞ. RzucŞ palenie...
- Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem umiechnNoł siŞ.
- Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piŚ
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałonie.
Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! TrochŞ mdli,
ale to, należy przypuszczaŚ, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko
przeszło.
- Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - ZŞby zostaŚ architektem, same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor głŞboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome,
restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosăw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miŞsa. Życie wrăciło.
- Przyjacielu - zwrăcił siŞ do kelnera. - ButelkŞ dżinu, sok z cytryn i
cztery porcje minogăw do dwiecie szesnastego. Tylko prŞdko! Alkoholicy -
powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - Sczenijcie tu z kretesem, a ja păjdŞ
do Diany! - był gotăw ich ucałowaŚ.
Golem odezwał siŞ, nie zwracajNoc siŞ do nikogo: / - Biedne, piŞkne
kaczNotko!
Przez chwilŞ Wiktor poczuł żal. WypłynŞło i znikło wspomnienie jakich
ogromnych, utraconych możliwoci. Ale tylko siŞ rozemiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjcia.
*
Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
PrzypiŞto mu medal "Wiktoria", wrŞczono miesiŞczny żołd i tekturowe pudełko
z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa pŞta wŞdzonej kiełbasy i răwnież zdobyczne
jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powrăciwszy do
stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintŞ. Jest dobrym mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł siŞ na ochotnika, ale porucznik siŞ nie pieszy - odnawia stare
znajomoci, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija wiástwo odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiej prywatce poznaje dziewczynŞ,
ktărej na imiŞ Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane
przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykaáska
mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpŞdza
rozmaitych cywilăw nieustannie czŞstujNocych NorŞ gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna oblŞżenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje siŞ
dziwnie. Z jednej strony najwyraniej jest skłonna, ale z drugiej strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeástwem. Jednakże
rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieŚ. Oboje
wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykoáczony cyrk, w ktărym
gnije szeŚ tysiŞcy - jeácăw pod strażNo dwăch inwalidăw, w absolutnie
ciemnym zaułku kogo grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiŞtrowym
domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka
niemiecka dziwka". W zawalonym răżnymi gratami długim korytarzu kryjNo siŞ
po kNotach smŞtne postacie. Nora szczŞkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lniNocNo skărNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakich bandziorăw odpowiada
tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby
z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu
zachŞcajNoco. Okazuje siŞ, że majNo do dyspozycji zaledwie păł godziny. Po
upływie păł godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na nastŞpne
spotkanie. Na koácu korytarza już na niego czekajNo - dwie smŞtne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie umiechniŞci zagradzajNo drogŞ i proponujNo, aby z
nimi pogadał. Porucznik bez zbŞdnych słăw bierze siŞ do bicia i osiNoga
zdumiewajNoco łatwe zwyciŞstwo. Zbici z năg, smŞtni ludzie płaczNoc i
chichoczNoc wyjaniajNo porucznikowi B. jego sytuacjŞ. Eks - porucznik bił
swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponŞtnNo
kobietNo, Nora jest krălowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem,
panie oficerze, spotkamy siŞ w "Atakanie", wszyscy siŞ tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iŚ do domu, ale kiedy już nie bŞdzie pan măgł wytrzymaŚ,
proszŞ przyjŚ, u nas otwarte do rana...
Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki
chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegăłowy i
celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokăj,
mocno zużyta żona, piŞcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teciowa,
ktăra przeprowadziła siŞ ze wsi. Chemiczna fabryka mierdzi, dniem i nocNo
stojNo nad niNo słupy răżnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żăłknie trawa, a wrăd much zachodzNo dzikie i niepojŞte mutacje.
Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkŞ o poskromienie fabryki:
gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich
instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne prăby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion.
Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzŞta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi
włăczŞgami, w gazetach ukazuje siŞ nekrolog przedwczenie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorowaŚ
na astmŞ. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasăw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskăw.
Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci
dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym wietle reflektorăw
biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żăłte i zielone kłŞby
jadowitego dymu. "ZabijŞ ciŞ", szepcze radca tytularny i otwiera ogieá. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastŞpnego răwnież. Nie je, nie pi, siedzi w kucki
przed wietlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwŞ, żeby măgł
ostygnNoŚ miotacz min. Ogłuchł od wystrzałăw, olepł od prochu i dymu.
Czasem wydaje mu siŞ, że chemiczny smrăd słabnie i wtedy umiecha siŞ,
oblizuje wargi i szepcze: "zabijŞ ciŞ". Potem pada bez sił i zasypia, a
kiedy siŞ budzi, widzi, że amunicja siŞ skoáczyła, zostały jeszcze trzy
pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych
gazociNogăw ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany
skomplikowanym systemem okopăw, okopami krătkimi zygzakami przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarăw osłoniŞci sNo
arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłŞby jadowitego dymu, na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widaŚ wieży napis:
UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
Wiktor odczytał ostatniNo stronŞ, zapalił i spojrzał na kartkŞ
wkrŞconNo w maszynŞ. Było na niej tylko păłtorej linijki: WychodzNoc z
redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNoŚ taksăwkŞ, ale
rozmylił siŞ i skrŞcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co
siŞ potem stało z dziennikarzem B., ale nie măgł już dłużej pisaŚ. Na
zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy
panowały ciemnoci i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił
papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dzi dzieá
tygodnia. Nieznajomy głos po krătkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc z piNotku na sobotŞ. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkŞ i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkŞ z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc siŞ na pukanie, bez Diany, bez
alkoholu, zdaje siŞ, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
siŞ na łăżko, żeby zobaczyŚ we nie krălowNo pluskiew, ktăra siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaŚ". Nic mu nie bŞdzie. A
ja na razie co przegryzŞ, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor
zdjNoł maszynŞ, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek.
Potem gryzł czerstwNo bułkŞ z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoŚ pokusy, wylał do umywalki păł butelki brandy i cieszył
siŞ, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało siŞ
zaczNoŚ, i to zaczNoŚ całkiem niele, a szczerze măwiNoc wietnie. Chociaż
prawdopodobnie trzeba bŞdzie wszystko przepisaŚ na nowo. To dziwne,
pomylał, dlaczego te opowiada - , niNo piszŞ włanie teraz? Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyliłem? Teraz powinienem pisaŚ o
przygłupie, ktăry wyobraził sobie, że jest supermenem, włanie tak. Przecież
od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi siŞ to nie pierwszy raz. Ale gdyby
tak siŞ zastanowiŚ i dobrze poszukaŚ w pamiŞci, to tak bywa zawsze. I
włanie dlatego nie sposăb jest pisaŚ na zamăwienie. Zaczynasz pisaŚ powieŚ
o młodzieáczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na
ktărej żyjNo dziwaczne małpy, ktăre żywiNo siŞ nie bananami, tylko mylami
rozbitkăw... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak
jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukaŚ, ale komu siŞ chce szukaŚ po
dwudniowym pocie. ZejdŞ sobie teraz na dăł, recepcjonista zawsze ma jakNo
flaszkŞ. Tylko zjem i zaraz zejdŞ...
