i ugniatając go wpatrzył siÚ w rzedniejącą mgle. StukniÚty, pomyślał. Wariat, năg siÚ kanalii zachciało... parszywej gnidzie... Po tych wszystkich rozmowach zostawał w duszy jakiś osad i nie było zupełnie jasne, jaki mianowicie. I z biegiem czasu nie ulatniał siÚ, lecz przeciwnie - gÚstniał i gÚstniał. Nie wiadomo, co to było, ale przeszkadzało, jakby czymś siÚ zaraził od Ścierwnika, ale nie plugastwem jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim razie? No dobra, powiedział sobie. Zrăbmy tak - załăżmy, że nie dotarłem tutaj. Już siÚ zdecydowałem, spakowałem plecak i wtedy coś siÚ stało... zapudłowali mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pieniÚdzy nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie siÚ łobuzom, Chrypom răżnym i Suchym? To prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi do tego? Tak czy inaczej, w koácu właśnie im siÚ wszystko dostanie. - Br-r-r... - Artur wzdrygnął siÚ. - Przenika do kości. Mister Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego? Red w milczeniu wyciągnął manierkÚ i dał Arturowi. A przecież nie od razu siÚ zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika do wszystkich diabłăw, a za dwudziestym pierwszym jednak siÚ zgodziłem. Już dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krătka i rzeczowa. "CześÖ, Rudy. Przyniosłem ci mapÚ. Może rzucisz na nią okiem?" A ja spojrzałem mu w twarz i widzÚ, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żăłte z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko. PamiÚtam, że byłem wtedy pijany, cały tydzieá piłem, paskudnie mi było na duszy... A, do diabła, czy to nie wszystko jedno? Poszedłem. Po co ja w tym babrzÚ jak patykiem w găwnie! Strach mnie obleciał czy co? Wzdrygnął siÚ. Przeciągłe, żałośliwe skrzypienie dobiegło z gÚstej mgły. Red zerwał siÚ i natychmiast jak podrzucony sprÚżyną stanął na nogi Artur. Ale już znowu było cicho i tylko spod ich năg z szelestem spadał z nasypu drobny żwir. - To chyba grunt osiadł - niepewnie, z trudem wymawiając słowa wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna... Red patrzył wprost przed siebie i nic nie widział. Przypomniał sobie. To było w nocy. Obudził go taki sam dźwiÚk - przeciągły i żałosny, zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko że to nie był sen. To zawodziła Mariszka na swoim łăżku pod oknem, a z drugiego koáca mieszkania odpowiadał jej zachłyśniÚtym bulgotem ojciec, răwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak siÚ nawoływali i nawoływali w ciemnościach - minÚło jedno stulecie, a potem nastÚpne stulecie... Guta też siÚ obudziła, wziÚła Reda za rÚkÚ, poczuł, jak jej ramiÚ z miejsca stało siÚ mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a kiedy Mariszka zamilkła i usnÚła, odczekał chwilÚ, potem wstał, poszedł do kuchni i wypił păł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął piÖ. - Ziemia - măwił Artur. - Z upływem czasu, wie pan, ziemia osiada. Na skutek erozji, wilgoci, w ogăle z wielu przyczyn. Red spojrzał na pobladłą twarz Artura i na powrăt usiadł. Papieros gdzieś znikł z jego palcăw, zapalił nowego. Artur postał jeszcze moment, lÚkliwie krÚcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho: - Opowiadają podobno, że w Strefie ktoś mieszka. Tak słyszałem. Jacyś ludzie, nie przybysze z Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało ich tutaj i oni siÚ przystosowali... a może na skutek mutacji. Czy pan słyszał o tym, mister Shoehart? - Tak - powiedział Red. - Ale to nie tutaj, tylko w gărach, na păłnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy. Teraz Już wiem, czym on mnie zaraził, myślał. Swoim szaleástwem mnie zaraził. Oto dlaczego tu przyszedłem. Oto czego tu szukam... Powoli wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał sobie sprawÚ, że tak naprawdÚ to uczucie nie Jest nowe, że już od dawna siedziało w nim gdzieś głÚboko, ale teraz dopiero zdał sobie z niego sprawÚ i wszystko znalazło siÚ na właściwym miejscu. I to, co przedtem wydawało siÚ głupotą, majaczeniem oszalałego starca, obrăciło siÚ obecnie w jedyną nadziejÚ. Jedyny sens życia, ponieważ dopiero teraz zrozumiał -- jedno, co mu pozostało na świecie, jedyne, czym żył ostatnie miesiące, to była nadzieja na cud. On, bałwan, dureá, odpychał od siebie tÚ nadziejÚ, deptał ją, wyszydzał i topił w wădce, ponieważ właśnie do tego był przyzwyczajony, ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i ponieważ od dziecka to liczenie na siebie wyrażało siÚ w ilości banknotăw, ktăre udawało mu siÚ wyrwaÖ, wyszarpaÖ z otaczającego go obojÚtnego chaosu. Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koácăw nie znalazł siÚ na takim dnie, z ktărego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie stało siÚ ostatecznym absurdem. A teraz ta nadzieja - już nie nadzieja nawet, a pewnośÖ cudu - wypełniła go bez reszty, teraz nie rozumiał, jak măgł żyÖ do tej pory w tym makabrycznym mroku bez promyka światła... Roześmiał siÚ i trącił Artura w ramiÚ. - Jak myślisz, stalker - powiedział - jeszcze trochÚ pożyjemy sobie, co? Artur spojrzał na Reda zdziwiony i uśmiechnął siÚ niepewnie. A Red zgniătł pergamin po kanapkach, rzucił go pod wagonik, po czym ułożył siÚ na plecaku i podparł łokciem. - No dobrze - powiedział. - PrzypuśÖmy, że ta Złota Kula rzeczywiście... Czego byś sobie życzył? - To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur. - To nieważne, wierzÚ czy nie wierzÚ. Ty mi odpowiedz na pytanie. Nieoczekiwanie naprawdÚ go zainteresowało, o co może prosiÖ Złotą KulÚ taki chłopak, jeszcze smarkacz, wczorajszy licealista. I z wesołą ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to podnosi na niego oczy, to znowu je opuszcza. - No, oczywiście, nogi dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby w domu było wszystko dobrze... - Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiÚtaj: Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, ktăre muszą siÚ spełniÖ, bo inaczej nie ma już po co żyÖ! Artur Barbridge zaczerwienił siÚ, znowu podniăsł oczy na Reda i zaraz je opuścił, i zupełnie spurpurowiał, aż mu łzy stanÚły w oczach. Red przyglądał mu siÚ z uśmieszkiem. - Wszystko jasne - powiedział nieomal czule. - Dobra, to nie moja rzecz. Zatrzymaj to dla siebie... - I tu przypomniał sobie o pistolecie i pomyślał, że păki jest jeszcze czas, należy uwzglÚdniÖ wszystko, co można uwzglÚdniÖ. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale. - Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi. - Po co ci pistolet? - Żeby strzelaÖ! - odparł z wyzwaniem. - Przestaá, przestaá - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj to. W Strefie nie ma do kogo strzelaÖ. Oddaj go. Artur chciał coś powiedzieÖ, ale zmilczał, siÚgnął za siebie, wyciągnął wojskowego kolta i podał go Redowi trzymając za lufÚ. Red wziął pistolet za ciepłą rÚkojeśÖ, podrzucił go do găry, złapał i zapytał: - Masz przy sobie chusteczkÚ? Daj, to go zawinÚ... Wziął od Artura chusteczkÚ do nosa, czyściutką, pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i położył na podkładzie. - Niech sobie tu na razie poleży - wyjaśnił. - Da Băg, bÚdziemy tÚdy wracaÖ, to zabierzemy. Może naprawdÚ, kiedy spotkamy patrol, trzeba siÚ bÚdzie ostrzeliwaÖ... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwaÖ siÚ, bracie... Artur ponownym ruchem pokrÚcił głową. - Nie po to go wziąłem - powiedział niezadowolony. - Tam jest tylko jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem... - To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz. - No, jeśli o to chodzi, możesz byÖ spokojny. Jeśli tak, jak z ojcem, to już do tego miejsca ciÚ doniosÚ. ObiecujÚ... Patrz, świta! Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogăle nie było, a na dole, w oddali, mleczna mgiełka rozpraszła siÚ i topniała, wyrastały z niej okrągłe, szczeciniaste szczyty wzgărz i gdzieniegdzie miÚdzy wzgărzami było już widaÖ pomarszczoną powierzchniÚ bagien, pokrytych rzadką wątłą łoziną, a na horyzoncie, za wzgărzami, zapłonÚły pomaraáczowo łaácuchy găr - niebo nad gărami było jasne i błÚkitne. Artur obejrzał siÚ przez ramiÚ i wydał okrzyk zachwytu. Red obejrzał siÚ răwnież. Na wschodzie găry wydawały siÚ czarne, a nad nimi mieniła siÚ, płonÚła szmaragdowa łuna - zielona zorza Strefy. Red wstał i rozpinając pasek zapytał: - Nie masz zamiaru sobie ulżyÖ? Jak tam sobie chcesz, ale pamiÚtaj, păźniej nie bÚdzie ani gdzie, ani kiedy... Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postÚkując patrzył, jak szybko gaśnie, przerasta răżowością zielona zorza i jak pomaraáczowa pajda słoáca wypełza zza găr. Od razu od wzgărz popłynÚły liliowe cienie - wszystko stało siÚ ostre, wypukłe, każdy szczegăł był widoczny jak na dłoni i jakieś dwieście metrăw przed sobą zobaczył Red helikopter. Helikopter spadł widocznie w samo centrum "łysicy" i jego kadłub spłaszczyło w blaszany naleśnik, tylko ogon ocalał - lekko wygiÚty sterczał teraz czarnym hakiem nad răwniną miÚdzy wzgărzami. I śmigło też ocalało - głośno skrzypiało kołysząc siÚ na łagodnym wietrze. To musiała byÖ potÚżna "łysica", nawet solidnego pożaru nie było i na sprasowanym kadłubie wyraźnie widniało czerwono - niebieskie godło rozpoznawcze lotnictwa wojskowego Jego Krălewskiej Mości, godło, ktărego Red nie widział już od tylu lat, że nawet jakby zapomniał, jak ono wygląda. Potem Red wrăcił do plecaka, wyjął mapÚ i rozłożył ją na skawalonej bryle rudy w wagoniku. Samej kopalni nie było stąd widaÖ, zasłaniało ją wzgărze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgărze należało obejśÖ z prawej strony, kotliną miÚdzy nim a sąsiednim pagărkiem, ktăry răwnież był stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem. Wszystko siÚ zgadzało, ale Red nie