kiedy zachwycałem siÚ ich kretyáską mapą? - Teraz mała naprzăd - măwiÚ do Kiryła. - A co to było? - Diabeł go tam wie! Było i nie ma, i Bogu dziÚki. A ty siÚ zamknij, jeżeli ciÚ mogÚ o coś prosiÖ. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz jesteś maszyną, moim sterem... Tu siÚ tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna siÚ słowny katar. - DosyÖ tego - măwiÚ. - Ani słowa wiÚcej. Krălestwo za jeden łyk. Do chrzanu te wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dziÚki Bogu, parÚ lat przeżyłem i mam nadziejÚ przeżyÖ drugie tyle, a bez solidnego łyku czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno! Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychaÖ, tylko silnik huczy tak monotonnie, spokojnie. A dookoła słonce, a dookoła upał... odblaski światła... wszystko jakby szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają siÚ chłopcy, nie martwcie siÚ, kochani, w Strefie też można żyÖ przy odrobinie wprawy. A oto i słupek z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prÚt, a na nim czerwone koło z dwăjką i siădemką. Kirył spojrzał na mnie, skinąłem mu glową i nasz "kalosz" stanął. Wszystko do tej pory to było małe piwo. Teraz nic, tylko spokăj. ŚpieszyÖ siÚ nie mamy dokąd, wiatru nie ma, widocznośÖ dobra, wszystko jak na dłoni. WidaÖ wykop, w ktărym Zgnilec znalazł zasłużony spoczynek - coś kolorowego jakby tam leży, może to jego łachy. Parszywy był typ. Panie, zmiłuj siÚ nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich Ścierwnik Barbridge widzi na kilometr i zgarnia pod swoje skrzydła... a w ogăle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to, że trzeba ci podziÚkowaÖ, Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia nikt nie pamiÚta, a mądrym ludziom pokazałeś drogÚ... Tak. Oczywiście najlepiej byłoby teraz dotrzeÖ do asfaltu. Asfalt jest răwny, gładki, wszystko na nim widaÖ i tam jest ta znajoma szczelina. Tylko że bardzo mi siÚ nie podobają te pagăreczki! Odyby lecieÖ prosto nad asfaltem, trzeba by przejśÖ jak raz nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają. Nie, moje drogie, miÚdzy wami ja nie przejdÚ. Drugie przykazanie stalkera - albo z lewej, albo z prawej musi byÖ czysto co najmniej na sto krokăw. A nad tym lewym pagăreczkiem przelecieÖ można... Co prawda nie wiem, co tam za nim siÚ kryje. Na ich planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom? - Słuchaj, Red - szepcze Kirył. - Może skoczymy, co? Na dwadzieścia metrăw w gărÚ, potem od razu w dăł i już jesteśmy nad garażem, no? - Milcz, durniu - măwiÚ. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho. W gărÚ mu siÚ zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu metrăw? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi siÚ "łysica" - wtedy nawet plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią siÚ, widzicie, skakaÖ mu siÚ zachciało... Jednym słowem, jak iśÖ do pagărka - wiadomo, a przy nim zatrzymamy siÚ i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rÚkÚ do kieszeni, wyciągnąlem garśÖ muterek. Pokazałem je Kiryłowi i măwiÚ: - PamiÚtasz bajkÚ o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz wszystko bÚdzie na odwrăt. Patrz! - rzuciłem pierwszą muterkÚ, niedaleko rzuciłem, jak należy, mniej wiÚcej na dziesiÚÖ metrăw. Muterka poleciała normalnie. - Widziałeś? - No? - măwi. - Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś? - Widziałem. - Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i na dwa kroki przed nią zatrzymaj siÚ. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji? - Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzucÚ jeszcze jedną. Patrz, gdzie upadnie, i oczu z niej wiÚcej nie spuszczaj. Rzuciłem jeszcze jedną mutrÚ. Oczywiście też poleciała normalnie i upadła obok pierwszej. - Jedziemy - powiedziałem. "Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała siÚ spokojna i jasna. Widocznie już zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze - wymyśleÖ nazwÚ. Păki nazwy nie wymyśli, aż litośÖ bierze patrzeÖ na takiego, wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjÚ - od razu spływa na niego spokăj i zaraz lżej mu żyÖ na świecie. Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha, przestÚpuje z nogi na nogÚ i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim skomleniem - kiepsko siÚ czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie wyjdzie. PiÚÖ kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej diety... Rzuciłem czwartą mutrÚ. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem wytłumaczyÖ, na czym to polega, ale czujÚ, że coś tu nie tak, i natychmiast łaps Kiryła za rÚkÚ. - Stăj - powiadam - i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, "łysica" I Mutra w gărÚ poleciała normalnie, w dăł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła siÚ w glinÚ i znikła nam z oczu. - Widziałeś? - pytam szeptem. - Tylko w kinie widziałem - măwi Kirył i tak siÚ wychylił do przodu, że tylko patrzeÖ, jak z "kalosza" wypadnie. - RzuÖ jeszcze jedną, co? RÚce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!... No dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, păki "łysicy" nie oznaczyłem. Uczciwie măwiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła rzuciłem, w sam środek - niech siÚ napatrzy na swoją grawitacjÚ. PlasnÚła mutra w glinÚ, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. PlasnÚła i tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczÚścia. - No dobrze - măwiÚ - zabawiliśmy siÚ i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam tam, gdzie bÚdziemy lecieÖ, i nie spuszaj z niej oczu. Krătko măwiąc objechaliśmy "łysicÚ" i znaleźliśmy siÚ nad pagărkiem. Właściwie pagărek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogăle go nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagărkiem, do asfaltu jak rÚką siÚgnąÖ, ze dwadzieścia krokăw. Miejsce czyściutkie, każdą trawkÚ widaÖ, każde pÚkniÚcie. Wydawałoby siÚ, o co chodzi? Rzucaj mutrÚ i z Bogiem. Nie mogÚ rzuciÖ mutry. Sam nie rozumiem, co siÚ ze mną dzieje, ale w żaden sposăb nie mogÚ siÚ zdecydowaÖ, żeby ją rzuciÖ. - Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy? - Poczekaj - măwiÚ. - I zamknij twarz, na miłośÖ boską. Zaraz, myślÚ, zaraz rzucÚ muterkÚ, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy, nawet trawka nie drgnie - păł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I nagle spociłem siÚ jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam nie rzucÚ. Na lewo, proszÚ bardzo, choÖby dwie. Chociaż tamtÚdy dalej jakieś kamyki widaÖ niezbyt przyjemne, ale tam mogÚ rzucaÖ mutrÚ, a prosto przed siebie - za nic. I rzuciłem muterkÚ w lewo. Kirył nic nie powiedzial, podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem chyba paskudnie, bo zaraz odwrăcił oczy. - To nic - măwiÚ do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. - I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrÚ. Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinÚ. Była czyściutka, żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem na nią i promieniałem ze szczÚścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy garażu lepiej niż wszelkie znaki. Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokośÖ păłtora metra, położyłem siÚ na brzuchu i zacząłem patrzyÖ w otwartą bramÚ garażu. Na początku, ze słoáca, nic nie było widaÖ - ciemno choÖ oko wykol, potem wzrok przywykł i widzÚ, że w garażu od tamtego czasu jakby siÚ nic nie zmieniło. Wywrotka jak stała na kanale, tak stoi, caluteáka, bez dziur, bez plamki i na cementowej podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało siÚ "czarciego puddingu" i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi siÚ tylko nie spodobało - w samym koácu garażu, tam gdzie stoją kanistry, coś siÚ srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy siÚ, to siÚ srebrzy, nie bÚdziemy przecież z tego powodu wracaÖ! A i srebrzy siÚ, nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkÚ i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem siÚ dookoła. Tam na parkingu stoją ciÚżarăwki, rzeczywiście jak nowe - od tamtego czasu, kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły siÚ jeszcze nowsze, za to cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo siÚ rozsypie. A tam leży opona, ta, ktărą widaÖ na ich planie... Nie spodobała mi siÚ ta opona. Cieá rzuca, jakiś taki nienormalny. Słoáce nam świeci w plecy, a cieá pada w naszą stronÚ. No dobra, do opony daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowaÖ. Tylko co siÚ tam srebrzy? A może mi siÚ tylko zwidziało? Teraz warto by zapaliÖ, usiąśÖ na chwilÚ, pomyśleÖ spokojnie - dlaczego właściwie srebrzy siÚ tylko nad kanistrami, a dalej już siÚ nie srebrzy... dlaczego taki dziwny cieá od tej opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale niegroźnego... Z cieniami tu răżnie bywa. Ale co siÚ tam tak srebrzy? No wypisz, wymaluj, jak pajÚczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkăw, czy innych bożych krăwek. I co najgorsze, "pustak" leży jak raz tam, dwa kroki od kanistrăw. Powinienem od razu wtedy go zabraÖ, nie miałbym teraz kłopotăw. Ale to ścierwo jest okropnie ciÚżkie - udźwignąÖ go mogłem, ale potem targaÖ toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach... a kto "pustakăw" nigdy nie dźwigał, niech sprăbuje. Răwnie wygodnie można pud wody nieśÖ bez wiader... A wiÚc iśÖ, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwrăciłem siÚ do Tendera i măwiÚ: - Teraz my z Kiryłem păjdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż siÚ tknąÖ, cokolwiek by siÚ działo, nawet gdyby ziemia siÚ pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchărzysz - na tamtym świecie ciÚ odnajdÚ. Poważnie skinął mi głową - za nic, znaczy, nie stchărzÚ. Nos ma jak pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no căż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny, popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem rÚką Kiryłowi i zacząłem schodziÖ. Stanąłem na asfalcie i czekam, păki Kirył nie zejdzie z drugiej strony. - Spokojnie. - măwiÚ - nie spiesz siÚ. Bez zbÚdnego zamieszania. Stoimy na asfalcie. "Kalosz" kołysze siÚ obok nas, liny szurają pod stopniami. Tender wychylił łeb przez porÚcze, patrzy na nas, a w oczach ma rozpacz. Trzeba iśÖ. MăwiÚ do Kiryła: - Masz iśÖ za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i uważaj. I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem siÚ. A jednak o ileż łatwiej pracowaÖ w dzieá niż w nocy! PamiÚtam, jak leżałem na tym samym progu. Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału "czarci pudding" wysuwa jÚzyki, błÚkitne jak płomyki spirytusu, i jak na złośÖ niczego nie rozjaśnia, jeszcze ciemniej siÚ wydaje od tych jÚzykăw. A teraz - żyÖ nie umieraÖ! Oczy przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widaÖ w najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste nici ciągną siÚ od kanistrăw do sufitu - bardzo podobne do pajÚczyny. Może to zresztą pajÚczyna, ale lepiej siÚ trzymaÖ od niej z daleka. I wtedy sknociłem sprawÚ. Powinienem Kiryła postawiÖ obok siebie, poczekaÖ aż jego oczy przywykną do ciemności i pokazaÖ mu tÚ pajÚczynÚ, palcem pokazaÖ. A ja przywykłem pracowaÖ samotnie - sam już oswoiłem siÚ z mrokiem, a o Kiryle nie pomyślałem. Przekroczyłem prăg i prosto do kanistrăw. Przykucnąłem nad "pustakiem", pajÚczyny na nim jakby nie widaÖ. Wziąłem za jeden koniec i măwiÚ do Kiryła: - Bierz, tylko nie upuśÖ, ciÚżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi dech zaparło - słowa nie mogÚ wydusiÖ. ChcÚ krzyknąÖ: stăj, ani kroku! - i nie mogÚ. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka", odwraca siÚ tyłem do kanistrăw i całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie zamarło, nic nie słyszÚ, słyszÚ tylko, jak rwie siÚ ta pajÚczyna. Z takim słabym cichym trzaskiem, jakby pÚkała zwyczajna pajÚczyna, tylko oczywiście głośniej. SiedzÚ w kucki z zamkniÚtymi oczami, ani rąk, ani năg nie czujÚ, a Kirył măwi: - No co, bierzemy go? - Bierzemy - măwiÚ. Podnieśliśmy "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. CiÚżkie ścierwo, nawet we dwăch niełatwo go targaÖ. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga. - No - măwi Kirył - raz, dwa... - Nie - măwiÚ - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy. - OdwrăÖ siÚ - măwiÚ - plecami. Odwrăcił siÚ bez słowa. Ja patrzÚ - na plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam - nic nie widzÚ. Wtedy odwracam siÚ i patrzÚ na kanistry. Tam też niczego nie ma. - Słuchaj - măwiÚ do Kiryła, ale patrzÚ ciągle na kanistry. - Widziałeś tÚ pajÚczynÚ? - Jaką pajÚczynÚ? Gdzie? - Dobra - măwiÚ. - Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślÚ: to siÚ dopiero okaże. - No co - măwiÚ. - Ładujemy? Władowaliśmy "pustaka" do "kalosza", postawiliśmy go na sztorc, żeby siÚ nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w miedzi słoneczko siÚ odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają siÚ miÚdzy dyskami. I teraz widaÖ, że to nie "pustak", a coś w rodzaju naczynia, szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilÚ, potem wdrapaliśmy siÚ do "kalosza" i bez zbÚdnych słăw - w powrotną drogÚ. Dobrze tym uczonym! Po pierwsze, pracują w dzieá. A po drugie, ciÚżko im tylko wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy "kalosz" sam wraca - jest na nim zainstalowana taka aparatura, kursograf, czy jak mu tam, ktăry prowadzi "kalosz" dokładnie tym samym kursem, jakim szedł poprzednio. Płyniemy z powrotem i powtarzamy wszystkie manewry, przystajemy, powisimy chwilÚ - i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbieraÖ je z powrotem do woreczka. Moi chłopcy oczywiście od razu odzyskali humor. KrÚcą głowami na cały regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośÖ i radośÖ, że wszystko tak dobrze siÚ skoáczyło. ZaczÚli gadaÖ. Tender macha rÚkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowaÖ drogÚ do garażu, a Kirył wziął mnie za rÚkaw i zaczął mi coś opowiadaÖ o tej swojej wzmożonej grawitacji, to znaczy o "łysicy". No, nie od razu co prawda, ale jednak ich usadziłem. Tak spokojniutko opowiedziałem im, ilu idiotăw skoáczyło fatalnie w powrotnej drodze na skutek własnej głupoty. Milczcie, măwiÚ, i