Wiktor drgnNoł i przestał jeŚ. Z czarnej pustki za oknem doleciał
poprzez plusk deszczu dwiŞk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomylał Wiktor. Czas jaki wsłuchiwał siŞ z napiŞciem.
... No dobrze, a co autor chciał powiedzieŚ przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciŞżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
siŞ pluskwy i lekkomylne kobiety? ByŚ może autor chciał ukazaŚ bohaterstwo
i wytrwałoŚ stolicy, ktăra pod przewodem jego magnificencji... Ten numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopucimy! Cały wiat wie, że w rezultacie
osobistej decyzji pana prezydenta, na włacicieli zakładăw chemicznych
zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary
pieniŞżne w wysokoci... Że dziŞki osobistej i nieustannej trosce pana
prezydenta, ponad sto tysiŞcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy
letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzŞdnicy poniżej radcăw dworu
nie maj No. prawa zbieraŚ podpisăw pod petycjami...
W tym momencie zgasło wiatło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i
lampa zapaliła siŞ znowu, ale na păł mocy. "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor, ale janiej siŞ od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilŞ,
nastŞpnie zadzwonił do recepcji. Nikt siŞ nie odezwał. Można zadzwoniŚ do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleŚ ksiNożkŞ telefonicznNo, ale gdzie
jej szukaŚ, i tak najwyższy czas iŚ spaŚ. - Tylko najpierw trzeba siŞ
napiŚ. Wiktor wstał i nagle usłyszał jaki szelest. Kto przesuwał po
drzwiach rŞkami. Potem zaczNoł siŞ pchaŚ na drzwi. "Kto tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaŚ jak co siŞ pcha i sapie.
Wiktora ogarnŞła groza. Owietlone czerwonawym wiatłem ciany wydawały siŞ
obce i niezwykłe, w kNotach gŞstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami za
krzNotał siŞ jaki ogromny stwăr, tŞpy i bezmylny. Czym by go załatwiŚ? -
pomylał rozglNodajNoc siŞ Wiktor, ale wtedy za drzwiami kto odezwał siŞ
ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jeste tam?" Idiota - powiedział
Wiktor păłgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekrŞcił klucz. Do numeru
wtoczył siŞ R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i
rozbiegane oczy.
- Bogu dziŞki, chociaż ty jeste na miejscu - rzekł na wstŞpie. - O
mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiaŚ...
Chodmy, co? Chodmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulŞ i
pociNognNoł do korytarza. - Chodmy, dłużej już nie można...
- Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siŞ. - Id spaŚ ramolu. Jest
trzecia w nocy.
Ale R. Kwadryga znowu zrŞcznie złapał go za koszulŞ i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzewy, nawet nie
czuŚ go alkoholem.
- Nie wolno spaŚ - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekaŚ z tego
przeklŞtego domu. Widzisz, co ze wiatłem? My tu zginiemy.... W ogăle trzeba
uciekaŚ z miasta. Mam wwilli samochăd. Chodmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojŞ siŞ wyjŚ.
- Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokăj
siŞ.
WciNognNoł KwadrygŞ do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do
łazienki po szklankŞ wody. Kwadryga natychmiast poderwał siŞ i pobiegł za
nim.
- Jestemy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma,
portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkrŞcił kran. W rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
- Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chodmy, mam całNo
butelkŞ, Tylko szybko. I razem.
Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie
ustało.
- O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł
rŞkNo.
- Jaka tam wojna... Trzeba wiaŚ, păki nie jest za păno, aon - wojna...
- Po co wiaŚ?
- Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyásko zachichotał.
Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dăł do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
- Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjciem... Żeby tylko siŞ
wydostaŚ... mam samochăd. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wădki...
W korytarzu słabo jak czerwone karły wieciły ample, na schodach w
ogăle nie było wiatła, w hallu răwnież, tylko nad kontuarem tliła siŞ
żarăwka. Tam siedział kto, ale nie był to recepcjonista.
- Chodmy, chodmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjcia. - Nie trzeba tam iŚ, tam niedobrze...
Wiktor wyrwał siŞ i podszedł do kontuaru.
- Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział
Zurtzmansor.
Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał co w
brulionie.
- Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko siŞ
skoáczyło, Baniew. Pożegnajmy siŞ. I niech pan pamiŞta Q naszej rozmowie.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżaŚ - zaprotestował Wiktor. Głos mu siŞ
załamał. - Zamierzam dowiedzieŚ siŞ, co jest ze wiatłem i wodNo. To wasza
robota?
Zurtzmansor uniăsł żăłtNo twarz.
- Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy siŞ pożegnaŚ,
Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłoá w czarnej rŞkawiczce. Wiktor
machinalnie ujNoł tŞ dłoá, poczuł ucisk i odpowiedział uciskiem. - Takie
jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłoŚ, ale nie dla
siebie. Pan z pewnociNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana
dotyczy to w wiŞkszym stopniu niż nas. Żegnam.
KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siŞ do pisania.
- Chodmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
- Nic nie rozumiem - głono na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siŞ
dzieje?
Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie byŚ
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właciwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie
uda siŞ .wam zastraszyŚ, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeŚ. Wăwczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrăcił siŞ i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
W sali słabo wieciły stojNoce lampy, słabo wiecił żyrandol, słabo
wieciły kinkiety na cianach i sala była przepełniona. Przy stolikach
siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w răżnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Janiały łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychaŚ żadnego dwiŞku, tylko za oknem pluskała woda.
Potem przed Wiktorem pojawił siŞ Golem - zatroskany, spiŞty i bardzo
stary.
- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał păłgłosem. - ProszŞ stNod
wyjŚ, tu panu nie wolno byŚ.
- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcŞ siŞ napiŚ.
- Ciszej - powiedział - Golem. - Mylałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iŚ?
- Do swojego pokoju. WezmŞ butelkŞ i păjdŞ do siebie.
- Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lniły rzŞdy
butelek. Golem obejrzał siŞ.
- Nie - powiedział. - Niestety.
- ChcŞ co wypiŚ! - uparcie powtărzył Wiktor.