był zadawolony. Wieloletni instynkt stalkera kategorycznie protestował przeciwko samej myśli - nonsensownej i sprzecznej z naturą - żeby wytyczaÖ szlak miÚdzy dwoma wzniesieniami. Dobra, pomyślał, păźniej siÚ okaże, na miejscu siÚ zobaczy. Droga do tej kotliny prowadziła przez błoto, răwniną, ktăra stąd wydawała siÚ bezpieczna, ale przyjrzawszy siÚ uważniej Red dostrzegł miÚdzy suchymi kupkami jakąś ciemnoszarą plamÚ. Spojrzał na mapÚ. Tam był narysowany krzyżyk i napisane koślawymi literami "Cwajnos". Czerwone kropki omijały krzyżyk z prawej strony. Przezwisko było jakby znajome, ale kto to był ten Cwajnos, jak on wyglądał. Red nie măgł sobie przypomnieÖ, nie wiadomo dlaczego pamiÚtał tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki, grzmot śmiechu, rozwarte zăłtozÚbne paszcze - fantastyczne stado tytanăw i gigantăw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnieá dzieciástwa - pierwsze spotkanie z "Barge". Co ja wtedy przyniosłem? Zdaje siÚ, "pustaka". Prosto ze Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny, z workiem na ramieniu władowałem siÚ do knajpy i rzuciłem worek na ladÚ przed Ernestem, wściekle szczerząc zÚby przetrzymałem salwÚ szyderstw, doczekałem siÚ aż Ernest, wtedy jeszcze młody, obowiązkowo w muszce - wyliczy mi te zielone papierki... Nie, wtedy przecież nie było zielonych, były jeszcze te kwadratowe, krălewskie, z jakąś păłgołą dziwką w płaszczu i wianku na głowie... doczekałem siÚ, schowałem forsÚ do kieszeni i niespodziewanie dla siebie samego capnąłem z lady ciÚżki kufel i z całej siły rąbnąłem nim w najbliższą rechoczącą paszczÚ... Red uśmiechnął siÚ i pomyślał - a może to właśnie był Cwajnos? - A czy miÚdzy wzgărzami można, mister Shoehart? - zapytał păłgłosem Artur. Stał obok i też patrzył na mapÚ. - Zobaczymy na miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapÚ. Na mapie były jeszcze dwa krzyżyki: jeden na zboczu wzgărza z drzewem, drugi na kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem miÚdzy nimi. - Zobaczymy na miejscu - powtărzył i schował mapÚ do kieszeni. Spojrzał na Artura i zapytał: - Jak tam stolec? - I nie czekając na odpowiedź polecił: - Pomăż założyÖ plecak... Păjdziemy jak poprzednio - powiedział, potrząsając plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną, tak, żebym ciÚ ani na chwilÚ nie stracił z oczu. Nie oglądaj siÚ, ale nadstawiaj uszu. Măj rozkaz jest prawem. PamiÚtaj, że trzeba bÚdzie długo czołgaÖ siÚ na brzuchu, nie waż siÚ baÖ błota, na jedno słowo, morda w błoto, bez gadania... I kurtkÚ zapnij. Jesteś gotăw? - Gotăw - powiedział Artur głucho. Zdrowo siÚ denerwował. Rumieniec z twarzy znikł, jakby go nigdy nie było. - Kierunek... tam - Red ostro machnął dłonią w stronÚ najbliższego wzgărza, sto krokăw od nasypu. - Jasne? Ruszaj. Artur konwulsyjnie westchnął, przekroczył szynÚ i bokiem zaczął schodziÖ z nasypu. Żwir sypał siÚ z szelestem. - Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma siÚ dokąd śpieszyÖ. Ostrożnie zaczął schodziÖ za Arturem, automatycznie răwnoważąc inercjÚ ciÚżkiego plecaka miÚśniami năg. Kątem oka jednak śledził Artura. Boi siÚ chłopak, myślał. I ma racjÚ, że siÚ boi. Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego nosa jak ojciec, to powinien przeczuwaÖ... Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku, na co ci przyjdzie. Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku. że tym razem ciÚ usłucham. "A tÚdy. Rudy, sam nie przejdziesz. Chcesz czy nie chcesz, bÚdziesz musiał zabraÖ kogoś ze sobą. MogÚ ktăregoś ze swoich odstąpiÖ, ktărego nie żal..." namăwiłeś mnie, stary draniu. Pierwszy raz w życiu przystałem na taką rzecz. No, trudno, pomyślał. Może jeszcze wszystko jakoś siÚ obejdzie, nie jestem jednak Ścierwnikiem, może coś wymyślÚ... - Stop! - powiedzaiał do Artura. Chłopiec zatrzymał siÚ, stał po kostki w rdzawej wodzie. Zanim Red zszedł, Artur zapadł siÚ w trzÚsawisko po kolana. - Widzisz ten kamieá? - zapytał Red. - Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs na kamieá. Artur ruszył naprzăd. Red dał siÚ wyprzedziÖ o dziesiÚÖ krokăw i poszedł jego śladem. Cmokało błoto pod nogami. To było martwe trzÚsawisko - ani komarăw, ani żab, nawet łozina zwiÚdła i zgniła. Red automatycznie rozglądał siÚ dookoła, ale na razie wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wzgărze zbliżało siÚ powoli, zasłoniło nikle jeszcze słoáce, a potem całą wschodnią czÚśÖ nieba. Przy kamieniu Red odwrăcił głowÚ i spojrzał na nasyp. Nasyp jasno oświetlało słoáce, stało na nim dziesiÚÖ wagonikăw, niektăre wykolejone leżały na boku i w tym miejscu nasyp pokrywały czerwone plamy wysypanej rudy. A dalej, w kierunku kopalni, na păłnoc od wagonikăw, powietrze nad szynami mieniło siÚ i drgało, od czasu do czasu błyskały w nim i gasiy maleákie tÚcze. Red popatrzył na to drganie i splunął resztką śliny. - Dalej - powiedział i Artur zwrăcił ku niemu twarz pełną napiÚcia. - Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo... - Tak - powiedział Artur. - A wiÚc to był niejaki Cwajnos. Dawno temu przestał byÖ czymkolwiek. Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od niego wskazywaÖ drogÚ. Weź dwa palce na prawo od tego Cwajnosa... Już? Znalazłeś punkt? Mniej wiÚcej tam, gdzie łozina jest trochÚ przerzedzona... Tak trzymaj! Marsz! Teraz szli răwnolegle do nasypu. Z każdym krokiem wody pod nogami ubywało i wkrătce maszerowali już po suchych sprÚżystych kÚpkach. A według mapy tu wszÚdzie ma byÖ błoto, pomyślał Red. Przestarzała jest ta mapa. Dawno tu Barbridge'a nie było i dlatego jest przestarzała. To źle. Oczywiście suchą drogą łatwiej iśÖ, ale lepiej już, żeby tu było to błoto... Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej. Arturowi widocznie wrăcił dobry nastrăj, bo szedł teraz długim krokiem. Jedną rÚkÚ wsadził do kieszeni, a drugą wesoło wymachiwał jak na spacerze. Wăwczas Red poszperał w kieszeni, wybrał mutrÚ, mniej wiÚcej dwudziestogramową, wycelował i trafił Artura prosto w kark. Chłopak jÚknął, złapał siÚ za głowÚ i skurczony runął na suchą trawÚ. Red zatrzymał siÚ nad nim. - Oto jak tu bywa, Archie - powiedział pouczająco. - To nie aleja w parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkÚ. Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier. - Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślinÚ i kiwnął głową. - No to dobrze. A nastÚpnym razem dostaniesz w zÚby. Jeżeli bÚdziesz jeszcze żył. Marsz! A z chłopca măgłby byÖ niezły stalker, pomyślał Red. Nazywaliby go pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał siÚ Dickson, a teraz wołają go Suseł. Jedyny stalker, ktăry dostał siÚ w "wyżymaczkÚ" i żyje. Miał szczÚście. Ten głupek do tej pory myśli, że to Barbridge go z "wyżymaczki" wyciągnął. A jakże! Z "wyżymaczki" nikogo siÚ nie wyciągnie... Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył siÚ Barbridge na taki niesłychany wyczyn! Sprăbowałby go nie wytaszczyÖ! Te jego numery wtedy już ostatecznie wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy wprost go ostrzegli - sam lepiej w ogăle nie wracaj. A przecież właśnie wtedy Barbridge'a przezwali Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona... Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleÖ, krzyknął: - Stăj! Wyciągnął rÚkÚ w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś miÚdzy nimi a torem kolejowym leżała "łysica", a może nawet szła samym nasypem - nie przypadkiem przecież wywrăciły siÚ wagoniki. Artur stał jak wkopany, nawet siÚ nie odwrăcił. - Bardziej w prawo - rozkazał Red. - Marsz! Tak, niezły byłby stalker... Co jest, do cholery, żal mi go czy co? Tego tylko brakowało. A czy mnie ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty, ale byÖ może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno z drugim pogodziÖ... Tylko ja nikogo nie mogÚ żałowaÖ. Albo - albo. Tak sprawa stoi... Po raz pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka. Jeżeli tylko cud jest naprawdÚ możliwy, powiedział jakiś wewnÚtrzny glos, i Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos. MinÚli kupÚ burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal, w zeschłej trawie leżał długi zardzewiały kij - wykrywacz min. W tamtych czasach czÚsto używano wykrywaczy min, kupowano je po cichu u wojskowych intendentăw. Liczyli na te kije jak na samego Pana Boga, a potem kolejno dwăch stalkerow w ciągu paru dni zabiły podziemne wyładowania. I jak nożem uciął... Ale w koácu, ktăry był ten Cwajnos? Ścierwnik go tu przyprowadził, czy sam przyszedł? I dlaczego tak ich wszystkich ciągnÚło do tej kopalni? Dlaczego nigdy nic o tym nie słyszałem?... O do diabla, ależ grzeje! I to rano, a co bÚdzie potem? Artur, ktăry szedł o piÚÖ krokăw przed nim, podniăsł rÚkÚ i otarł pot z czoła. Red spojrzał na słoáce. Słoáce stało jeszcze bardzo nisko. I nagle zdał sobie sprawÚ, że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem, tylko trzeszczy jak mąka kartoflana, że już nie jest twarda i kłująca, ale miÚkka i nietrwała - rozsypuje siÚ pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył wyraźnie odciśniÚte ślady Artura i rzucił siÚ na ziemiÚ z okrzykiem: "padnij!" Upadł twarzą w trawÚ i trawa rozsypała siÚ w pył pod jego policzkiem. Zazgrzytał ze złości zÚbami - taki niefart! Leżał, starając siÚ nie ruszaÖ, ciągle jeszcze licząc, że może siÚ jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że siÚ nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opăźnieniem krzyknął do Artura: "nie ruszaj sie! Odwagi!" I sam zebrał całą odwagÚ, na jaką go było staÖ. I wytrzymałby i skoáczyłoby siÚ na strachu, trochÚ by siÚ zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy przeraził siÚ ponad wszelką miarÚ, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda - w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym wrzaskiem popÚdził tam, gdzie go pÚdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie w stronÚ, w ktărą w żadnym wypadku uciekaÖ nie należało. Red ledwie zdążył unieśÖ siÚ, oburącz złapaÖ go za nogÚ i Artur całym ciÚżarem runął na ziemiÚ wzbijając chmurÚ popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda wolną nogą w twarz, zatrząsł siÚ w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo wiedząc, co siÚ z nim dzieje z bălu, wgramolił siÚ na niego wtulając poparzoną twarz w skărzaną kurtkÚ i usiłował wdusiÖ, wbiÖ w ziemiÚ dygoczącą głowÚ, wściekle kopiąc noskami butăw po nogach tamtego, po ziemi, po grzbiecie. Jak przez watÚ słyszał jÚki i rzÚżenie wydobywające siÚ spod niego i własny ochrypły ryk: "Leż, gnido, leż, bo zabijÚ..." a z găry wciąż i wciąż spadała masa rozżarzonego wÚgla i już płonÚło na nim ubranie, trzeszczała wydymając siÚ bąblami i pÚkając skăra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowÚ tego przeklÚtego smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiÚtał, kiedy to siÚ skoáczyło. Pojął tylko, że znowu może oddychaÖ, że powietrze znowu jest powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba siÚ śpieszyÖ, że trzeba jak najprÚdzej uciec z tego diabelskiego rusztu, zanim znowu nie spadnie na nich ogieá. Zsunął siÚ z Artura, ktăry leżał zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie wolną rÚką poczołgał siÚ naprzăd nie spuszczając oczu z granicy, za ktărą znowu zaczynała siÚ trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna trawa - wydawała mu siÚ teraz życiodajną oazą. Popiăł zgrzytał mu w zÚbach, w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy - pewnie dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzÚs. Ciało Artura sunÚło za nim, jakby na złośÖ zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały, Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno siÚ poparzył i że teraz już nie dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracowaÖ swobodnym łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniÚtego gardła najstraszliwsze przekleástwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkÚ, najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko dopełznąÖ jeszcze trochÚ, jeszcze kawałeczek, no postaraj siÚ Red, jeszcze trochÚ Rudy, w Boga, w matkÚ, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie Păłnocnym, Ścierwojada w duszÚ... Potem długo leżał zanurzywszy twarz i rÚce w zimną rdzawą wodÚ, z rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłăd. Sto lat măgłby tak leżeÖ, ale zmusił siÚ do wstania, klÚcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlăkł siÚ do Artura, ktăry ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokăw od błota, i przewrăcił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa buzia przypominała szaroczarną maskÚ z popiołu i spiekłej krwi, i przez kilka sekund Red z tÚpym zainteresowaniem wpatrywał siÚ w podłużne bruzdy na tej masce - ślady grud i kamykăw. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jÚczał. Red wrzucił go twarzą w najwiÚkszą kałużÚ, sam upadł obok, znowu przeżywając rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył siÚ, zabulgotał, podciągnął pod siebie rÚce i uniăsł glowÚ. Oczy miał wytrzeszczone. Nie rozumiał, co siÚ z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał siÚ na Redzie. - Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodÚ. - Co to było, mister Shoehart? - To była śmierÖ - niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzÚsy, na przekăr wszystkiemu, były na miejscu. I skăra na rÚkach też, tylko trochÚ poczerwieniała. Można sądziÖ, że i zadek nie spalił siÚ do kości... Pomacał - nie, z pewnością nie do kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby siÚ oblał wrzątkiem. Artur răwnież ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną maskÚ zmyła woda, jego twarz też okazała siÚ wbrew oczekiwaniom - nieomal w porządku. Kilka zadrapaá, siniak na czole, rozciÚta dolna warga, a poza tym można wytrzymaÖ. - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za siebie. Red răwnież siÚ odwrăcił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało sporo śladăw i Red był wstrząśniÚty widząc, jak krătka, okazuje siÚ, była ta straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metrăw od skraju do skraju wypalonego pasma. Ale z bălu, oślepiony, czołgał siÚ jakimiś dzikimi zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dziÚki, że przynajmniej czołgał siÚ z grubsza we właściwym kierunku, a przecież măgłby wypełznąÖ na "łysicÚ" z lewej albo w ogăle zawrăciÖ... Nie, nie măgłbym, pomyślał z wściekłością. Jakiś młokos măgłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dureá, to w ogăle nic by siÚ nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku. Spojrzał na Artura. Artur mył siÚ parskając i pojÚkując, kiedy urażał bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie dotykało poparzonej skăry, wyszedł na suche miejsce i pochylił siÚ nad plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie siÚ spaliły, buteleczki w apteczce popÚkały z gorąca w cholerÚ, i od pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeá i zabrał siÚ do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami odezwał siÚ Artur. - DziÚkujÚ panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie. Red nie odpowiedział. Też pomysł - dziÚkowaÖ! Nie miałem nic lepszego do roboty, jak ciÚ ratowaÖ! - Sam sobie jestem winien - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że pan mi kazał leżeÖ, ale okropnie siÚ przestraszyłem, a kiedy mocniej przypiekło - zupełnie straciłem głowÚ. Ja siÚ strasznie bojÚ bălu, mister Shoehart... - Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. - To była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz! Sycząc z bălu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie. Miał uczucie, że skăra na oparzonych miejscach skurczyła siÚ i pokryła bolesnymi zmarszczkami. Boi siÚ bălu găwniarz!... Ciebie i twăj băl!... Obejrzał siÚ. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagărki z nieboszczykami. Plugawe pagărki - stoją, gnidy, sterczą jak păłdupki starej baby i ta kotlinka miÚdzy nimi... Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka, najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo. - Widzisz tÚ kotlinkÚ miÚdzy wzgărzami? - zapytał Artura. - WidzÚ. - Prosto na nią. Marsz! Artur otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzăd człapiąc po kałużach. Utykał, nie był już taki dziarski i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło go, szedł teraz ostrożnie i lÚkliwie. Ktăry to już bÚdzie? Piąty? Szăsty? I teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on măj brat, czy swat? Odpowiadam za niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie odkorkowałeś... Teraz, na spokojnie, mogÚ powiedzieÖ - słusznie zrobiłem, nie mogÚ siÚ bez niego obejśÖ, to măj zakładnik za MariszkÚ, nie człowieka uratowałem, ratowałem swăj wykrywacz min. Wytrych. Ale wtedy, w tamtej strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawiÖ, chociaż o wszystkim zapomniałem - i o wytrychu zapomniałem, i o Mariszce... I co z tego wynika? Wynika, że w głÚbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o tym truje... Ale znaleźli sobie przyzwoitego człowieka! Przestaá - powiedział do samego siebie. Teraz twoja przyzwoitośÖ tylko psu na budÚ! najpierw trzeba pomyśleÖ, a dopiero potem braÖ siÚ za robotÚ. Żeby mi to było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity. MuszÚ go zachowaÖ dla "wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśÖ oprăcz "wyżymaczki" - Stăj! - powiedział do Artura. Kotlinka była tuż przed nimi i Artur już stał, niepewnie patrząc na Reda. Dno kotliny pokrywała tłusto połyskująca na słoácu żăłto - zielona maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, miÚdzy pagărkami para gÚstniała i na trzydzieści krokăw nic już nie było widaÖ, i ten smrăd. Diabli wiedzą, co tam gniło w tym miÚsiwie, ale Redowi wydało siÚ, że sto tysiÚcy rozbitych cuchnących jaj wylanych na sto tysiÚcy cuchnących rybich łbăw i zdechłych kotăw nie może śmierdzieÖ tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bÚdzie zapaszek. Rudy, to ty nie tego... nie spietraj siÚ". Artur wydał z siebie gardłowy dźwiÚk i odstąpił do tylu. Wtedy Red otrząsnął siÚ z odrÚtwienia, pośpiesznie wydobył z kieszeni paczkÚ waty przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watÚ Arturowi. - DziÚkujÚ, mister Shoehart - powiedział słabym głosem Artur. - A czy gărą jakoś nie da siÚ, przejśÖ? Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrÚcił głowÚ, w stronÚ kupy szmat na kamienistym wysypisku. - To był Okularnik - powiedział. - A na lewym wzgărzu, stąd go nie widaÖ - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzăd! Maź była ciepła i lepka jak ropa. Początkowo szli wyprostowani, zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczÚście było kamieniste i dosyÖ răwne, ale po niedługim czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na oświetlonym słoácem pagărku po lewej nic siÚ nie dzialo, a na zboczu po prawej, w cieniu, zataáczyły blade liliowe płomyki. - Pochyl siÚ! - zakomenderował przez zÚby i sam siÚ pochylił. - Niżej, idioto! - krzyknął. Artur pochylił siÚ przerażony i w tejże sekundzie potÚżne wyładowanie rozdarło powietrze. Tuż nad ich glowmi, przebiegła we wściekłym taácu rozszczepiona błyskawica ledwie widoczna na tle nieba. Artur przysiadł i zanurzył siÚ po ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrăcił glowÚ, zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamÚ i jednocześnie rozbłysła nastÚpna blyskawica. - Naprzăd! naprzăd! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu. Teraz posuwali siÚ przykucniÚci, wystawiając na powierzchniÚ tylko głowy, przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie włosy Artura stają dÚba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu siÚ w twarz. "Naprzăd! - powtarzał monotonnie. - Naprzăd!" Już niczego nie słyszał. Jeden raz Artur odwrăcił siÚ do niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko zezujące na niego, białe rozdygotane wargi i zasmarowany zielenią spocony policzek. Potem pioruny zaczÚły biÖ tak nisko, że musieli zanurzyÖ głowy. Zielony śluz zalepiał usta, było trudno oddychaÖ. Łapiąc ustami powietrze, Red wyrwał z nosa tampony i wtedy zauważył, że smrăd zniknął, że powietrze pachnie ozonem, a para dookoła jest coraz gÚściejsza, a może tylko pociemniało mu w oczach i już nie widział pagărkăw ani z lewej, ani z prawej strony - nie było widaÖ nic, oprăcz oblepionej mazią głowy Artura i żăłtych kłÚbăw gÚstej pary. PrzejdÚ, przejdÚ, myślał Red. nie pierwszy raz, przecież przez całe życie właśnie tak, po szyjÚ w găwnie, a nad głową pioruny, zawsze tak było... i skąd tyle găwna? Tyle găwna... zwariowaÖ można, tyle găwna w jednym miejscu, chyba tu spłynÚło găwno z całego świata... To wszystko Ścierwnik, pomyślał z furią. To Ścierwnik tÚdy przeszedł, to po nim zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel po lewej, a wszystko po to, żeby Ścierwnik măgł przejśÖ miÚdzy nimi i zostawiÖ za sobą, całe swoje găwno... Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze łyka găwno. Ty co, nie wiedziałeś o tym? Tak jest na całym świecie. Zbyt wielu jest Ścierwnikăw i dlatego nie ma już czystego miejsca na świecie, wszystko obsrane... Nunnun jest głupi: "Ty, Red, naruszasz răwnowagÚ, masz naturÚ wichrzyciela, tobie. Rudy, bÚdzie źle w każdym systemie i w złym systemie ci źle, i w dobrym też ci źle, przez takich jak ty nigdy nie nastanie Krălestwo Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogăle rozumiesz, grubasie? Kiedyż to ja widziałem dobry system? Przez cale życie widzÚ tylko, jak umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają miÚdzy ich trupami, po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął siÚ na kamieniu, zanurzył siÚ z głową, wypłynął i tuż obok siebie zobaczył wytrzeszczone oczy i ściągniÚtą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał - wydało mu siÚ, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast wiedział, że trzeba iśÖ tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia, wiedział, chociaż oprăcz tego kawałka kamienia nic nie było widaÖ w żăłtej mgle. - Stăj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia! I znowu nie usłyszał swojego głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za ramiÚ i pokazał rÚką - na prawo od kamienia, i schyl głowÚ. Zapłacicie mi za to, pomyślał. Przy kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w czarną krawÚdź uderzył piorun, rozprysnÚły siÚ w powietrzu rozżarzone okruchy. Zapłacicie mi za to, powtarzał, zanurzając siÚ z głową i ze wszystkich sił pracując rÚkami i nogami. W uszach echem odezwało siÚ nowe uderzenie gromu. DuszÚ z was wytrzÚsÚ za to wszystko! Pomyślał mimochodem - a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłaciÖ i ktoś mi za to zapłaci! Poczekajcie, niech ja tylko znajdÚ tÚ kulÚ, niech ją tylko znajdÚ, ja wam to găwno w gardło wepchnÚ, nie jestem Ścierwnik, ja z wami pogadam po swojemu... Kiedy wydostali siÚ na suche miejsce, na rozpalony słoácem kamienny żwir, otumanieni, wyżÚci z sił, kiedy tak chwiejąc siÚ podtrzymywali jeden drugiego, żeby nie upaśÖ. Red zobaczył oblazły furgon, ktăry osiadł na osiach. MÚtnie przypomniał sobie, że tu obok tego furgonu można usiąśÖ i odpocząÖ w cieniu. Dotarli do cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami zaczął rozpinaÖ kurtkÚ, a Red oparł siÚ plecakiem o ścianÚ furgonu, byle jak wytarł dłonie o żwir i siÚgnął w zanadrze. - Ja też poproszÚ - powiedział Artur. - I ja też. mister Shoehart. Red zdumiał siÚ słysząc, jakim donośnym głosem măwi ten chłopiec, wypił łyk, przymknął oczy czując, jak płomienny oczyszczający strumieá przepływa przez gardło i rozpływa siÚ w piersi, łyknął jeszcze raz i podał manierkÚ Arturowi. Skoáczone, pomyślał tÚpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy. Teraz - suma słownie. Myślicie, że zapomniałem? nie, wszystko pamiÚtam. Myślicie, że wam podziÚkujÚ za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjÚ? Tak wam podziÚkujÚ, że już siÚ do koáca dni swoich nie pozbieracie. Kamieá na kamieniu z tego nie zostanie. Teraz ja o wszystkim decydujÚ. Ja, Red Shoehart w pełni świadomości i przy zdrowych zmysłach, bÚdÚ decydowaÖ za wszystkich. A wy, ŚcierwnikI, gnidy, przybysze, quarterbloody, szpicle, chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielÚgnowani, z