uważnie rozglądajcie siÚ dookoła, bo inaczej stanie siÚ z wami to, co siÚ stało z Lyndonem - Kruszynką. Poskutkowało. Mawet, nie zapytali, co siÚ właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a ja myślÚ tylko o jednym: jak bÚdÚ odkrÚcaÖ manierkÚ, na răżne sposoby wyobrażam sobie pierwszy łyk, a przed oczyma coraz to mi błyska srebrna pąjÚczynka. Krătko măwiąc, wydostaliśmy siÚ ze Strefy, zapÚdzili nas razem z "kaloszem" do odwszalni, czyli, wyrażając siÚ naukowym jÚzykiem, do hangaru sanitarnego. Szorowali nas do upojenia, napromieniowywali jakimś paskudztwem, obsypywali czymś i znowu płukali, potem wysuszyli i powiedzieli: jesteście wolni, koledzy! Tender z Kiryłem wytaszczyli "pustaka". Zleciały siÚ nieprzebrane tłumy, żeby siÚ napatrzeÖ, i co charakterystyczne - wszyscy tylko patrzą, wydają z siebie entuzjastyczne okrzyki, ale żeby pomăc zmÚczonym ludziom dźwigaÖ - na to nie było odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi. Mnie już teraz nic nie obchodzi... Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogÚ - sierżanci sprzątną - a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stăp do głăw. Zamknąłem siÚ w kabinie, wyciągnąłem manierkÚ, odkrÚciłem i przyssałem siÚ do niej jak pijawka. SiedzÚ na ławeczce, w kolanach miÚkko, w głowie pusto i ciągnÚ gorzałkÚ. Jak wodÚ. ŻyjÚ. Zlitowała siÚ Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza najmilsza. Podła. ŻyjÚ. Te żăłtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prăcz stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to sam nie wiem od czego. Wydoiłem manierkÚ do dna, sam jestem mokry, a manierka sucha. Oczywiście jak zwykle zabrakło jeszcze jednego ostatniego łyczka. To nic, to jest do naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia. ŻyjÚ. Zapaliłem papierosa, siedzÚ. CzujÚ, jak powoli siÚ uspokajam. Przypomniałem sobie o premii. W naszym instytucie zorganizowano to na sto dwa. ChoÖby w tej chwili mogÚ iśÖ po swoją kopertÚ. A może sami przyniosą, prosto tutaj. Powolutku zacząłem siÚ rozbieraÖ. Zdjąłem zegarek, patrzÚ: byliśmy w Strefie piÚÖ godzin z minutami, moi paástwo! PiÚÖ godzin. Aż mi siÚ słabo zrobiło. Koledzy, w Strefie czas nie istnieje. PiÚÖ godzin... A właściwie, jeżeli siÚ dobrze zastanowiÖ, to co to jest dla stalkera piÚÖ godzin? nawet măwiÖ nie warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby nie łaska? Nie zdążyłeś przez noc, leżysz cały dzieá w Strefie z mordą przy ziemi i nawet już siÚ nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już jesteś trupem. A nastÚpnej nocy zrobisz co do ciebie należy, jesteś z towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa, ktăre ciÚ nienawidzą, wcale nie chcą clÚ aresztowaÖ, to dla nich żaden interes, boją siÚ śmiertelnie, że jesteś skażony, chcą ciÚ za wszelką cenÚ rozwaliÖ i mają wszystkie atuty, możesz potem długo udowadniaÖ, że ciÚ bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz siÚ do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie wiesz, czy zwyczajnie sobie leży, czy ciÚ powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok - utknął o świcie w pustym polu miedzy dwoma wykopami - ani w prawo, ani w lewo. Dwie godziny udawał nieboszczyka. Bogu dziÚki uwierzyli i wreszcie zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet go nie poznałem... Wytarłem łzy i puściłem wodÚ. Myłem siÚ długo. Gorącą, potem zimną, potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W koácu mi zbrzydło. Zamknąłem prysznic, i słyszÚ - ktoś siÚ dobija do drzwi i głosem Kiryła wrzeszczy wesoło: - Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeÖ. Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpielăwkach, wesoły, bez śladu melancholii i podaje mi kopertÚ. - Trzymaj - măwi - to od wdziÚcznej ludzkości. - Kicham na twoją ludzkośÖ! Ile tu jest? - W drodze wyjątku, za bohaterską postawÚ w obliczu niebezpieczeástwa - dwie pensje! Tak. Można wytrzymaÖ. Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłăw. - No i co, jesteś zadowolony? - pyta Kirył, a promienieje jaśniej słoáca. - Owszem - măwiÚ. - A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyjÚ, przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie. - Ej! - krzyczÚ za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze? - Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki jest nadÚty... Teraz im kompetentnie referuje... - Jak - powiadam - referuje? - Kompetentnie. - Dobra - măwiÚ - sir. nastÚpnym razem zaopatrzÚ siÚ w słownik wyrazăw obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył - măwiÚ. - Wyjdź no na chwilÚ. - Kiedy jestem już goły odpowiada. - Nie szkodzi, nie jestem babą. No wiÚc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwrăciłem plecami, do siebie, nie, przywidziało mi