siŞ rozjaśniła, gwałtownie zatoczył siŞ do przodu i ruszył na swoje miejsce. - Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to - zrobili siŞ mokrzy od deszczu? - A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paáskim zdaniem, mamy nazywa¦? - Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci nazywaliśmy ich okularnikami. Zbliżał siŞ doktor R. Kwadryga. Przăd ubrania miał całkiem mokry, najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka rozczarowanego i zmŞczonego. - Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzŞdliwie jeszcze z daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi siŞ nie wydarzyło - nie ma wejścia! Gdzie spojrzysz - wszŞdzie same okna... Obawiam siŞ, że kazałem panom na siebie czeka¦. - Padł na swăj fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest - zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadziejŞ, że nie przeszkadza panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła siŞ zdumiewajNoca historia. Oblano mnie całego wodNo. Golem nalał mu koniaku. - DziŞkujŞ panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej bŞdzie, jeżeli przepuszczŞ kilka kolejek. Chciałbym podeschna¦. - W ogăle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogăle niech wszystko zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno. - ProponujŞ toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu, wstał i oparł dłoá na porŞczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział. - I z każdym rokiem stajŞ siŞ konserwatywniejszy, nie dlatego że siŞ starzejŞ, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebŞ... Trzeźwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do găry z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak siŞ wydawało, nadaremnie starał siŞ zrozumie¦, skNod dobiega głos i czyj to głos. NaprawdŞ było bardzo przyjemnie. - Ludzie uwielbiajNo krytykowa¦ rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postŞp, przepadajNo za postŞpem. To sNo nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni błaga¦ Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i konformistycznNo władzŞ... Teraz răwnież Golem podniăsł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za swoim kontuarem răwnież przestał wyciera¦ butelki i zaczNoł słucha¦, tylko że znowu zabolał kark i trzeba było odstawi¦ kieliszek i pogładzi¦ guz. - Aparat paástwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione poprzednio, ale teraz funkcja paástwa jest po prostu niezbŞdna. Ja bym tŞ funkcjŞ określił nastŞpujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziała¦ temu, by przyszłoś¦ mogła zapuszcza¦ swoje macki w nasze czasy. Trzeba odrNobywa¦ te macki, przypala¦ je rozpalonym żelazem... Przeszkadza¦ wynalazcom, popiera¦ scholastykăw i tych co gadajNo od rzeczy... Do gimnazjăw wprowadzi¦ obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na najwyższe stanowiska w paástwie - starcăw obciNożonych rodzinami i zadłużonych, co najmniej sześ¦dziesiŞcioletnich, żeby brali łapăwki i spali na posiedzeniach... - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem. - Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słucha¦ takiego umiarkowanego, lojalnego przemăwienia. - Jeszcze nie skoáczyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy mianowa¦ na stanowiska administracyjne i płaci¦ im wysokie pensje. Wszystkie wynalazki bez wyjNotku należy przyjmowa¦, płaci¦ za nie możliwie nŞdznie i kłaś¦ pod sukno. Wprowadzi¦ drakoáskie podatki za każdNo nowoś¦ w gospodarce i produkcji... - A właściwie dlaczego ja stojŞ? - pomyślał Wiktor i usiadł. - No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema. - Ma pan całkowitNo racjŞ - odpowiedział Golem. - Jakoś ostatnio wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum. Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek. Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie: - Żadnego ratunku nie bŞdzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyáscy radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postŞp, ale na domiar złego ten postŞp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo ży¦ bez postŞpu. Dlatego, że postŞp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa elektronika i w ogăle możnoś¦ robi¦ mniej, za to zarabia¦ wiŞcej. I dlatego rzNod jest zmuszony jednNo rŞkNo... to znaczy nie rŞkNo, rzecz jasna... jednNo nogNo przyciska¦ na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca na zakrŞcie. Na hamulec - żeby nie straci¦ władzy nad kierownicNo, a na gaz, żeby nie straci¦ szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postŞpu niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy. - Trudno z panem dyskutowa¦ - uprzejmie powiedział Pawor. - To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba dyskutowa¦ - prawda rodzi siŞ w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postŞpu, a ja nie jestem uczonym. Ja po prostu jestem doś¦ znanym kuplecistNo. - A dlaczego pan przez cały czas łapie siŞ za kark? - zapytał Pawor. - Jakiś draá mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze măwiŞ, Golem? Kastetem? - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była cegła. - O czym wy opowiadacie? - zdziwił siŞ Pawor. - Jakim kastetem? W tej zatŞchłej dziurze? - No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - PostŞp!... Lepiej znowu wypijmy za konserwatyzm. Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota i na sali pojawiła siŞ znana para - młody mŞżczyzna w bardzo silnych okularach i jego długi jak żerdź wspăłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku, zapalili stojNocNo lampŞ, pokornie rozejrzeli siŞ dookoła i zaczŞli studiowa¦ jadłospis. Młody mŞżczyzna znowu przyniăsł ze sobNo teczkŞ, teczkŞ postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej teczki. Podyktowali kelnerowi zamăwienie, wyprostowali siŞ i wpatrzyli w przestrzeá. Dziwna para, pomyślał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi siŞ rozpływa i na odwrăt. Idealna niezgodnoś¦. Z młodym mŞżczyznNo w okularach można by było porozmawia¦ o postŞpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodniŞ. Jakby mi was uzgodni¦? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank, podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na sejfie, stalowa konstrukcja obraca siŞ, wejście do skarbca stoi otworem, obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siŞ drzwi sejfu i młody po łokie¦ zanurza siŞ w brylantach. Doktor R. Kwadryga nagle siŞ rozpłakał i złapał Wiktora za rŞkŞ. - Nocowa¦ - powiedział. - Do mnie. Co? Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos dłoniNo i kontynuował. - Do mnie. Willa. Fontanna. Co? - Fontanna - to nieźle pomyślane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co jeszcze? - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. BojŞ siŞ. Straszy. Sprzedam. Chcesz? - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor. R. Kwadryga zamrugał powiekami. f - Kiedy szkoda - powiedział. - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od dziecka. Willi mu szkoda! No to siŞ udław swojNo willNo. - Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I nikt. - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor. - "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siŞ powiedział R..Kwadryga. - Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu "Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach". - I co jeszcze? - zainteresował siŞ Wiktor. - "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowościNo. - Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł słucha¦ Golema. - A wiŞc Pawor - măwił Golem. - Niechże siŞ pan ode mnie odczepi. Co ja jeszcze mogŞ zrobi¦? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Paáski raport gotăw jestem podpisa¦. Chce siŞ paá skarży¦ na wojskowych - niech siŞ pan skarży. Chce siŞ pan skarży¦ na mnie... - Wcale nie chcŞ siŞ na pana skarży¦ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc dłoá do piersi. - To niech siŞ pan nie skarży. - Ale proszŞ mi coś poradzi¦! Czy naprawdŞ nic mi pan nie może poradzi¦? - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idŞ. Nikt nie zwrăcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania. - Jak zawsze? - zapytał. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja ciŞ chciałem zapyta¦... Aha! Jak leci, Teddy? - Deszcz - krătko powiedział Teddy i nalał mu czystej. - PrzeklŞta pogoda zrobiła siŞ w naszym mieście - powiedział Wiktor i oparł siŞ o ladŞ. - Jak na twoim barometrze? Teddy wsunNoł rŞkŞ pod ladŞ i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia. - Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". - Diabelski wymysł. - NastŞpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogăle, to jeden Băg raczy wiedzie¦, może on już dawno siŞ zaciNoł - ktăry to już rok pada deszcz, jak go sprawdzi¦? - Można pojecha¦ na SaharŞ - zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnNoł siŞ. - Śmieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa, proponuj e mi za tŞ sztuczkŞ dwieście koron. - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu... - Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrăcił "pogodnik" i podniăsł go do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladŞ, popatrzył jak Wiktor obraca w palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała. - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor. - Jakoś tak około piNotej. WziŞła skrzynkŞ koniaku; Roscheper wciNoż bankietuje, nijak nie może przesta¦. Goni personel po koniak, nalana morda. Poseł do parlamentu... Ty siŞ o niNo nie boisz? Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył DianŞ obok siebie. Pojawiła siŞ przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie patrzyła w stronŞ Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze wszystkich kobiet, ktăre znał do tej pory, ta jest najpiŞkniejsza i że już nigdy wiŞcej nie bŞdzie takiej miał. Diana stała oparta o ladŞ baru i twarz miała bardzo bladNo i bardzo obojŞtnNo i była najpiŞkniejsza - wszystko w niej było piŞkne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy siŞ śmiała, kiedy siŞ złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już szczegălnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siŞ zalałem, pomyślał Wiktor i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargŞ i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł. - Drogi sNo mokre, śliskie - măwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap. - Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie przełykajNoc wădkŞ. - Ona ci tak powiedziała? - Przestaá Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siŞ. Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł, przysiadł na piŞtach, poszukał czegoś pod ladNo i postawił przed Wiktorem buteleczkŞ z amoniakiem i napoczŞtNo paczkŞ herbaty. Wiktor spojrzał na zegarek a potem przyglNodał siŞ, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo szklankŞ, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż răwnie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankŞ Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siŞ. Ostro obrzydliwy i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w măzg i rozlał siŞ gdzieś za gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktăre nagle stało siŞ zimne nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo... - Dobra, Teddy - powiedział. - DziŞkujŞ. Zapisz na măj rachunek co tam trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdŞ. Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrăcił do swojego stolika. Młody mŞżczyzna w okularach ze swoim długim wspăłtowarzyszem spiesznie pochłaniali kolacjŞ. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w kości, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowŞ rŞkami i monotonnie mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczŞśliwym dniu imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret - alegoria... - IdŞ - powiedział Wiktor. - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzŞ szczŞścia. - Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie oko. - "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił siŞ R. Kwadryga. - Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkŞ, paczkŞ papierosăw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R. Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy siŞ poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył siŞ z grubym trenerem drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany, bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi. * Autobus zatrzymał siŞ i kierowca powiedział: - Jesteśmy na miejscu - Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gŞsta jak mleko. Pochłaniała światło reflektorăw i nic nie było wida¦. - Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa. Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział. - Co za mgła! Ni¦ nie widzŞ. - Poradzi pan sobie - obojŞtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno. - Też sobie znaleźli miejsce na sanatorium. W dzieá - mgła, wieczorem - mgła. . . - SzczŞśliwej drogi - powiedział Wiktor. Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały przeszklony, oświetlony od środka jak zamkniŞty na noc supermarket, zawrăcił, od razu przemienił siŞ w plamŞ mŞtnego światła i odjechał z powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoámi po siatce ogrodzenia znalazł bramŞ i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do ciemności, niezbyt wyraźnie widział przed sobNo oświetlone okna prawego skrzydła i jakNoś szczegălnie głŞbokNo ciemnoś¦ na miejscu lewego, gdzie spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle, jakby przez watŞ, przenikały normalne dźwiŞki - grał adapter, brzŞczały naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc siŞ trzyma¦ środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaś¦ na jakNoś gipsowNo wazŞ. ButelkŞ z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak potknNoł siŞ o coś miŞkkiego i parŞ krokăw przespacerował siŞ na czworakach. Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby poświeci¦. Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkŞ, znowu przytulił jNo do piersi i poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rŞkŞ... Po chwili zderzył siŞ z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na nastŞpny. Do diabła, tu jest całe stado samochodăw. Wiktor przeklinajNoc błNokał siŞ wśrăd nich jak w labiryncie i długo nie măgł dotrze¦ do niewyraźnych świateł oznaczajNocych wejście do budynku. Gładkie boki samochodăw były wilgotne od skroplonej mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prăbował siŞ wyrwa¦. Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzŞsNoc tłustym zadem nie bawił siŞ w chowanego, ani w komărki do wynajŞcia, nikt nie spał w fotelach. WszŞdzie poniewierały siŞ stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piŞtro. Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentăw posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy jedzenia, - papierosăw i zgrzanych ciał. Wiktor skrŞcił w lewo, zapukał do pokoju Diany. Nikt siŞ nie odezwał. Drzwi były zamkniŞte, klucz tkwił w zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkŞ na stoliku obok telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał wiŞc na korytarz. Długim i pewnym krokiem oddalał siŞ rosły mŞżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na podeście zatrzymał siŞ przed lustrem , uniăsł głowŞ i poprawił krawat (Wiktor zdNożył zauważy¦ smagły, orli profil i ostry podbrădek), a potem zaszła w nim jakaś zmiana - przygarbił siŞ - jakby przekrzywił na bok i obrzydliwie krŞcNoc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek, niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia... Spojrzał w lewo. Tam było ciemno. ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokăj i poszedł szuka¦ Diany. Trzeba bŞdzie zajrze¦ do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może by¦? Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało siŞ żarcie. Na stołach przykrytych za - świnionymi obrusami walały siŞ brudne talerze, popielniczki, butelki, pomiŞte serwetki i nikogo nie było, jeśli nie liczy¦ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w păłmisku z galaretNo. SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesi¦ siekierŞ. Na gigantycznym łożu Roschepera skakały păłnagie nietutejsze panienki. Grały w jakNoś dziwnNo grŞ z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktăry rył w nich jak świnia w żołŞdziach i răwnież skakał chrzNokajNoc ze szczŞścia. Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan sŞdzia grodzki, ktăremu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś nieznajoma, ruchliwa osobistoś¦ w liliowych barwach. Ta trăjka z zapałem grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ścianŞ, siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur, dyrektor gimnazjum z kretyáskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już odejś¦, kiedy ktoś złapał go za nogawkŞ spodni. Spojrzał w dăł i odskoczył. Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderăw, autor słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikăw wodnych Roscheper Nant. - ChcŞ siŞ bawi¦ w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw siŞ ze mnNo w koniki! I - ha! - najwyraźniej był niepoczytalny. Wiktor delikatnie siŞ uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam zobaczył DianŞ. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie znajomi mŞżczyźni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w środku koła taáczyła Diana z tym właśnie żăłtym chłystkiem, właścicielem orlego profilu. Oczy jej płonŞły, płonŞły policzki, włosy powiewały nad ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siŞ by¦ na poziomie, dorăwna¦. Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?... Coś tu było nie tak. Taáczy dobrze, no, po prostu wspaniale taáczy. Jak nauczyciel taáca. Nie taáczy, ale pokazuje jak należy taáczy¦... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeá na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj kochany, przecież ty taáczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak zwykle uruchomił wyobraźniŞ. Aktor taáczy na scenie, wszystko dobrze, wszystko piŞknie, wszystko idzie jak należy, nikt siŞ nie sypie, a w domu nieszczŞście... nie, wcale niekoniecznie nieszczŞście, zwyczajnie czekajNo na jego powrăt, a on răwnież czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo światła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy aktora, ktăry sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie măwiNo i nie sposăb zrozumie¦ - co. Nie spocił siŞ pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - Chodź taáczy¦! - krzyczała z daleka. Ktoś zagrodził jej drogŞ, ktoś złapał za rŞkaw, wyrwała siŞ śmiejNoc, a Wiktor wciNoż szukał oczami żăłtoskărego, nie măgł znaleź¦ i czul nieprzyjemny niepokăj. Diana podbiegła do niego, schwyciła za rŞkaw i wciNognŞła w koło. - Chodź, chodź! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny... Pokaż im jak siŞ to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi... WciNognŞła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz Baniew!". Adapter, ktăry zamilkł na chwilŞ, znowu zagrzmiał i zaszczekał, Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprăcz jej ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosăw. - Taácz! - krzyknŞła i zaczŞła taáczy¦. - Zuch jesteś, że przyjechałeś. - Tak. Tak. - Po co jesteś trzeźwy? Zawsze jesteś trzeźwy, kiedy nie trzeba. - Jeszcze bŞdŞ pijany. - Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany. - BŞdŞ. - Żeby robi¦ z tobNo, co bŞdŞ chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z tobNo. - Tak. Śmiała siŞ zadowolona i oboje taáczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była - jak sen, jak bitwa. Diana Na KtărNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś pokrzykiwali, jeszcze ktoś prăbował taáczy¦, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O măj biedny, pijany ludu!" - On jest impotentem? - Ja myślŞ. Przecież go kNopiŞ. - No i jak? - Absolutnie. - O măj biedny, pijany ludu! - jŞczał Roscheper. - Chodźmy stNod - powiedział Wiktor. WziNoł jNo za rŞkŞ i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstŞpowali siŞ przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im drogŞ wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego, świerzbiły go piŞści, ale Wiktor powiedział mu "Păźniej, păźniej" i młokos znikł. TrzymajNoc siŞ za rŞce przebiegli pustym korytarzem, nastŞpnie Wiktor nie wypuszczajNoc jej rŞki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej rŞki zamknNoł drzwi od środka i było gorNoco, zrobiło siŞ gorNoco nie do wytrzymania, duszno i pokăj na poczNotku był wielki i przestronny, a potem stał siŞ wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrăcił do łăżka, namacał w ciemnościach butelkŞ z dżinem, napił siŞ i oddał jNo Dianie. Potem siŞ położył i znowu z lewej płynŞło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce, jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaástwo trwa nadal - goście śpiewali chărem. - To na długo? - zapytał. - Co? - zapytała sennie Diana. - Długo oni bŞdNo wy¦? - Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwrăciła siŞ na bok i przytuliła policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siŞ. PokrŞcili siŞ włażNoc pod kołdrŞ. - Nie śpij - powiedział Wiktor. - Aha - wymamrotała Diana. - Dobrze ci? - Aha. - A jeśli za ucho? - Aha... przestaá, boli. - Słuchaj, może măgłbym pomieszka¦ tu przez tydzieá? - Măgłbyś. - A gdzie? - Teraz chcŞ spa¦. Daj pospa¦ biednej, pijanej kobiecie. Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobi¦, pomyślał. Tu bŞdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i wieczorem. Nie bŞdzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi siŞ leczy¦... PobŞdŞ tu ze trzy, cztery dni... piަ, sześ¦... i trzeba mniej pi¦, wcale nie pi¦ i popracowa¦... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby zaczNo¦ pracowa¦, trzeba zdrowo siŞ wynudzi¦, żeby już na nic poza tym nie - mie¦ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy napiszŞ do Roc-Tusowa, oto co zrobiŞ. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchărzył, to tchărz. Jest mi winien dziewiަset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie, wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy siŞ tchărzami. Dlaczego tak siŞ boimy? Czego właściwie siŞ boimy? Boimy siŞ zmian. Nie bŞdzie można iś¦ do knajpy dla pisarzy, żeby golnNo¦ kielicha... portier przestanie siŞ kłania¦... w ogăle nie bŞdzie portiera, sam bŞdziesz portierem. Kiepsko, jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko, nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto razy dochodziłem do wniosku, że nie ma siŞ czego ba¦, a wszystko jedno siŞ bojŞ. Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko tobie jest bezmyślna, świáska, szczeciniasta siła nie poddajNoca siŞ niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bŞdzie... ZdrzemnNoł siŞ i znowu siŞ obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzŞta. Zatrzeszczały krzaki. - Nie mogŞ ich sadza¦ - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma takiego prawa... - BŞdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie? - A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? - zaryczał burmistrz. - BŞdzie! - z uporem powiedział Roscheper. - Oni nie sNo zaraźliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam na myśli, że w sensie medycznym... - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNo¦. - A czy jest takie prawo, żeby rujnowa¦ uczciwych ludzi? - ryknNoł burmistrz. - Żeby rujnowa¦, jest takie prawo? - A ja ci măwiŞ, że bŞdzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem, czy nie? Czym by tu w nich rzuci¦? - pomyślał Wiktor. - Roscheper! - powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja ciŞ, draniu, na rŞkach nosiłem. Ja ciŞ, draniu, wybierałem. A teraz te zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogŞ. Prawa takiego nie ma, rozumiesz? - BŞdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci măwiŞ, że bŞdzie. W zwiNozku z zatruciem atmosfery... - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej. - Co?... W zwiNozku măwiŞ... z zatruciem atmosfery i z powodu niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikăw wodnych... zarazŞ zlikwidowa¦ i zorganizowa¦ w odległym miejscu. Tak bŞdzie dobrze? - Niechże ciŞ ucałujŞ - powiedział policmajster. - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciŞ... - Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo... Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodźmy, wypijemy jeszcze po kielonku. - Słusznie. Po kielonku - i do domu. Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko "Ej, gimnazjum zapomniałeś sobie zapiNo¦!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek telefonu. - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnŞła. - To nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co? Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł jak stŞżało jej ciało. - Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczŞ... Tak... Dobrze, powiem mu. Odłożyła słuchawkŞ, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo lampkŞ. - Co siŞ stało? - sennie zapytał Wiktor. - Nic. Śpij, ja zaraz wrăcŞ. Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznŞ i jej twarz była taka poważna, że siŞ zaniepokoił. Szybko ubrała siŞ i wyszła, po drodze już obciNogajNoc sukienkŞ. Roscheper zasłabł, pomyślał nasłuchujNoc. Zachlał siŞ, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i Wiktor wyraźnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnŞły drzwi i kroki ucichły. Odwrăcił siŞ na bok i sprăbował z powrotem zasnNo¦, ale sen nie przychodził. Zrozumiał, że czeka na DianŞ i nie zaśnie, păki ona nie wrăci. Usiadł i zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsowa¦ i Wiktor siŞ skrzywił. Diana nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim profilem. A ten co maź tym wspălnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktăry gra innego artystŞ, ktăry gra trzeciego. Aha, wiŞc to o to chodzi, tamten wyszedł właśnie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do podestu i przeistoczył siŞ w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem zaczNoł gra¦ nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwa¦. ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnŞły drzwi i zaczŞły zbliża¦ siŞ kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo poważnNo. Nic siŞ nie skoáczyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i wykrŞciła numer. - Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie szkodzi, co też pan. Dobrej nocy. Odłożyła słuchawkŞ, chwilŞ stała patrzNoc w ciemnoś¦ za oknem a potem usiadła na łăżku obok Wiktora. W rŞku trzymała okrNogłNo latarkŞ. Wiktor zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myślNoc o czymś ze skupieniem, a potem zapytała. - Kiedy zasnNołeś? - Nie wiem, trudno powiedzie¦. - Ale już pomnie? - Tak. Odwrăciła siŞ do niego. - Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, băjki? - Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał siŞ pod naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jecha¦ do domăw. Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała. - Ubieraj siŞ - powiedziała. Wiktor uśmiechnNoł siŞ i wyciNognNoł rŞkŞ po slipy. Słucham i jestem posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz - posłuszeástwo. Tylko nie trzeba o nic pyta¦. Zapytał: - Pojedziemy, czy păjdziemy? - Co... Najpierw păjdziemy, a potem siŞ zobaczy. - Ktoś zginNoł? - Zdaje siŞ. - Roscheper? Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z powNotpiewaniem. TrochŞ już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie - a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabiera¦? - Jestem gotăw - powiedział Wiktor. CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siŞ latarkNo. - No dobra... w takim razie chodźmy - powiedziała, nie ruszajNoc siŞ z miejsca. - Może oderwa¦ nogŞ od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy od łăżka... Diana ocknŞła siŞ. - .Nie. Noga jest do niczego. - WysunŞła szufladŞ biurka i wyjŞła ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. . Wiktor w pierwszej chwili przeraził siŞ, ale okazało siŞ, że to małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka. - Daj mi naboje - powiedział. Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i powiedziała. - Nie. Naboje nie bŞdNo ci potrzebne. Idziemy. Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk. Samochodăw przed domem nie było. Diana skrŞciła w alejkŞ miŞdzy krzakami i zaświeciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie chciałbym zapyta¦, o co chodzi, a zapyta¦ nie wolno. Dobrze byłoby wymyśle¦ jak zapyta¦. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapyta¦ - tylko ot tak sobie rzuci¦ uwagŞ z pytaniem w podtekście. Może trzeba bŞdzie siŞ bi¦? Nie chce mi siŞ. Dzisiaj mi siŞ nie chce. WalnŞ kolbNo. Od razu miŞdzy oczy... a jak tam măj guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piަ dni... Co za wilgo¦, trzeba było sobie golnNo¦ przed wyjściem. Jak tylko wrăcŞ, zaraz sobie golnŞ.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytaá. Słucham i jestem posłuszny. Obeszli skrzydło budynku, przedarli siŞ przez krzaki bzu i znaleźli siŞ przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego prŞta w ogrodzeniu brakowało. - Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz păjdziemy ścieżkNo. Ty bŞdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo - strzelam. Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno szli pod gărŞ. To było wschodnie zbocze wzgărza, na ktărym stało sanatorium. Wokăł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siŞ poślizgnŞła i Wiktor ledwie zdNożył złapa¦ jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała siŞ i szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj siŞ za mnNo". Wiktor posłusznie patrzył w dăł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym krŞgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylicŞ, prosto w guz, albo czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr - na przykład Roscheper dostał delirium tremens i trzeba go bŞdzie doprowadzi¦ z powrotem, terroryzujNoc nie nabitym pistoletem... Diana nagle przystanŞła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic wiŞcej, ani warg, ani nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemnoś¦ i w krŞgu światła - błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło. - Ścierwa - powiedziała Diana ściśniŞtym głosem. - Wiedziałam. ZezwierzŞcone ścierwa. Padła na kolana, promieá latarki ześlizgnNoł siŞ wzdłuż czarnego ciała i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce păłkoliste żelazo, łaácuch w trawie, a Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na piŞty i dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka. OburNocz wczepił siŞ w żelazne szczŞki, sprăbował rozerwa¦ je, poddały siŞ ledwie, ledwie i znowu zatrzasnŞły. "Idiota! - krzyknŞła Diana. - Pistoletem!" ZacisnNoł zŞby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że zachrzŞściło i szczŞki siŞ rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga znikła, żelazne păłkola znowu siŞ zwarły i zacisnŞły mu palce. "Potrzymaj latarkŞ" - powiedziała Diana. "Nie mogŞ - odpowiedział. - Złapałem siŞ. Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklŞła, wsadziła mu rŞkŞ do kieszeni. Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbŞ pistoletu miŞdzy szczŞki i wtedy siŞ uwolnił. - Potrzymaj latarkŞ - powtărzyła Diana - a ja zobaczŞ co z nogNo. - Koś¦ jest zgruchotana - powiedział z ciemności napiŞty głos. - Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochăd. - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkŞ i podnieś go. Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pieá drzewa. DolnNo połowŞ jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik, pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siŞ tutaj wziNoł? - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy. - Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żăłte krŞgi wokăł oczu. ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i odwrăcił siŞ do niego plecami - proszŞ mnie objNo¦ za szyjŞ - powiedział. Mokrzak okazał siŞ chudy i lekki. Nie ruszał siŞ i nawet można było sNodzi¦, że nie oddycha. Nie jŞczał, kiedy Wiktor siŞ poślizgnNoł, ale za każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nieźle zasapany. Trudno było przecisnNo¦ mokrzaka przez dziurŞ w ogrodzeniu, ale ostatecznie i z tym dali sobie radŞ. - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia. - Na razie do holu - odpowiedziała Diana. - Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. - Zostawcie mnie tutaj. - Przecież pada deszcz - zdziwił siŞ Wiktor. - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajŞ tutaj. Wiktor zmilczał i zaczai wchodzi¦ po stopniach. - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siŞ. - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz. - Niech pan siŞ nie wygłupia - powiedział mokrzak. - ProszŞ mnie... zostawi¦ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł do drzwi i wszedł do holu. - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiŞ Wiktora. - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rŞkaw. - Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połăż na deszczu! Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? . - Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor. Zawrăcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra. Mokrzak jŞknNoł cichutko, podniăsł głowŞ i nagle zaczNoł szybko, szybko oddycha¦ jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał, instynktownie rozglNodajNoc siŞ w poszukiwaniu jakiejś osłony. - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak. - W kałużŞ? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor. - To bez znaczenia... niech pan kładzie. Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a mokrzak od razu wyciNognNoł siŞ i rozkrzyżował rŞce. Jego prawa noga była nienaturalnie wykrŞcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało siŞ sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotŞ wrăci¦ do holu, ale to było niemożliwe - zostawi¦ rannego na deszczu, a Samemu schroni¦ siŞ w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomyślał, ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje siŞ, jest w tym trochŞ prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to ignorant upierajNocy siŞ przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik. Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty... W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siŞ: - Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak najszybciej, czekamy. Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkŞ i pobiegła schodami na gărŞ. ZaczŞły siŞ jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym mieście. Coś siŞ wokăł nich dzieje. Jakby nagle zaczŞli wszystkim przeszkadza¦, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie nagle. Zdaje siŞ, że też coś o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka. Mokrzak patrzył na niego. - Jak pan siŞ czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał. - Może panu czegoś trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochŞ dżinu? - Niech pan siŞ nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszŞ. - Boli? - zapytał Wiktor wspăłczujNoco. - A jak pan myśli? WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Băg z nim - widzŞ go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli... - To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana przyjadNo. Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem. Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczŞła coś robi¦ z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie măwiła uspokajajNocych słăw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomăc ci?" - zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodź". - Nigdzie nie idŞ - odparł Wiktor. Patrzył jak zrŞcznie zakłada szynŞ. - BŞdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana. - Nigdzie nie idŞ, - powtărzył Wiktor. Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnŞły reflektory. Wiktor zobaczył jeepa, ktăry ostrożnie skrŞcał w bramŞ. Jeep podjechał do wejścia i niezgrabnie wyładował siŞ z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił siŞ nad mokrzakiem i wziNoł go za rŞkŞ. Mokrzak powiedział głucho: - Żadnych zastrzykăw.