Tak naprawdŞ nie miał ochoty siŞ upieraŚ. Udawał chojraka. Mokrzaki
patrzyły na niego. CzytajNocy opucili ksiNożki, zastygli w bezruchu,
odwrăcili głowy i tylko piNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym păłmroku, patrzyły na Wiktora.
- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - ProszŞ wyjŚ z
hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcŞ
wiedzieŚ, gdzie pan bŞdzie. PrzyjadŞ po pana. ProszŞ posłuchaŚ, Wiktorze,
niech pan siŞ nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaniaŚ,
zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by
potwierdziła...
- A gdzie jest Diana?
Golem znowu siŞ rozejrzał i spojrzał na zegarek.
- O czwartej... Albo o piNotej... bŞdzie na stacji benzynowej przy
Słonecznej Bramie.
- A gdzie jest teraz?
- Teraz jest zajŞta.
- Tak - powiedział Wiktor i răwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotŞ iŚ sobie
stNod. To było nie do zniesienia - staŚ tak skupiajNoc na sobie uwagŞ tego
milczNocego zgromadzenia.
- ByŚ może o szăstej - rzekł Golem.
- Przy Słonecznej Bramie... - powtărzył Wiktor. - To tam gdzie jest
willa naszego doktora.
- Włanie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosiŚ - oznajmił
Wiktor.
- Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siŞ stNod wynieŚ?
- Mam ochotŞ siŞ przespaŚ - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie
spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie păjdŞ - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
- Tak - odpowiedział Golem.
- Czy może zaczŞlicie powstanie?
- Tak - powiedział Golem.
- A może zaczŞła siŞ wojna?
- Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siŞ pan stNod wynosi.
- Dobrze - oznajmił Wiktor. Odwrăcił siŞ, żeby odejŚ, ale nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
- Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie răwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szăstej. ByŚ może do siădmej.
- Odpowiada pan za DianŞ - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł
chustkŞ do nosa i wytarł szyjŞ.
- Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
- Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianŞ.
- Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, piŞkne
kaczNotko. Diana jest z dzieŚmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
Wiktor odwrăcił siŞ i poszedł w kierunku schodăw. Zurtzmansora za
kontuarem nie było, tylko żarăwka tliła siŞ nad brulionem oprawnym w ceratŞ.
- Baniew - odezwał siŞ z jakiego ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty
dokNod? Idziemy!
- Przecież nie mogŞ łaziŚ po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepŞdzili, mylał. WypŞdzili nas z hotelu.
ByŚ może z ratusza też nas przepŞdzili. A może i z miasta... I co dalej? W
swoim pokoju przebrał siŞ szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstŞpował
go i plNotał siŞ pod nogami.
- Masz zamiar iŚ w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
- On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
- Id siŞ ubierz, bałwanie.
- Nie păjdŞ - kategorycznie odmăwił Kwadryga.
- Chodmy razem - zaproponował Wiktor.
- Nie. Razem też nie trzeba. Ty siŞ nie băj, ja tak... Jestem
przyzwyczajony...
Kwadryga zachowywał siŞ jak pudel domagajNocy siŞ spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głono dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swăj stary płaszcz
i zamylił siŞ. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił wiatło. NastŞpnie zdał siŞ na łaskŞ
Kwadrygi.
Doktor honoris causa pochylił głowŞ, pŞdem powlăkł go korytarzem;
kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemnoci i wybiegł w lad za Wiktorem.
- Wydostalimy siŞ dziŞki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
Ale biegaŚ nie umiał. MŞczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba było właciwie iŚ po omacku, trzymajNoc siŞ cian. Na podstawie
wiecNocych na păł mocy ulicznych latarni i sNoczNocego siŞ gdzieniegdzie
przez zasłony czerwonawego wiatła można było odgadnNoŚ zaledwie ogălny
kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem
bezludne. Gdzie rozmawiano păłgłosem, płakało niemowlŞ, parokrotnie
przejeżdżały ciŞżarăwki, jaka furmanka minŞła ich z hukiem żelaznych
obrŞczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy
uciekajNo. Tylko my siŞ wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało,
pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siŞ
jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym gucie, trzeba było siŞ wlec
przez całe miasto i nie było temu koáca. Wiktor wpadł na rynnŞ,
zachrzŞciło, Kwadryga pucił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe
miasto: "Baniew! Gdzie jeste?". Kiedy tak błNokali siŞ w mokrych
ciemnociach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknŞło okienko i
zduszony głos zainteresował siŞ: "No i co słychaŚ?" "Ciemno jak u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza siŞ! - z entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożylimy nałapaŚ do balii" "A co
bŞdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygŞ wyrywajNocego siŞ naprzăd.
Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuacjŞ, nie inaczej... Ech,
życie!!" i okienko zatrzasnŞło siŞ. PowŞdrowali dalej. Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadaŚ, jak siŞ przerażony obudził,
zszedł na dăł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciŞżarăwkŞ, po
omacku wyminŞli jNo i wpadli na człowieka z jakim ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wciekłociNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobŞ. Pudłem". Chodniki były
zastawione samochodami, lodăwkami, kredensami, całymi dżunglami rolin w
doniczkach. KwadrygŞ zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem,
nastŞpnie wplNotał siŞ w rower. Wiktor powoli wpadał w furiŞ. W jakim
miejscu zatrzymano ich i zawiecono w oczy latarkNo. BłysnŞły mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol
wojskowy. ProszŞ q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentăw nie
miał, wiŞc natychmiast zaczNoł wrzeszczeŚ, że jest doktorem, że jest
laureatem, że zna osobicie... Ordynarny głos powiedział pogardliwie:
"Frajerzy. PrzepuciŚ". MinŞli plac miejski. Przed komend policji stały
stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmylnie miotali siŞ.
mŞżczyni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmăw,
rozlegały siŞ dwiŞczne, niewyrane komendy. WidaŚ było, że tu włanie
znajduje siŞ centrum paniki. Odbłyski reflektorăw jeszcze przez czas jaki
owietlały drogŞ, nastŞpnie znowu zrobiło siŞ ciemno.
Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojŞkiwał. Kilkakrotnie
przewracał siŞ pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali siŞ jak winie.
Wiktor otŞpiał doszczŞtnie, już wiŞcej nie przeklinał, zasłona apatii
spŞtała mu măzg, trzeba było iŚ, iŚ, dzisiaj iŚ, jutro iŚ, odpychaŚ
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiŚ KwadrygŞ
za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było siŞ zatrzymaŚ, i w
żadnym wypadku nie wolno było zawrăciŚ. Co mu siŞ przypomniało, co co
zdarzyło siŞ dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była
łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali za trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz leciał popiăł i woá spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z
ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym
lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkŞ i strzelił sobie w łeb, a my
oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, răwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczŞlimy gwizdaŚ, rechotaŚ,
niektărzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
- Ano, stăj - szeptem powiedział kto w ciemnoci i o pier oparło siŞ
co bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniăsł rŞce.