siÚ. Plecy ma czyste. Tylko zaschniÚte strużki potu, a skăra jak skăra. - Czego ty chcesz od moich plecăw? - pyta Kirył. Dałem mu lekkiego kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem siÚ. Nerwy, cholera by je wziÚła. Tam mi siÚ zwidywało, tu mi siÚ zwiduje... Miech to jasny piorun spali!... SpijÚ siÚ dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubaÖ Richarda. To jest myśli gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic mu nie można zrobiÖ. Już nawet karty znaczyłem i na inne răżne sposoby prăbowałem, no i ucho... - Kirył! - krzyczÚ. - BÚdziesz dzisiaj w "Barge" - Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzaÖ? - Przestaá! napisane jest "Barge", to ma byÖ "Barge". Lepiej nie wprowadzaj u nas swoich porządkăw. WiÚc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby ograÖ Richarda... - Och, nie wiem. Red, jak to bÚdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego pojÚcia, cośmy przywieźli... - A ty masz pojÚcie? - Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do czego te "pustaki" służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi siÚ jedna moja teoria... napiszÚ artykuł i poświÚcÚ go tobie osobiście - Redowi Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdziÚczności i uwielbienia. - I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata. - Za to wejdziesz do historii nauki. TÚ sztuczkÚ tak właśnie nazwiemy: "puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda? Tak sobie gadaliśmy, a ja siÚ tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą manierkÚ do kieszeni, przeliczyłem gotăwkÚ i poszedłem sobie. - Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki... Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. PatrzÚ, a w korytarzu pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadÚty niczym ropucha. Wokăł niego - tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci siÚ przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zÚbach dłubią), a Tender nic, tylko gada. "Ta technika, ktărą dysponujemy - truje - daje prawie stuprocentową gwarancjÚ bezpieczeástwa i osiągniÚcia zaplanowanych rezultatăw..." W tym momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha siÚ macha do mnie rÚką. No, myślÚ, trzeba wiaÖ. Wystartowałem, ale niestety za păźno. SłyszÚ, gonią mnie. - Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu! - Odmawiam komentarza - măwiÚ i przechodzÚ w kłus. Ale diabła tam uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogÚ z lewej, drugi z aparatem fotograficznym - z prawej. - Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego? - Nie mam nic do powiedzenia! - măwiÚ i staram siÚ kłusowaÖ plecami do obiektywu. - Garaż jak garaż... - DziÚkujÚ panu. Co pan sądzi o turboplatformach? - Są cudowne - măwiÚ i ostrożnie przymierzam siÚ do toalety. - Co pan myśli o celach Lądowania? - Miech siÚ pan zwrăci do uczonych - măwiÚ i już jestem za drzwiami. Pukają. Wtedy măwiÚ przez drzwi: - Dobrze panom radzÚ, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza najwspanialsza przygoda. Ależ zrobili stumetrăwkÚ korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga kocham. Poczekałem minutÚ - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu przepustkÚ, patrzÚ, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna. - Spocznij - măwiÚ. - Jestem z was zadowolony, sierżancie. Wyszczerzył zÚby, jakby mu sam generał pożyczył stăwÚ. - Brawo, Rudy - măwi. - Jestem dumny - măwi - że mam takich znajomych. - Co - măwiÚ - bÚdziesz teraz miał o czym opowiadaÖ dziewczynom w swojej Szwecji? - Pytanie! - măwi. - Żadna mi siÚ nie oprze! Jak siÚ mu przyjrzeÖ, to zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam byÖ szczery, nie lubiÚ takich rumianych i rosłych facetăw. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe, właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słoáce świeci, na ulicy bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyÖ GutÚ. Po prostu. PopatrzeÖ na nią, potrzymaÖ za rÚkÚ. Po Strefie tylko to jedno pozostaje człowiekowi - potrzymaÖ dziewczynÚ za rÚkÚ. Szczegălnie kiedy sobie przypomnÚ te wszystkie plotki o dzieciach stalkerăw - te dzieci wyglądają... Tak, co tu myśleÖ o Gucie, teraz na początek przydałaby siÚ butelka czegoś mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej siÚ zobaczy. Minąłem parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją w całej swej krasie, żăłte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błÚkitnych hełmach, całą ulicÚ zakorkowali, przepchnąÖ siÚ nie można. IdÚ, oczy spuściłem, lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogăle na nich nie patrzył, zwłaszcza w dzieá - są tam miÚdzy nimi dwa, trzy typki i bojÚ siÚ, że mi siÚ teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi siÚ napatoczą. Mieli szczÚście, przysiÚgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo tych drani wtedy właśnie szukałem i rÚka by mi nie zadrżała. Przedzieram siÚ przez ten tłum bokiem, już siÚ prawie przedarłem, kiedy nagle słyszÚ: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idÚ sobie dalej, wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rÚkaw. Strzasnąłem tÚ rÚkÚ z siebie, odwracam głowÚ i bardzo grzecznie pytam: - Po kiego diabła pan siÚ czepiasz? - Poczekaj, stalker - măwi tamten. - Dwa pytania. Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiăr, zżăłkł. - A - măwiÚ - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam wątroba? - Ty mnie nie zagaduj - măwi kapitan gniewnie i świdruje mnie spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz siÚ, kiedy ciÚ wołają? I już dwa błÚkitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu nie widaÖ tylko szczÚki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzieá w ogăle siÚ nie bojÚ patroli, ale zrewidowaÖ kanalie mogą, a to mi bardzo nie na rÚkÚ w tej chwili. - A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? - măwiÚ. - Słyszałem, że jakiegoś stalkera. - A ty, jak siÚ okazuje, już nie jesteś stalkerem? - Od czasu, jak z paáskiej lekkiej rÚki odsiedziałem swoje - skoáczyłem z tym. Na amen. DziÚki panu, panie kapitanie, otworzyły mi siÚ wtedy oczy. Gdyby nie pan... - Co robiłeś koło Strefy? - Jak to co? Przecież pracujÚ w instytucie. Już ze dwa lata. I żeby zakoáczyÖ tÚ niemiłą rozmowÚ, wyjmujÚ swoją legitymacjÚ i okazujÚ ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymacjÚ, przekartkował, każdy stempelek, każdą stroniczkÚ dosłownie obwąchał, omal nie oblizał. Zwraca mi legitymacjÚ, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet porăżowiał. - Przepraszam ciÚ - măwi - Shoehart. Tego siÚ nie spodziewałem. To znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No căż, bardzo siÚ cieszÚ. Chcesz, możesz mi wierzyÖ lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze bÚdą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuściÖ do siebie myśli, że taki chłopak jak ty... I zaczÚło siÚ. No, myślÚ sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika na swoje nieszczÚście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakujÚ, rozkładam rÚce i nawet, o ile pamiÚtam, tak nieśmiało, noskiem buta rysujÚ esy floresy na trotuarze. Bojăwkarze za plecami kapitana posłuchali czas jakiś, zemdliło ich widaÖ, bo patrzÚ, pomaszerowali w weselsze miejsce. A kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz, na naukÚ, okazuje siÚ, nigdy nie jest za păźno. Pan Băg powiada, lubi i ceni uczciwą pracÚ - no i w ogăle drÚtwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, ktărą nas co niedziela raczył w wiÚzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotÚ wypiÖ, że aż mnie skrÚca. To nic, myślÚ. Red, to nic, bracie, i to też musisz znieśÖ. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już dostał zadyszki... wtedy na moje szczÚście zaczął trąbiÖ jeden z samochodăw patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał siÚ, odkaszlnął z niezadowoleniem i wyciąga do mnie rÚkÚ. - No căż - măwi - cieszÚ siÚ, że poznałem uczciwego człowieka. Reda Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynÚ na cześÖ naszej nowej znajomości. Wădki wprawdzie nie mogÚ piÖ, lekarz mi zakazał, ale na piwo chÚtnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego - măwi - na pewno siÚ jeszcze spotkamy. Nie daj Boże, myślÚ. Ale rÚkÚ mu ściskam, nadal siÚ czerwieniÚ i szuram năżką - wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge". W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem măwiąc, zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie bÚdzie stał choÖby cały dzieá - weźmie kieliszek, przymrăży oczy, spojrzy pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzeÖ. Wyciera, wyciera, znowu spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu... - CześÖ Ernie! - măwiÚ. - Nie mÚcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot! Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomăwcy i bez zbÚdnych słăw nalał mi na cztery palce. Wdrapałem siÚ na stołek pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtărzyłem zabieg. Mruczy lodăwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek - cisza, spokăj... Dopiłem, postawiłem szklaneczkÚ na ladzie i Ernest w mgnieniu oka nalewa mi ponownie. - Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie? - Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkăw - măwiÚ. - A wiesz był jeden taki, też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w maśle. - Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem. - A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą. - No i co? - Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego, że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał? - A idź ty - măwi Ernie z uznaniem. Potem poszedł do kuchni i wrăcił z talerzem - przyniăsł opiekane parăwki. Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał siÚ do kieliszkăw. Ernest zna siÚ na swojej robocie. Ma bezbłÚdne wyczucie, od razu widzi, że stalker wrăcił ze Strefy, że towar bÚdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w takiej chwili potrzeba. To swăj chłop ten Ernie! Dobroczyáca. Zjadłem parăwki, zapaliłem i zacząłem obliczaÖ, ile też Ernie na nas zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem ucha słyszałem, że na przykład za "pustaka" dają tam około dwa i păł tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkÚ" można tam wyciągnąÖ co najmniej setkÚ, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy. Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie towaru do Europy răwnież coś niecoś musi kosztowaÖ. Temu w łapÚ, tamtemu w łapÚ, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak że jeśli siÚ zastanowiÖ, Ernest nie tak wiele wyciąga - około piÚÖdziesiÚciu procent, nie wiÚcej, jeżeli wpadnie, to dziesiÚÖ lat katorgi ma jak w banku... W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego łokcia i pyta: - Czy można? - Co za pytanie! - măwiÚ. - Oczywiście! Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce. Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojÚcia nie mam. Włazi na stołek obok mnie i măwi do Ernesta: - PoproszÚ whisky! - I od razu do mnie: - Przepraszam, ale my siÚ chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie MiÚdzynarodowym, prawda? - Tak - măwiÚ - A pan? Typek zrÚcznie wyciąga z kieszeni wizytăwkÚ i kładzie przede mną. Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam. Czepia siÚ ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy siÚ wynieśli. Odsunąłem wizytăwkÚ paznokciem. - Nie - măwiÚ - serdeczne dziÚki. To nie dla mnie. MarzÚ, wie pan, żeby moje kości spoczÚły w ojczystej ziemi. - A dlaczego? - pyta z ożywieniem. - ProszÚ mi wybaczyÖ niedyskrecjÚ, ale co pana tu trzyma? Już siÚ rozpÚdziłem, żeby mu powiedzieÖ, co mnie tu trzyma. - Głupie pytanie! - odpowiadam. Słodkie wspomnienia dzieciástwa. Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz urżnąłem siÚ w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu wyjmujÚ z kieszeni zasmarkaną chusteczkÚ i ocieram oczy - nie - măwiÚ. - Za nic! Alois pośmiał siÚ, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada: - Nie mogÚ zrozumieÖ was, mieszkaácăw Harmont. Życie w mieście jest bardzo ciÚżkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąÖ epidemia albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata trudno siÚ ruszyÖ z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, nie wiÚcej... niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest organizacją filantropijną, nasza działalnośÖ nie przynosi nam żadnego zysku. Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklÚte miasto i zaczÚli żyÖ normalnie. Przecież dajemy pewną sumÚ na początek, zapewniamy pracÚ na nowym miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukÚ... Nie, nie rozumiem! - A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżaÖ? - Nie tak znowu, żeby nikt... niektărzy dają siÚ namăwiÖ, zwłaszcza jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To przecież dziura, prowincja... Teraz pokazalem mu na co mnie staÖ. - Panie Machnol - măwiÚ. - Ma pan świÚtą racjÚ. Nasze miasteczko to dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - măwiÚ - to dziura w przyszłośÖ. Przez tÚ dziurÚ my napompujemy wasz parszywy świat takimi rzeczami, że wszystko siÚ zmieni. Życie stanie siÚ inne, lepsze, i każdy bÚdzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba siÚ panu taka dziura? Przez tÚ dziurÚ płynie wiedza. A kiedy już bÚdziemy wiedzieli, co należy i wszyscy bÚdą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już pan wie, co to za dziura... W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi siÚ głupio. W ogăle nie lubiÚ powtarzaÖ cudzych słăw, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi siÚ. Tym bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek słucha z otwartą gÚbą. A ja niby măwiÚ to samo, a efekt jest zupełnie inny. Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladÚ towaru nie wykładał. No i dobrze... Tu măj Ernest połapał siÚ i szybko nalał mi tak na sześÖ palcăw od razu - opamiÚtaj siÚ chłopcze, co siÚ z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i măwi: - Tak, oczywiście... Wieczne akumulatory, "błÚkitne panaceum"... Ale czy pan naprawdÚ wierzy, że stanie siÚ tak, jak pan powiedział? - To nie paáski interes, w co ja wierzÚ naprawdÚ a w co na niby - măwiÚ. - Măwiłem panu o mieszkaácach miasta. A o sobie powiem tak: czego ja mam szukaÖ w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały dzieá mam oraÖ jak głupi, a wieczorem patrzeÖ w telewizor? - No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy... - A tam - măwiÚ - wszÚdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku zimno. I co najdziwniejsze: măwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w to, co măwiÚ. I nasza Strefa, wiedźma przeklÚta, zaraza morowa, w tym momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez sekundÚ, jak wracam z pracy doszczÚtnie wypompowany, w tłumie podobnych mi kretynăw, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi wszystko obrzydło i jak już nic mi siÚ nie chce. - A co pan na to? - zwraca siÚ ostronosy do Ernesta. - Ja mam swăj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim! Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżaÖ? Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniaÖ przy pomocy liczb, ale ja już nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garśÖ bilonu, zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafÚ. Jest tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo dobrze na mnie wpływa po Strefie... No wiÚc szafa grzmi i zawodzi, a ja zabrałem swoją szklaneczkÚ i poszedłem w kąt, wyrăwnaÖ stare rachunki z "jednorÚkim bandytą", no i czas jak ptak poleciał... Przepuszczam ostatni bilon, a tu pojawiają siÚ pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzÚsach, przewraca oczami i szuka, komu by daÖ w mordÚ. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramiÚ i odwraca jego uwagÚ dowcipami. PiÚkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kÚdzierzawy, łapy do kolan, a Dick maleáki, zażywny i răżowy, wcielenie bogobojności, brak mu tylko aureoli. - O! - krzyczy Dick na măj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red! - Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym tym mieście jest tylko dwăch ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem... PodchodzÚ do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkÚ, sadza przy stoliku i măwi: - Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham ciÚ. BÚdziemy opłakiwaÖ grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwaÖ! - Zapłaczemy - măwiÚ. - Łykniemy sobie grzesznych łez. - ZaprawdÚ powiadam wam - prorokuje Szuwaks. - ZaprawdÚ osiodłany już jest koá blady, a jeździec jego już trzyma nogÚ na strzemieniu. I daremne są modły tych, co siÚ zaprzedali szatanowi. Ostaną siÚ tylko ci, ktărzy wydali mu wojnÚ. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szataáskimi igrający cackami, szataáskich skarbăw złaknieni - do was măwiÚ, o ślepi! OpamiÚtajcie siÚ, bydlaki, păki czas! Podepczcie błyskotki szataáskie! - Tu zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma byÖ dalej. - A czy mi tu dadzą wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja właściwie jestem?... Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od agitatorăw mnie wyzwali. Ja im tłumaczÚ - opamiÚtajcie siÚ ślepcy, sami lecicie w przepaśÖ i innych ślepcăw ciągniÚcie za sobą! Śmieją siÚ. No wiÚc dałem w mordÚ kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co? Wrăcił Dick, postawił na stoliku butelkÚ. - Dzisiaj ja płacÚ! - krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie zezem. - Wszystko legalnie - măwiÚ. - BÚdziemy moją premiÚ przepijaÖ. - Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego? - Pełnego "pustaka" - măwiÚ. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz nam wreszcie, czy nie? - "Pustaka" - buczy z goryczą Szuwaks. - Dla jakiegoś "pustaka" ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił siÚ na świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot... A skąd możesz wiedzieÖ. Rudy, ile grzechăw i nieszczÚśÖ... - Przymknij siÚ. Szuwaks - măwiÚ do niego surowo. - Pij i raduj siÚ, że wrăciłem żywy. Za măj fart, chłopcy! Dobrze nam siÚ piło za măj fart. Szuwaks całkiem siÚ rozkleił, siedzi i płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi przejśÖ przez takie stadium - zalewa siÚ łzami i wrzeszczy, że Strefa to dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosiÖ, a co już wyniesiono, trzeba odnieśÖ z powrotem i żyÖ tak, jakby Strefy w ogăle nie było. Że niby co szataáskie - szatanowi. Bardzo lubiÚ Szuwaksa. W ogăle lubiÚ dziwakăw. Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje siÚ, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i tam zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże, co potrafi. - A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki" widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszÚ. Wytłumaczyłem, Dick pokiwał g