teczkami, z mowami, dobroczyácy i pracodawcy, z wiecznymi akumulatorami, z wiecznymi silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami - dosyÖ wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje życie wodziliście mnie za nos, a ja idiota pÚkalem z dumy - patrzcie, robiÚ, co chcÚ, a wyście mi tylko przytakiwali, a sami, mendy przeklÚte mrugaliście jeden do drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście jak głupiego, przez găwno, przez wiÚzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkÚ z rąk Artura. - Nigdy bym nie pomyślał - măwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie - nawet wyobraziÖ sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierÖ, ogieá... ale coś takiego? Jakże my bÚdziemy szli z powrotem? Red nie słuchał. To, co teraz măwił ten człowiek, nie miało żadnego znaczenia. I przedtem nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był człowiekiem. A teraz... teraz to po prostu gadający wytrych, niech sobie măwi. - Żeby siÚ tak umyÖ... - Artur rozglądał siÚ zatroskany. - Chociaż opłukaÖ twarz. Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione włosy, wysmarowaną obsychającym śluzem twarz, ślady palcăw na policzkach i całego Artura pokrytego warstwą spÚkanego błota i nie czuł ani litości, ani rozdrażnienia, nie czuł nic. Gadający wytrych. Odwrăcił oczy. Przed nim rozpościerała siÚ, smÚtna jak porzucony plac budowy, răwnina, zasypana tłuczonym kamieniem, przypudrowana białym kurzem, zalana palącym słoácem, nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było już widaÖ odległy skraj kopalni - răwnież oślepiająco biały, z tej odległości wydawał siÚ idealnie răwny i prostopadły, a bliższy brzeg wytyczyły zwały wielkich roztrzaskanych kamieni, na dăł odkrywki schodziło siÚ w tym miejscu, gdzie wśrăd kamieni widaÖ było czerwoną plamÚ kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny, należało iśÖ prosto na tÚ plamÚ i już liczyÖ tylko na szczÚście. Nagle Artur uniăsł siÚ, wsunął rÚkÚ pod furgon i wyciągnął stamtąd zardzewiałą puszkÚ po konserwach. - Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka. Red nie odpowiedział. Nie w porÚ, pomyślał obojÚtnie. Lepiej dla ciebie, żebyś teraz ojca nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał. A zresztą, co za răżnica... Wsta! i syknął z bălu, ubranie przykleiło siÚ do ciała, do poparzonej skăry i teraz coś tam siÚ odrywało, jak bandaż przyschniÚty do rany. Artur też wstał, też zasyczał, stÚknął i boleśnie spojrzał na Reda - widaÖ było, że ma ogromną ochotÚ poskarżyÖ siÚ, ale nie ma odwagi. Powiedział tylko zdławionym głosem: - Czy nie măgłbym jeszcze trochÚ siÚ napiÖ, mister Shoehart? Red schował manierkÚ, ktărą do tej pory trzymał w rÚku, wsadził za pazuchÚ i powiedział: - Widzisz to czerwone miÚdzy kamieniami? - WidzÚ - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze. - Prosto na to czerwone. Ruszaj. Artur przeciągnął siÚ z jÚkiem, wyprostował ramiona, skrzywił siÚ, jeszcze raz rozejrzał dookoła i powiedział: - Żeby chociaż trochÚ siÚ umyÖ... Wszystko siÚ lepi... Red czekał w milczeniu. Artur spojrzał na niego bez nadziei na zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyÖ, kiedy znowu stanął. - Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart. - Marsz! - rozkazał Red. Nie chciało mu siÚ wyjaśniaÖ, ani kłamaÖ, zresztą po co? I tak păjdzie. Nie ma innego wyjścia. Păjdzie. I Artur poszedł. Powlăkł siÚ przygarbiony, ledwie przestawiając nogi, prăbując zerwaÖ z twarzy mocno przyschniÚtą skorupÚ, poszedł maleáki teraz, chudy i żałosny jak mokry bezdomny kociak. Red ruszył za nim i jak tylko wyszedł z cienia, słoáce poraziło go, musiał zasłniÖ oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularăw. Każdy krok wzbijał obłoczek białego kurzu, kurz osiadł na butach i śmierdział, a właściwie to śmierdziało od Artura, nie można było po prostu iśÖ za nim i Red nie od razu zrozumiał, że najbardziej śmierdzi on sam. Zapach był obrzydliwy, ale jakby znajomy - tak właśnie śmierdziało w mieście, kiedy păłnocny wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca tak śmierdziało, kiedy wracał do domu, ogromny, ponury, z czerwonymi wściekłymi oczami. Wtedy Red chował siÚ w najdalszym kącie i stamtąd patrzył ze strachem, jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkÚ i rzuca matce, jak ściąga z olbrzymich stăp zdeptane buty, jak wpycha je pod wieszak, a sam w skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo siÚ tam chlapie, klepie po mokrym cielsku, trzaska miednicami, coś mamrocze pod nosem, a potem ryczy na cały dom: "Maria! ZasnÚłaś tam?" Trzeba było odczekaÖ, aż siÚ umyje i siądzie za stăł, na ktărym stoi już Öwiartka, miska z gÚstą zupą, keczup, trzeba było czekaÖ, păki nie obciągnie swojej Öwiartki, nie zje zupy i dopiero wtedy można było wyjrzeÖ na świat boży, wdrapaÖ s