- Jak pan mie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
- Cicho! - rozkazał głos.
- Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
- Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajŞ siŞ, poddajŞ -
rzekł w ciemnoŚ, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał
ciŞżki oddech.
- BŞdŞ strzelaŚ! - uprzedził przestraszony głos.
- Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siŞ poddajemy. - W gardle, mu
zaschło.
- No, rozbieraŚ siŞ! - polecił głos.
- To znaczy, że co?
- Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
- Po co?
- Szybko, szybko! - wysyczał głos.
Wiktor dobrze siŞ przypatrzył, opucił rŞce, odstNopił na bok, złapał
za automat i zadarł lufŞ do găry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siŞ, ale nie
wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jeste?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jaki
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
- Koniec - oznajmił Wiktor przez zŞby. - Koniec. Nie wyrywaj siŞ, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
- Niech mnie pan puci! - syczał żołnierz broniNoc siŞ słabo.
- Po co ci moje spodnie? Gadaj, co ty za jeden?
Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzie z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochăd, na moment owietlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
- Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broá.
- WiŞc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
- No, dlaczego nic nie măwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie
rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek,
gdzie siŞ teraz podziejŞ.... Niech mnie pan puci, co? Ja przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
Chlipał, pociNogał nosem i w ciemnoci zapewne wycierał nos rŞkawem
munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Păjdziesz z nami. Nie wydamy ciŞ.
Ubranie też siŞ znajdzie. Idziemy, tylko siŞ nie zgub.
KierujNoc siŞ na psie wycie znaleli KwadrygŞ. Teraz na szyi Wiktora
wisiał automat, za lewNo rŞkŞ konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłŞd. Można oczywicie
oddaŚ rozładowany automat temu chłopcu i daŚ smarkaczowi kopniaka. Nie,
jako szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze siŞ może przydaŚ...
Mymy tu siŞ naradzili ze społeczeástwem i przeważył poglNod, że na
rozbrojenie jest jeszcze za wczenie. Automat może siŞ jeszcze przydaŚ w
przyszłoci...
- Przestaácie obaj wyŚ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
Ucichli, a po piŞciu minutach, kiedy zawieciły przed nimi matowe
wiatła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radonie: "Przyszlimy, dziŞki Bogu przyszlimy..."
Klucz do furtki Kwadryga oczywicie zapomniał w hotelu razem ze
spodniami. PieklNoc siŞ przeleli przez płot, klnNoc błNokali siŞ przez czas
jaki w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do
wejcia, wyważyli drzwi i znaleli siŞ w hallu. PstryknNoł kontakt i hali
rozjaniło słabe, czerwone wiatło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rŞcznikăw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siŞ do bielizny,
zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapŞ. Wtedy uspokoił siŞ nieco i
przestał pochlipywaŚ. Potem wrăcił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle
wycierali siŞ rŞcznikami i przebierali.
W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone,
zabłocone. KsiNożki poniewierały siŞ przemieszane z brudnymi łachami i
zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzŞciło szkło i tubki z zaschniŞtNo
farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stăł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam
nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie măgł siŞ zorientowaŚ w
ciemnociach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył
okno.
Kwadryga zabrał siŞ do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogŞ. NastŞpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzie, przyniăsł trzy kryształowe kieliszki,
zabytkowe i piŞkne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z
niecierpliwoci wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
- Na zdrowie... - wymamrotał niewyranie, złapał swăj kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
umiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło siŞ nagle nieopisane zdumienie
przemieszane z zawodem.
- I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
- Co takiego? - zapytał Wiktor.
- Woda - niemiało odezwał siŞ żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna,
byŚ może nawet destylowana.
- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkŞ i wypił łyk. Twarz wykrzywił
mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O măj Boże!", pochylił siŞ i na palcach
wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na
butelkach - rum, whisky. Znowu sprăbował - woda. Zapachniało normalnym
diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzie deski podłogi, skăra na
plecach cierpła pod uważnym spojrzeniem czyich oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowŞ w kołnierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i głŞboko wsunNoł rŞce w
rŞkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
- No, czego siŞ gapisz?
- A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
- Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
- Ja tak, a pan... Jako straszno.... Lepiej nie...
Spokăj, powiedział do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo. Oni, bracie, wszystko umiejNo.
WodŞ w wino i wino w wodŞ. SiedzNo sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokŞ. Kamieá wŞgielny. Abstynenci, ich maŚ...
- Stchărzyłe? - zapytał żołnierza. - Găwniarz.
- Bo to straszne! - powiedział żołnierz ożywiajNoc siŞ. - Panu to nic,
ale ile ja siŞ wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje
zza drutăw, spojrzy na ciebie z găry i dalej... Jeden nasz kapral to nawet
zrobił w portki... Kapitan ciNogle măwił, przyzwyczaicie siŞ, że służba, że
przysiŞga. Ni cholery nie można siŞ przyzwyczaiŚ. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak człowiek,
czerwone, wieca, siarkNo od niego zalatuje... - żołnierz wyjNoł rŞce z
rŞkawăw i przeżegnał siŞ.
Z głŞbin willi wychynNoł Kwadryga wciNoż tak samo pochylony i na
palcach.
- Sama woda - oznajmił. - Wiktor, wiejmy stNod. W garażu stoi
zatankowany samochăd, siadamy i czeŚ! No?
- Bez paniki - odparł Wiktor. - ZwiaŚ zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadŞ, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabraŚ chłopaka.
- Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadŞ.
- W takim razie przestaá dygotaŚ i przynie co do żarcia - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił siŞ w kamieá?
Chleb w kamieá siŞ nie przemienił. Konserwy răwnież pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żołnierz opowiadał, ile siŞ
najadł strachu przez ostatnie dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o inwazji
dżdżownic, o dzieciach, ktăre w ciNogu dwăch dni stały siŞ dorosłymi ludmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiŞtnastoletnim chłopcu, ktăry
ze strachu sam siŞ postrzelił... i jeszcze o tym jak na wartowniŞ
przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby siŞ ogrzał, jak obiad stał
dwie godziny na ogniu, w ogăle siŞ nie zagrzał i jedli zimny... A dzisiaj
objNołem wartŞ o ăsmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe wiatła, muzyka jaka nieludzka i jaki głos wciNoż
măwi i măwi, măwi, măwi, a co măwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieŚ. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła siŞ brama i wylatuje za bramŞ pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoŚ na bacznoŚ, widzŞ tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez czapki, bez płaszcza - bije kierowcŞ po karku i wrzeszczy:
"PrŞdzej sukinsynu. PrŞdzej!" Co mnie cisnŞło w rodku, jakby mi kto
powiedział - uciekaj, pryskaj stNod, bo inaczej zostanie z ciebie mokra
plama. No, to zwiałem. I nie drogNo, tylko prosto, przez step, przez
wNowozy, mato w moczarach nie ugrzNozłem, pelerynŞ gdzie tam zgubiłem,
wczoraj nowNo pobrałem, ale trafiłem do miasta, a w miecie patrole.. Raz
ledwie im uciekłem, drugi raz ledwie im uciekłem, dotarłem tu do stacji
benzynowej, patrzŞ - ludzie uciekajNo, cywilăw puszczajNo bez gadania, ale
naszych - figŞ, żNodajNo przepustek. No to siŞ zdecydowałem.
Opowiedziawszy swojNo historiŞ, żołnierz zwinNoł siŞ w fotelu i
natychmiast zasnNoł. MŞczeásko trzewy Kwadryga znowu zaczai powtarzaŚ, że
trzeba uciekaŚ i to natychmiast. "Ten tu na przykład - măwi w kăłko,
wskazujNoc widelcem na piNocego żołnierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty
jeste okropnie tŞpy, Baniew, tŞpy jak głNob. Że też nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z păłnocy co mnie naciska. .. Uwierz mi....
wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim
măwiłem - nie wolno tu siedzieŚ... Golem ci w głowie zawrăcił, pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekajNo aż siŞ
rozwidni, potem wszystkie mosty bŞdNo zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jeste uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłe, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał mu iŚ spaŚ albo wynosiŚ siŞ do diabła. Kwadryga nabzdyczył
siŞ, dojadł konserwy i wlazł na kanapŞ owinNowszy siŞ w moherowy pled. Czas
jaki krŞcił siŞ, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
O czwartej dziesiŞŚ wiatło mignŞło i zgasło zupełnie. Wiktor
wyciNognNoł siŞ w fotelu, przykrył jakimi suchymi szmatami i spokojnie
leżał patrzNoc w ciemne okno i nadsłuchujNoc. PojŞkiwał przez sen
żołnierzyk, pochrapywał umŞczony doktor honoris causa. Gdzie - zapewne na
stacji benzynowej - ryczały silniki, niewyranie wykrzykiwały co jakie
głosy. Wiktor sprăbował zorientowaŚ siŞ w tym co siŞ dzieje i doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłăciły siŞ z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjŞ do miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemieniŚ wino w wodŞ i sprowadzaŚ na ludzi upiorny strach,
to bŞdNo umieli przeciwstawiŚ siŞ wspăłczesnemu wojsku... - co tam, nawet
wspăłczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co? Czego
oni chcNo? Czyżby znowu walka o władzŞ? Ech wy, homo super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwał siŞ,
namacał telefon, zdjNoł słuchawkŞ. Telefon milczał. Znowu czego miŞdzy
sobNo nie podzielili, a my, ktărzy nie chcemy byŚ ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszaŚ w drogŞ,
depczNoc siŞ wzajemnie ratowaŚ siŞ, uciekaŚ, albo co gorsza - wybieraŚ
czyjNo stronŞ niczego nie rozumiejNoc, nic nie wiedzNoc, wierzyŚ na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo na co... StrzelaŚ do siebie, szarpaŚ
zŞbami....
Znane myli płynNo znanym korytem. Już tysiNoce razy tak mylałem.
Przyuczeni jestemy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzŞ. MyleŚ pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na poczNotek prăbuje pan go uprociŚ. WiarNo, albo
niewiarNo. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmysłăw, do
najwierniejszego szczeniŞcego skowytu. A jeli pan nie wierzy to z lubociNo
rzyga pan zatrutNo żăłciNo na wszystkie ideały - i na fałszywe, i na te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy siŞ baŚ dowodăw rzeczowych -
trzeba siŞ baŚ interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotowNo interpretacjŞ.
Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyleŚ. A kiedy
prostaczek Baniew, ktăry nigdy niczego oprăcz politycznych bandziorăw w
życiu nie widział, prăbuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje
plamŞ, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, mylenia nikt go nie nauczył,
wiŞc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprăcz bandyckich interpretowaŚ
nie jest zdolny. Nowy wiat, stary wiat... i od razu skojarzenia - nowy
ład, stary ład... No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie
pierwszy dzieá, co nieco już widział, tego i owego siŞ nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszŞ wierzyŚ faszycie Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo
trzewemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnăj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły przeciwko Pferdowi? Znakomicie! PogoniŚ go w cholerŞ. Dawno
pora... A dzieci nie pozwolNo skrzywdziŚ, to do nich niepodobne... nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby siŞ narodowo samookreliŚ,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jeste... I
całkiem możliwe, że to nowy wiat bez nowego ładu. Strach? ObcoŚ? Ale tak
włanie powinno byŚ. Tworzysz przyszłoŚ, ale nie dla siebie. Ależ ja siŞ
miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłoŚ! Jak bardzo
chciałem zawrăciŚ, znaleŚ siŞ tam gdzie moje minogi i wădka... Nawet
wspomnieŚ przykro, ale przecież tak włanie byŚ powinno. Tak, nienawidzŞ
starego wiata. NienawidzŞ jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystăw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To măj chleb i moja woda. OczyŚcie
wiat wokăł mnie, sprawcie, żeby stał siŞ takim jakim chcŞ go widzieŚ,
wăwczas nastNopi măj koniec. WychwalaŚ nie umiem, nienawidzŞ wychwalania, a
wymylaŚ nie bŞdŞ miał komu, nie bŞdŞ miał kogo nienawidzieŚ - smutek,
mierŚ... Nowy wiat - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie czysty -
nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego... ale jeli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi
niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczŞ o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddaŚ życie za zbudowanie
nowego wiata, ale umrzeŚ w starym. Akceleracja, wszŞdzie akceleracja... Ale
nie sposăb walczyŚ przeciw, nie walczNoc za! No căż to znaczy, że kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz włanie tŞ gałNo, na ktărej siedzisz.
... Gdzie w ogromnym, pustym wiecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałonie: nie chcŞ, nie chcŞ, to niesprawiedliwe, co z tego, że bŞdzie
lepiej, jeżeli tak ma byŚ, to niech nie bŞdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech oni bŞdNo, czy naprawdŞ nie można nic zrobiŚ, żeby zostali z nami,
jakie to głupie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomylał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził siŞ.
Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaniało. Wiktor
podniăsł do oczu zegarek. wiecNoce wskazăwki pokazywały za kwadrans
piNotNo. CiNognŞło przenikliwym chłodem, należałoby wstaŚ i zamknNoŚ okno,
ale już siŞ zagrzał i nie chciało mu siŞ ruszaŚ, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni to we nie, ni to na jawie, gdzie w pobliżu przejeżdżały
samochody, jeden za drugim jechały samochody, samochody wlokły siŞ
błotnistNo drogNo po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupăw telegraficznych, z ktărych zwisały
zerwane druty, obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do găry, obok resztek
osmalonego komina, na ktărym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoŚ
przenikała pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało siŞ spaŚ, ale spaŚ
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżaŚ Diana, a furtka zamkniŞta, w
oknach ciemno, pomylała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił siŞ w pogoá za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popŞkały mu w skroniach, okazało siŞ jednak,
że obok z łoskotem i szczŞkiem jadNo czołgi, wiŞc nie słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w stronŞ przeprawy, gdzie wszystko płonŞło,
gdzie jNo zabijNo i on zostanie sam, w tym momencie rozległ siŞ przenikliwy
wist bomby, prosto w głowŞ, w măzg... Wiktor wskoczył do rowu i spadł z
fotela.
Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak baba, było widno, ale nie było to dzienne wiatło - na
uwinionej podłodze leżały răwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł do okna
i wyjrzał. To był ksiŞżyc - lodowaty, maleáki, olepiajNoco jasny. Było w
nim co niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach kto
starannie wykroił răwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksiŞżyc.
Kwadryga już nie kwiczał. ZatchnNoł siŞ krzykiem i wydawał z siebie
tylko słabe, skrzypliwe dwiŞki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł złoŚ. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
- Przestaá! - ryknNoł Wiktor z nienawiciNo. - Co ty, kwadratăw nie
widziałe? Artysta găwniany! Fagas!
Złapał KwadrygŞ za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogŞ i zamarł.
- No wiŞc - powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyranie. - Ja mam
dosyŚ.
Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał przez okno. W głŞbi duszy miał nadziejŞ, że mu siŞ
przewidziało, ale nic siŞ nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym
kNocie kwadratu gwiazdkŞ, nieomal zatopionNo w ksiŞżycowym blasku. Było
wietnie widaŚ mokre krzaki bzu, nieczynnNo fontannŞ i alegorycznNo rybŞ z
marmuru, bogato zdobionNo bramŞ, a za bramNo - czarnNo wstŞgŞ szosy. Wiktor
usiadł na parapecie i pilnujNoc, żeby nie drżały mu palce, zapalił
papierosa. KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w hallu - może uciekł,
może schował siŞ pod kanapŞ i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał porăwnujNoc ten
nieszczŞsny kawałek żelaza z siłami, ktăre wykonały kwadratowNo studniŞ w
chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie - e, jeżeli nawet ten nowy wiat
polegnie, to i stary niele dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rŞkNo automat. Głupio, ale jako z nim spokojniej. ZresztNo, jeli po -
myleŚ, wcale nie głupio. Jasne jak słoáce, że szykuje siŞ przesławne
wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej
trzymaŚ siŞ na uboczu i mieŚ przy sobie automat.
Na dziedziácu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna,
nieskoáczenie długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbŞ wiernym pŞdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknŞła do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosŞ, skrŞciła i znikła.
- A jednak zwiał, bydlak - wymamrotał Wiktor nie bez zawici. Zlazł z
parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał
żołnierza. Żołnierz nie odezwał siŞ. Wiktor zajrzał pod kanapŞ, ale leżał
tam tylko szary tłumok z umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego
papierosa i wyszedł na dwăr. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł
ławkŞ dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosŞ, usiadł, założył nogŞ na nogŞ i szczelniej zakutał siŞ w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale potem przejechał samochăd,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie siŞ rozpoczŞło.
Miasto pŞkło jak wezbrany wrzăd. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i owiata
ludowa, poczta i telegraf, uciekały złote koszule - wszyscy, wszyscy, w
kłŞbach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani,
agresywni, rozwcieczeni i tŞpi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jŞku klaksonăw
- szosa ryczała, gigantyczny furunkuł wciNoż wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynŞła ropa, popłynŞła krew - ludzie na zatłoczonych ciŞżarăwkach, w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażăwkach, na motocyklach,
na rowerach, na wăzkach, na piechotŞ przygiŞci ciŞżarem tobołăw,
popychajNocy rŞczne wăzki, pieszo, z pustymi rŞkami, posŞpni, milczNocy,
zagubieni, zostawiajNoc swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczŞcie, ułożone życie, swojNo przeszłoŚ i swojNo przyszłoŚ. Za ludmi
postŞpowało wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter
opancerzony, dwie ciŞżarăwki z żołnierzami i nasze najlepsze na wiecie
polowe kuchnie, a ostatnia jechała pancerka na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
witało, ksiŞżyc pobladł, straszny kwadrat rozpłynNoł siŞ, chmury
topniały, nadciNogał wit. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo siŞ
wiŞcej nie doczekał i wyszedł za bramŞ. Na asfalcie poniewierały siŞ brudne
szmaty, czyja rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widaŚ,
że jaka władza jNo zgubiła, koło od furmanki, a nie opodal, na poboczu -
sama furmanka ze starNo dziurawNo kanapNo i fikusem. Porodku szosy,
dokładnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła było pusto. Wiktor
spojrzał w stronŞ stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka. W ogrodach zaczŞły piewaŚ ptaki, wstawało słoáce,
ktărego Wiktor nie widział już ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeŚ na słoáce. Znowu rozległ siŞ warkot motoru i zza
zakrŞtu wynurzył siŞ autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli "Bracia w
sapiencji" - przepłynŞli obok jednakowo odwracajNoc obojŞtne, bezmylne
twarze. Otăż i koniec, pomylał Wiktor. Dobrze byłoby siŞ napiŚ. Gdzież jest
Diana?
Wolno ruszył na powrăt do miasta.
*
Słoáce było po prawej stronie, to skrywało siŞ za dachami domkăw, to
bryzgało ciepłym wiatłem poprzez gałŞzie na wpăł zgniłych drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała lekkNo mgiełkNo.
Było idealnie cicho i Wiktor zwrăcił uwagŞ na dziwne, ledwie dosłyszalne
dwiŞki, dobiegajNoce jakby spod ziemi - słabe potrzaskiwanie, szuranie,
szelest. Ale potem przywykł i zapomniał o tym. OgarnŞło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeástwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał siŞ obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedział Golem.
Golem był szary ze zmŞczenia i jaki przygnŞbiony, a obok niego
siedziała Diana, răwnież zmŞczona, ale i tak przeliczna, najpiŞkniejsza z
wszystkich zmŞczonych kobiet.
- Słoáce - rzekł Wiktor umiechajNoc siŞ do niej. - Spăjrzcie jakie
słoáce.
- On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadŞ? - zdziwił siŞ Wiktor. - PojadŞ. Tylko po co mam
siŞ pieszyŚ?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustNo
ulicŞ. Wszystko było zalane słoácem. Gdzie tam polem wlekli siŞ
uciekinierzy, z łoskotem cofała siŞ armia, wiała władza, tam były korki,
latały przekleástwa, bezmylne komendy i groby, z păłnocy na miasto
ciNognŞli zwyciŞzcy, a tu był pusty pas spokoju i bezpieczeástwa, kilka
kilometrăw pustki, w tej pustce za samochăd i troje ludzi.
- Golem, czy to idzie nowy wiat?
- Tak - oznajmił Golem. Wpatrywał siŞ w Wiktora spod opuchniŞtych
powiek.
- A gdzie sNo paáskie mokrzaki? IdNo na piechotŞ?
- Mokrzakăw nie ma - odpowiedział Golem.
- Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na DianŞ. Diana odwrăciła
siŞ w milczeniu.
- Mokrzakăw nie ma - powtărzył Golem. Glos miał zduszony i Wiktorowi
nagle siŞ wydało, że za chwilŞ zapłacze. - Może pan uważaŚ, że ich nie było.
I nie bŞdzie.
- Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodmy na spacer.
- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
- Ja bym pojechał - odparł z umiechem Wiktor - ale muszŞ jeszcze wpaŚ
do hotelu, zabraŚ maszynopisy i w ogăle rozejrzeŚ siŞ... Wie pan, Golem,
mnie siŞ tu podoba.
- Ja też zostajŞ - oznajmiła nagle Diana i wysiadła z samochodu. - Co
ja tam bŞdŞ robiŚ?
- A co pani bŞdzie tu robiŚ? - zapytał Golem.
- Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na wiecie nikogo
oprăcz tego człowieka.
- No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
- Przecież on musi zobaczyŚ - zaprotestowała Diana. - On nie może
wyjechaŚ zanim nie zobaczy...
- O włanie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczŞ? Przecież to moja specjalnoŚ - patrzeŚ.
- Posłuchajcie, dzieci - powiedział Golem. - Czy wy zdajecie sobie
sprawŞ, na co siŞ decydujecie? Wiktor, przecież măwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeli ma byŚ z pana jaki pożytek. Po swojej!
- Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
- Tutaj bŞdzie to niemożliwe.
- Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
- O Boże - westchnNoł Golem - jakbym ja nie miał ochoty zostaŚ! Ale
trzeba przecież choŚ trochŞ ruszyŚ głowNo! Trzeba rozumieŚ, do diabla, na co
ma siŞ ochotŞ i co siŞ musi... - jakby przekonywał siebie samego. - Ech,
wy... No căż, zostawajcie. ŻyczŞ przyjemnego spŞdzenia czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobNo. Pani nie
bŞdzie potrzebny.
- Tak - potwierdziła Diana. - On tego włanie chciał.
- Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież ten wiat
jest tym, czego pan chciał.
- Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja jadŞ. StNod, gdzie już
wiŞcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
I odjechał. Diana i Wiktor wziŞli siŞ za rŞce i poszli w gărŞ Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyciŞzcăw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od słoáca i nie
bali siŞ niczego. Miasto patrzyło na nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce - pokryte pleniNo, olizgłe, prăchniejNoce, całe w jakich
złowieszczych plamach, jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie morza i oto wreszcie wyciNogniŞto je na powierzchniŞ na pomiewisko
słoácu i słoáce umiawszy siŞ do woli zaczŞło to miasto niszczyŚ.
Topniały, parowały dachy, blacha i dachăwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W murach otwierały siŞ szczeliny, rosły, obnażajNoc obszarpane
tapety, obdrapane łăżka, kulawe meble i wypłowiałe fotografie. MiŞkko
podłamujNoc siŞ tajały uliczne latarnie, rozpuszczały siŞ w powietrzu kioski
i słupy ogłoszeniowe - wszystko wokăł potrzaskiwało, syczało cichutko,
szeleciło, stawało siŞ gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało siŞ w grudy
błota i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła sylwetkŞ, stała siŞ lekka,
niewyrana i znikła w niebieskoci nieba. Przez chwilŞ, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie starowiecki zegar, ale potem răwnież zniknNoł...
Przepadł măj maszynopis, wesoło pomylał Wiktor. Dookoła nie było
miasta - gdzieniegdzie sterczały suchotnicze krzaczki, zostały schorowane
drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mgłNo można było domyleŚ
siŞ jakich budynkăw, resztek budynkăw, upiorăw domăw, a nie opodal byłej
jezdni, na ceglanym ganku, ktăry prowadził donikNod siedział Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogŞ. Obok leżały drewniane kule.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałe?
- Aha - odparł Teddy.
- Czemu?
- A tam - rzekł Teddy. - Napchali siŞ jak ledzie do beczki, nawet nogi
nie miałem gdzie wyciNognNoŚ, măwiŞ do synowej - no, po co ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
- Chcesz iŚ z nami?
- Co to, to nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedzŞ.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
I poszli dalej. Robiło siŞ gorNoco i Wiktor zrzucił na ziemiŞ
niepotrzebny płaszcz, strzNosnNoł z siebie zardzewiałe resztki automatu i
rozemiał siŞ z ulgNo. Diana pocałowała go i powiedziała "Dobrze!". Nie
zaprzeczał . Szli i szli pod błŞkitnym niebem, pod gorNocym słoácem, po
ziemi, ktăra już zazieleniła siŞ młodNo trawNo i przyszli na miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal - ogromny, szary szecian z
szorstkiego betonu i Wiktor pomylał, że to jest pomnik, a byŚ może słup
graniczny miŞdzy starym i nowym wiatem. Ledwie to pomylał, zza bryły
betonu bezdwiŞcznie wystrzelił odrzutowy myliwiec z emblematem Legii na
kadłubie, bezdwiŞcznie mignNoł nad głowami, skrŞcił w pobliżu słoáca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, wiszczNocy ryk, uderzył w uszy,
w twarz, w duszŞ, ale naprzeciw już szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z witkNo w rŞku. Popatrzyła w lad za myliwcem, uniosła
witkŞ jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
Diana rozemiała siŞ. Wiktor spojrzał na niNo i zobaczył, że jest to
jeszcze jedna Diana, zupełnie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie
znał, nie przypuszczał nawet, że taka Diana jest w ogăle możliwa - Diana
SzczŞliwa. Wtedy pogroził sobie palcem i pomylał: wszystko to bardzo
piŞknie, ale żebym tylko nie zapomniał wrăciŚ, żebym tylko nie zapomniał
wrăciŚ...
KONIEC
[ P R E Z E N T U J E ]
A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
¨ŹŹŞŹŹŞŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŞŹŹŞŹŹť
şąąş˛˛ş ł ş˛˛şąąş
şąąş˛˛ş Zeskanowal : S&C ł Format : RTF ş˛˛şąąş
şąąş˛˛ş ł ş˛˛şąąş
şąąş˛˛ş Data : 16.4.2002 ł Numer : 381 ş˛˛şąąş
şąąş˛˛ş ł ş˛˛şąąş
叏ŠŹŹŠŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŠŹŹŠŹŹź
[ D O D A T K O W E I N F O R M A C J E ]
Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...
ŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹ
[ D O L A C Z D O N A S ]
Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
dowiedziec sie jak to zrobic.
ŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹ
[ T O C O W Y P U S C I L I S M Y ]
1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
6. Alistair MacLean - Athabaska
7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
8. Philip K. Dick - Za drzwiami
9. Patrick Suskind - Pachnidlo
10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
11. Adam Blaszczyk - Wirusy
12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
17. Andre Norton - Rok jednorozca
18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
19. Glen Cook - Cien w ukryciu
20. Terry Pratchett - Eryk
21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
24. Andre Norton - Swit 2250
25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
37. Graham Masterton - Kostnica
38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
39. Glen Cook - Ponure Lata
40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
44. Philip K. Dick - Pelzacze
45. Philip K. Dick - Ubik
46. Robert Sheckley - Planeta Zla
47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
51. Joanna Chmielewska - Lesio
52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
56. Jeffrey Archer - Co do grosza
57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
60. Alistair Maclean - Tabor
61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
64. Terry Pratchett - Trolowy Most
65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
66. Harry Harrison - Wygnanie
67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
68. James Morrow - Miasto Prawdy
69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
70. Issac Asimov - Fundacja
71. Issac Asimov - Nastanie nocy
72. Issac Asimov - Nemesis
73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
75. David Morrell - Piata Profesja
76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
81. Krzysztof Borun - Toccata
82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
86. Roger Zelazny - Reka Oberona
87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
89. Roger Zelazny - Krew Amberu
90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
99. Ciza Zyke - Goraczka
100. Clive Barker - 5 opowiadan
101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
104. Cizia Zyke - Sahara
105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
107. Thomas Harris - Milczenie owiec
108. Stephen King - Skazani na Shawshank
109. Waldemar Lysiak - Dobry
110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
114. Brian Aldiss - Non Stop
115. Jean M. Auel - Dolina Koni
116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
118. Jeff Noon - Wurt
119. Terry Pratchett - Kolor Magii
120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
122. Harry Harrison - Planeta Smierci
123. Magazyn Science Fiction nr 1
124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
134. C. J. Cherryh - Przybysz
135. A. Cole i C. Bunch - Sten
136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
143. Harry Harrison - 24 opowiadania
144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
146. Terry Pratchett - Piramidy
147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
153. William Gibson - Mona Liza Turbo
154. Ira Levin - Zony ze Stepford
155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
156. Larry Niven - Pierscien
157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
158. Glen Cook - Woda Spi
159. Orson Scot Card - Cien Endera
160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
166. Gene Wolfe - Cien Kata
167. Larry Niven - 6 opowiadan
168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
174. Stephen King - Carrie
175. Thomas Harris - Hannibal
176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
180. Desmond Bagley - Zloty kil
181. Stephen King - Strefa smierci
182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
185. Joanna Chmielewska - Hazard
186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
195. J.C. Pollock - Lista Goringa
196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
199. Ross Thomas - Voodoo
200. Glen Cook - Srebrny Grot
201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
208. Emma Popik - Bramy Strachu
209. Desmond Bagley - Odwet
210. Winston Groom - Forrest Gump
211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
212. Terry Pratchett - Dysk
213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
222. Tybetanska Ksiega Umarlych
223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
224. Colin Capp - Formy Chaosu
225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
226. John Fisher - Okiem Psa
227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
233. Roland Topor - Portret Suzanne
234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
237. Michal Psellos - Kronika...
238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
239. John Grisham - Testament
240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
241. Barbara Rosiek - Kokaina
242. Clifford D. Simak - Pierscien wokol slonca
243. H.P. Lovecraft - Dagon
244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
252. Roland Topor - Dziennik paniczny
253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
254. Antologia "Dawka Milosci"
255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
259. Terry Pratchett - Dywan
260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
261. Terry Pratchett - Mort
262. Terry Pratchett - Panowie i damy
263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
268. Mark Twain - Listy z Ziemi
269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
273. Wiktor Suworow - Akwarium
274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
286. Joseph Heller - Paragraf 22
287. Piers Anthony - Zrodla Magii
288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
289. Terry Pratchett - Kosiarz
290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
294. John Grisham - Firma
295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
299. Anne McCaffrey - Sassinak
300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
306. M. Heindel - Astrologia
307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
309. Stephen King - Zielona Mila
310. Glen Cook - Biala Roza
311. Harry Harrison - Zima w edenie
312. Neil Gaiman - Dym i lustra
313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
314. David Brin - Listonosz
315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
319. Albert Speer - Wspomnienia
320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
322. Fenix 0'90
323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
329. Stanislaw Lem - Fiasko
330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
335. Stanislaw Lem - Eden
336. Stanislaw Lem - Katar
337. Robert Harris - Vaterland
338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
339. Arthur C. Clarke - Rama II
340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
348. Tom Clancy - Oblezenie
349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
350. Connie Willis - Przewodnik Stada
351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
353. Jack L. Chalker - Charon
354. Demond Bagley - List Vivero
355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
362. Herodot - Dzieje
363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
364. Robert Spector - Amazon.com
365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
369. Stanislaw Lem - Glos Pana
370. William Gibson - Neuromancer
371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
379. John Grisham - Raport Pelikana
380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
[ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
[ adresem http://www.s-d.releases.prv.pl ]
ŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹ
[ K O N T A K T ]
WWW : www.scan-dal.prv.pl
FORUM : www.bwforum.prv.pl
e-mail : ScanHQ@wp.pl
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT