nNoł siÚ, nikt o nim nie pamiÚta, przestał brzdNokaÖ...
     Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz.  Ni  stNod  ni zowNod nagle  bardzo zapragnNoł znowu zobaczyÖ  IrmÚ,
porozmawiaÖ  z  niNo  o   postÚpie,  wyjaśniÖ  dlaczego  tak  dużo  pije  (a
rzeczywiście, dlaczego  ja  tak  dużo pijÚ?) i byÖ  może  siedzi tam  u niej
Bol-Kunac,  ale  Loli z pewnościNo  nie  bÚdzie...  Ulice były mokre, szare,
puste,  w  ogrădkach  spokojnie  konały  jabłonie.  Wiktor po  raz  pierwszy
zauważył, że niektăre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak  miasto
bardzo siÚ  zmieniło - pochylone  płoty,  pod gzymsy  zapełzła  biała pleśá,
wypłowiały kolory, a na ulicach  niepodzielnie krălował deszcz. Deszcz padał
po  prostu jak deszcz, deszcz  kropił  z  dachăw drobniutkim  wodnym  pyłem,
deszcz zbierał siÚ na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wÚdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał  siÚ po  jezdni i  pomykał po wyżłobionych miÚdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury  powoli  pełzły  tuż  nad dachami.
Człowiek  był  nieproszonym gościem na  ulicach i  deszcz  nie  okazywał  mu
żadnych wzglÚdăw.
     Wiktor  wyszedł  na plac  i zobaczył ludzi,  ktărzy stali pod  daszkiem
przed  wejściem  na  komendÚ  policji  -  dwăch  policjantăw  w  mundurowych
płaszczach  i  niziutki,  umorusany chłopak w roboczym  kombinezonie.  Przed
wejściem, lewymi kołami  na  trotuarze stał niezgrabny furgon z  brezentowNo
budNo. Jednym  z  policjantăw  był policmajster,  patrzył  w  bok wysuwajNoc
naprzăd potÚżnNo szczÚkÚ, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał  płaczliwym  głosem.   Drugi   policjant   răwnież   milczał   z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siÚ  do nich
i  kiedy  pozostało mu  jeszcze  mniej  wiÚcej  piÚtnaście  krokăw,  zaczNoł
słyszeÖ, co măwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
     - A co ja mam z tym wspălnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W  porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
     Policmajster zauważył Wiktora  i na jego twarzy pojawił siÚ  wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrăcił siÚ, i jakby w ogăle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
     - A wiÚc zostajesz tutaj. Pilnuj,  żeby wszystko  było w porzNodku. Nie
właĎ do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno  zbliżaÖ siÚ do
samochodu. Jasne?
     - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
     Szef  policji  zszedł  ze  schodkăw,  wsiadł  do  swojego  samochodu  i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał siÚ do Wiktora.
     -  Niech  chociaż  pan powie, czy  ja jestem winny,  czy  nie? - Wiktor
przystanNoł  i  chłopca  to  zdopingowało.  -  Normalnie sobie  jadÚ.  WiozÚ
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już  tysiNoce  razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo  mnie i  każNo jechaÖ  na  policjÚ. Za co? Jechałem  prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w  porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjÚ
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaÖ?
     -  Przestaá już  siÚ  wydzieraÖ  - powiedział  policjant. Chłopiec żywo
odwrăcił siÚ do niego.
     -  WiÚc  co ja  takiego  zrobiłem? Niech pan  powie,  czy przekroczyłem
szybkośÖ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestăj. I papiery mi
zabraliście...
     - Wszystko siÚ wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajÚ, czego ty siÚ
denerwujesz? IdĎ, posiedĎ sobie w knajpie i radzÚ ci, pilnuj swego nosa.
     -  Ech, władzuchna kochana! -  zawołał  chłopak i z  rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowÚ. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! JeĎdzisz  na lewo  -
zatrzymujNo,  na prawo  jeĎdzisz  -  też  zatrzymujNo  - zaczNoł schodziÖ ze
stopni,  ale  przystanNoł  i  zwrăcił  siÚ do policjanta. - Może  mandat pan
weĎmie, albo jakoś inaczej?
     - IdĎ, już idĎ - powiedział policjant.
     - Bo mnie obiecali premiÚ za pośpiech! CałNo noc jechałem.
     - IdĎ stNod, powiedziałem! - powtărzył milicjant.
     Chłopak  ponownie splunNoł, podszedł do  swojej  furgonetki,  dwa  razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siÚ, wsunNoł rÚce do  kieszeni
i pobiegł przez plac.
     Policjant spojrzał  na  Wiktora, spojrzał  na  ciÚżarăwkÚ,  spojrzał na
niebo, papieros  mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
     Wiktor  stał  przez  czas  jakiś,  nastÚpnie powoli  obszedł ciÚżarăwkÚ
dookoła. CiÚżarăwka była ogromna, potÚżna, kiedyś na takich  wożono piechotÚ
zmotoryzowanNo. Wiktor  rozejrzał  siÚ. Kilka  metrăw przed  samochodem stał
skrÚciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiÚcej w pobliżu nie było. DogoniÖ,  to  mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie  zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu  siÚ wesoło. A
co,  pomyślał  znany pisarz  Baniew  znowu  siÚ  schlał i  porwał  w  celach
rozrywkowych cudzy samochăd, na szczÚście obeszło siÚ bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie  wyglNoda tak prosto, że  nie  bÚdzie  pierwszym,  ktăry
dostarczy  władzom  eleganckiego  pretekstu,  aby   przymknNoÖ  niewygodnego
człowieka, ale nie  miał  ochoty  siÚ zastanawiaÖ, miał  ochotÚ  poddaÖ  siÚ
impulsowi.  W  ostatecznym  razie  napiszÚ  tej  kanalii  artykuł,  pomyślał
mimochodem.
     Szybko otworzył drzwi do szoferki  i usiadł przy  kierownicy. Klucza  w
stacyjce nie było,  musiał zerwaÖ kable zapłonu  i  połNoczyÖ  druty.  Kiedy
silnik  zapalił,  Wiktor zanim  zatrzasnNoł  drzwi,  spojrzał za  siebie  na
wejście  do  komendy.  Stał tam  ten  sam  policjant  z  tym  samym  wyrazem
niezadowolenia  na twarzy  i z  papierosem w kNociku  warg. Było  jasne,  że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniÚ, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicÚ.
     To było bardzo  przyjemne - pÚdziÖ po  pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głÚbokich kałuż,  obracaÖ ciÚżkNo kierownicÚ napierajNoc
na niNo  całym  ciałem -  obok fabryki konserw,  obok  stadionu,  na  ktărym
"Bracia w sapiencji"  jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo,  po  wyrwach,  podskakujNoc  na siedzeniu i słyszNoc jak  z tyłu,  w
skrzyni  ciÚżarăwki,  za każdym razem ciÚżko opada Ďle  umocowany ładunek. W
lusterku nie widaÖ było pogoni, zresztNo trudno  byłoby jNo zauważyÖ w takim
deszczu. Wiktor czul siÚ bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochÚ
pijany. Z  dachu  szoferki mrugały  do  niego  śliczne dziewczyny wyciÚte  z
ilustrowanych  pism, w  schowku znalazł  paczkÚ  papierosăw  i  było  mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porÚ przyhamował i skrÚcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siÚ jak odkrywca
nieznanych  drăg, ponieważ  nigdy  tÚdy nie  jeĎdził i  nie chodził. A droga
okazała siÚ dobra,  zupełnie  inaczej  niż magistracka szosa  -  poczNotkowo
bardzo răwny  i zadbany asfalt,  potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu  przypomniał  sobie  o  żołnierzach i drucie kolczastym  a po
piÚciu minutach to zobaczył.
     Ogrodzenie  -  jeden  rzNod  drutăw - ciNognÚło  siÚ  po  obu  stronach
betonowej drogi i  znikało gdzieś w deszczu. Zamykała  drogÚ wysoka brania z
budkNo  strażniczNo,  drzwi  budki  były  otwarte i na  jej  progu stał  już
żołnierz w  hełmie,  w długich butach i  w wojskowej pelerynie,  spod ktărej
wysuwała siÚ  lufa automatu.  Jeszcze  jeden żołnierz, bez  hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie măwcie - podziÚkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz  wyszedł z  budki i podszedł do  ciÚżarăwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, măgł mieÖ najwyżej osiemnaście lat.
     - Dzieá dobry - powiedział. - Czemu tak păĎno?
     -  Wynikły  pewne  okoliczności  - odpowiedział  Wiktor  zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siÚ Wiktorowi i nagle zesztywniał.
     - Paáskie dokumenty - rzekł sucho.
     - Jakie tam dokumenty  -  odparł  wesoło Wiktor.  -  MăwiÚ  przecież  -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
     - Co pan przywiăzł? - zapytał.
     - KsiNożki - oznajmił Wiktor.
     - A przepustkÚ pan ma?
     - Jasne, że nie mam.
     -  Aha -  powiedział żołnierz i jego  twarz siÚ  rozjaśniła.  -  Ja też
patrzÚ...  W  takim  razie  proszÚ  poczekaÖ.  W  takim razie  trzeba bÚdzie
poczekaÖ.
     - Niech pan weĎmie pod uwagÚ - rzekł  Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigaÖ.
     -  Nie szkodzi,  ja szybko  -  odpowiedział  żołnierz i  przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
     Wiktor  wysiadł  z kabiny i stojNoc na  stopniu obejrzał siÚ za siebie.
Przez deszcz  nie było  nic widaÖ. Wobec tego wrăcił za kierownicÚ i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie.  Przed nim, za drutami  i za
bramNo  także wirował deszcz, można było domyśleÖ siÚ, że stojNo tam  jakieś
ciemne  budowle  -  ni  to  domy,  ni  to  wieże,  ale  wypatrzyÖ  cokolwiek
konkretnego było nie sposăb.  Czyżby mieli mnie nie zaprosiÖ  do  środka?  -
pomyślał  Wiktor.  To bÚdzie  świástwo,  jeśli  mnie  nie  zaproszNo.  Można
wprawdzie sprăbowaÖ odwołaÖ siÚ do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobiÚ, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał siÚ bohaterem?...
     Żołnierz  znowu wyszedł  z  wartowni, a  za nim wybiegł  stary znajomy,
pryszczaty chłopiec  nihilista w samych kNopielăwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladăw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieá ciÚżarăwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siÚ i roześmiał.
     -  Dzieá  dobry,  panie  Baniew! To  pan? Jak  fajnie... Przywiăzł  pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
     - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siÚ żołnierz.
     - Tak, to nasz samochăd.
     -  Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz.  -  A pan niestety bÚdzie
musiał wyjśÖ i zaczekaÖ.
     - Chciałbym zobaczyÖ siÚ z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
     - Można go wywołaÖ tutaj - zaproponował żołnierz.
     -  Hm  - mruknNoł  Wiktor  i  znaczNoco popatrzył  na chłopca. Chłopiec
rozłożył rÚce ze skruchNo.
     - Nie ma pan  przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki  nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
     Nie  pozostało nic innego, jak  wyleĎÖ  na deszcz.  Wiktor zeskoczył na
drogÚ, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siÚ brama, ciÚżarăwka szarpnÚła
i podrygujNoc  wpełzła za  ogrodzenie. I  brama  zamknÚła  siÚ.  Czas  jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie  silnika i  skowyt  hamulcăw, a  potem nie było
słychaÖ już  nic oprăcz plusku i szmeru. A wiÚc tak, pomyślał Wiktor.  A ja?
Poczuł  rozczarowanie.  Dopiero  teraz  zrozumiał,  że   zdecydował  siÚ  na
bohaterstwo  nie całkiem bezinteresownie, że  miał nadziejÚ dużo  zobaczyÖ i
dużo zrozumieÖ... przeniknNoÖ, jeśli można tak powiedzieÖ, do epicentrum. No
i  diabli z  wami,  pomyślał.  Popatrzył na  drogÚ.  Do  skrzyżowania  sześÖ
kilometrăw,   od  skrzyżowania  do  miasta   kilometrăw  dwadzieścia.  Można
oczywiście  od skrzyżowania  do  sanatorium -  dwa  kilometry.  NiewdziÚczne
świnie...  Na deszczu... W tym  momencie  zauważył, że deszcz osłabł. DziÚki
Bogu choÖ za to, pomyślał.
     - WiÚc mam wywołaÖ pana Golema? - zapytał żołnierz.
     - Golema? - Wiktor siÚ ożywił. Właściwie dobrze by było  przegoniÖ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z  powrotem, a poza tym Golem ma samochăd.
I flaszkÚ. - A tak, poproszÚ.
     - To jest do zrobienia -  powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go.  Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajÚty.
     - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
     - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie  przyjdzie. Ale dla mnie  to
żaden  kłopot. Znaczy, Banie w...  - i  żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
     Wiktor  zapalił papierosa  i wtedy rozległ  siÚ  trzask  motocykla. Zza
mgielnej   zasłony  z  obłNokanNo   szybkościNo  wynurzył  siÚ  "Harley"   z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramÚ i zahamował. Na  siodełku siedział ten
sam policjant  z niezadowolonNo twarzNo, drugi,  zakutany  w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siÚ zacznie, pomyślał  Wiktor naciNogajNoc
głÚbiej  kaptur. Ale  nic  mu to  nie  pomogło.  Policjant  z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
     - Gdzie ciÚżarăwka?
     -  Jaka  ciÚżarăwka? -  ze zdumieniem zapytał  Wiktor,  żeby  zyskaÖ na
czasie.
     - Niech  pan  nie udaje! -  wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siÚ panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
     - ProszÚ na mnie nie wrzeszczeÖ! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? ZłożÚ na pana skargÚ.
     Drugi  policjant  wyplNotujNoc siÚ po drodze z  brezentowych  pokrowcăw
podszedł i zapytał:
     - Ten?
     -  Jasne, że  ten!  -  stwierdził policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
     -  No  - no!  - powiedział Wiktor  cofajNoc  siÚ o krok.  -  Co  to  za
samowola? Jak pan śmie?!
     -  Niech pan nie pogarsza  swojej sytuacji stawianiem oporu  - poradził
drugi policjant.
     - A ja nie poczuwam siÚ do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rÚce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
     - Uprowadził pan ciÚżarăwkÚ - powiedział drugi policjant.
     -  JakNo  ciÚżarăwkÚ? - krzyknNoł  Wiktor.  - JakNo  znowu  ciÚżarăwkÚ?
Przyszedłem  tu  w  gości do  pana  Golema, naczelnego  lekarza.  Zapytajcie
wartownikăw. Co ma z tym wspălnego jakaś ciÚżarăwka?
     - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
     - Jak to  nie ten? - zaprotestował  policjant z  niezadowolonNo  minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu  kajdanki ruszył  na  Wiktora.  -  No, dawaÖ  rÚce! -
polecił rzeczowym tonem.
     W tym  momencie  trzasnÚły  drzwi wartowni i wysoki,  przeraĎliwy  głos
zawołał:
     - RozejśÖ siÚ!
     Wiktor  i policjant wzdrygnÚli siÚ.  Na progu wartowni  stał  piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
     - OdejśÖ od bramy! - krzyknNoł.
     - Ej, ty, spokojniej! -  powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
     - Gromadzenie  siÚ przed bramNo strefy specjalnej  w ilości wiÚkszej od
jednego  postronnego  jest   zabronione!  Po  trzykrotnym  ostrzeżeniu  bÚdÚ
strzelaÖ! CofnNoÖ siÚ od bramy!
     - Lepiej odejdĎcie  panowie  - z zatroskaniem  poradził  Wiktor,  lekko
popychajNoc obu policjantăw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rÚkÚ i zrobił krok w kierunku żołnierza.
     - Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciÚżarăwkÚ.
     -   Żadnych   ciÚżarăwek!   -  przeciNogle  i  przeraĎliwie   wrzasnNoł
sympatyczny i  serdeczny  żołnierzyk.  -  Ostatnie ostrzeżenie!  Dwaj  majNo
odejśÖ na sto metrăw od bramy!
     -  Słuchaj,  Roch - powiedział  drugi policjant.  - ChodĎ,  odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
     Policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo,  purpurowy  z  wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w  drzwiach pojawił siÚ gruby  sierżant  z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rÚku i ze szklankNo w drugiej.
     -  Szeregowy Dżura  - zapytał  przeżuwajNoc.  - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
     Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siÚ zezwierzÚcenie. Policjanci
rzucili  siÚ  do  motocykla,  osiodłali go,  zawrăcili obok  Wiktora,  ktăry
stanNoł  w pozie regulujNocego ruch i  odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł,  czego nie sposăb  było  usłyszeÖ w  trzeszczeniu  silnika.
Odjechali o piÚÖdziesiNot krokăw i zatrzymali siÚ.
     - Blisko -  powiedział sierżant  z - dezaprobatNo.  - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
     -  Dalej!  -  przeraĎliwym  głosem   krzyknNoł  żołnierzyk  wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
     -  Nauczyli siÚ  postronni gromadziÖ pod bramNo  - zawiadomił  sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbÚ. - Wrăcił na
wartowniÚ, a  piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc  siÚ z  wolna, kilkakrotnie
przespacerował siÚ tam i z powrotem przed bramNo.
     Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
     - Przepraszam bardzo, ale co słychaÖ z doktorem Golemem.
     - Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
     - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie păjdÚ...
- popatrzył na mgłÚ i deszcz, w ktărej skryli siÚ policjanci.
     - Jak to - păjdzie sobie pan? - zaniepokoił siÚ żołnierz.
     - A co - nie można? - răwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
     -  Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. -  A co z  ciÚżarăwkNo?
Pan odejdzie, a ciÚżarăwka? CiÚżarăwki należy odprowadzaÖ od bramy.
     - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
     - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siÚ tak
robi, jakże inaczej?
     Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobiÚ. Z odległości stu metrăw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
     - Pan jNo naprawdÚ porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
     -  A tak! Policja zatrzymała kierowcÚ,  a ja jak głupi postanowiłem wam
pomăc...
     - Ta - aak... - wspăłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdÚ nie wiem,
co panu poradziÖ.
     - A jeśli, powiedzmy, teraz sobie păjdÚ?  - chytrze  zapytał  Wiktor. -
Nie bÚdzie pan strzelaÖ?
     - Nie wiem  - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaÖ? ,
     - ZapytaÖ -  przytaknNoł Wiktor  zastanawiajNoc siÚ,  czy  zdNoży uciec
poza granicÚ  widoczności czy nie. W tej  samej chwili za bramNo odezwał siÚ
klakson.  Brama  otwarła  siÚ  i  ze  strefy  powoli  wytoczyła siÚ  pechowa
ciÚżarăwka.  Zatrzymała  siÚ  obok  Wiktora,  drzwi  siÚ  uchyliły  i Wiktor
zobaczył,  że za kierownicNo siedzi już nie  chłopiec, jak  oczekiwał,  lecz
łysy,  przygarbiony mokrzak  i  patrzy  na niego.  Wiktor  nie ruszył  siÚ z
miejsca,  wtedy  mokrzak zdjNoł z  kierownicy rÚkÚ  w czarnej  rÚkawiczce  i
zapraszajNoco  poklepał  siedzenie obok siebie.  Raczyli siÚ  zniżyÖ, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
     - No wiÚc wszystko dobrze siÚ skoáczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
     Wiktorowi  przeleciała przez  głowÚ  myśl, że  jeśli  już  mokrzak  sam
zamierza odstawiÖ samochăd  do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza  wdaÖ siÚ w konflikt z policjNo,  to dobrze byłoby siÚ  natychmiast
pożegnaÖ i prosto przez pole daÖ nogÚ do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
     - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
     - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
     -  Rzecz  polega  na tym, że ja  ukradłem  tÚ  ciÚżarăwkÚ, chociaż była
zatrzymana.
     - Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
     Okazja była stracona.  Wiktor  uprzejmie  i  serdecznie pożegnał  siÚ z
żołnierzem, wdrapał siÚ na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiÚżarăwka ruszyła
i  po  minucie  zobaczyli "Harleya". "Harley"  stał  w  poprzek szosy,  obaj
policjanci stali obok  i  gestami nakazywali  zjechaÖ  na  pobocze.  Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siÚ z szoferki powiedział:
     - ProszÚ zabraÖ motocykl, panowie zagrodziliście drogÚ.
     - ZjechaÖ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaÖ dokumenty.
     - JadÚ na komendÚ  policji -  powiedział mokrzak. -  ByÖ może tam sobie
porozmawiamy?  Policjant nieco siÚ stropił i wymruczał coś w  rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
     -  Dobrze  - powiedział  wreszcie  policjant.  -  Tylko  ja  poprowadzÚ
samochăd, a tamten niech siÚ przesiNodzie do motocykla.
     - ProszÚ bardzo - zgodził siÚ  mokrzak. - Ale  jeśli  można, motocyklem
pojadÚ ja.
     - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siÚ rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
     Zamienili  siÚ miejscami.  Policjant  złowieszczo zezujNoc  na  Wiktora
zaczai  siÚ  krÚciÖ i wierciÖ na  siedzeniu  poprawiajNoc płaszcz,  a Wiktor
zezujNoc na  policjanta patrzył  jak mokrzak,  podobny z tyłu do wielkiej  ,
chudej małpy, garbiNoc  siÚ  jeszcze  bardziej  i człapiNoc  idzie  w stronÚ
motocykla  i usadawia  siÚ w przyczepie. Deszcz  znowu lunNoł jak z  cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
     Chciałbym wiedzieÖ, czym to wszystko siÚ skoáczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo  pomyślał Wiktor. NiewyraĎnNo  nadziejÚ  budził  zamiar mokrzaka
pojawienia siÚ na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te  dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnÚ  w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknÚ. Nie ma takiej
policji, ktăra  nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli  tylko ma okazjÚ... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej  bÚdÚ  musiał zwijaÖ żagle. Wszystko bÚdzie
dobrze.  W ostateczności chociażby  jest  mi lżej  na  duszy...  WyciNognNoł
paczkÚ  papierosăw  i  poczÚstował  policjanta.   Policjant  chrzNoknNoł   z
oburzeniem,  ale  papierosa  wziNoł. Zapalniczka mu siÚ popsuła, wiÚc musiał
chrzNoknNoÖ po  raz wtăry, kiedy Wiktor  podał mu ogieá.  Właściwie można go
było  zrozumieÖ,  tego  niemłodego,  gdzieś  tak  czterdziestopiÚcioletniego
człowieka,  ktăry ciNogle jeszcze był  młodszym  policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał  nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupÚ, zresztNo, skNod taki może siÚ znaÖ na cudzych dupach - ktăra właściwa,
a   ktăjra  nie...   Policjant  palił   papierosa  i  minÚ  miał  już  mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkÚ, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNoÖ, opowiedziałbym kilka  irlandzkich kawałăw, naurNogałbym  władzy,
co to wyłNocznie  swoich protegowanych awansuje,  studentom bym naubliżał  i
kto wie, może facet by siÚ rozchmurzył.
     - Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarÚ neutralnie, bez złości.
     - Przecież  jaki tu  kiedyś był klimat  -  ciNognNoł  Wiktor  - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył  pan?  U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siÚ do miasta, od razu ulewa.
     -  Szkoda słăw -  powiedział policjant.  - Oni  siÚ  tam  w leprozorium
nieĎle urzNodzili.
     Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o  pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka  siÚ,  do wszystkich  diabłăw, zrobiła. Odkopali  wspălnych znajomych w
mieście.  Pogadali o  życiu  w stolicy, o mini -  spădniczkach,  o  trNodzie
homoseksualizmu,  o   importowanej   brandy  i  o  narkotykach  z  przemytu.
Naturalnie zgodzili siÚ,  że nie ma  teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo  i zaraz po wojnie.  Że  policjant  ma pieskie  życie,  chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi străże porzNodku, niezastNopione koło
napÚdowe  paástwowego  mechanizmu.  A  tymczasem  znowu   podwyższyli   wiek
emerytalny,  za  to  obniżyli   emerytury,   za  zranienie  przy   pełnieniu
obowiNozkăw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broá - komu  w
takich warunkach chce siÚ wyłaziÖ ze skăry... Słowem powstała taka sytuacja,
że  gdyby  jeszcze  parÚ dobrych  łykăw  to  policjant  powiedziałby  "Dobra
chłopie,  Băg z  tobNo, ja ciebie nie  widziałem  i  ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykăw nie było, a chwila dla wrÚczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak  że kiedy ciÚżarăwka podjechała pod  komendÚ,  policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśÖ za sobNo i to szybko.
     Mokrzak odmăwił udzielenia wyjaśnieá  dyżurnemu  oficerowi  i zażNodał,
aby niezwłocznie  zaprowadzono ich  do  komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszÚ  bardzo, naczelnik  z  pewnościNo  osobiście  pana przyjmie,  co  zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiÚc do
naczelnika  iśÖ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaÖ i  sporzNodziÖ
odpowiedni protokăł.  Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan  Baniew nie bÚdzie musiał odpowiadaÖ na żadne pytania, i żadnych
protokăłăw  pan  Baniew nie bÚdzie  podpisywał,  ponieważ  istniejNo  w  tej
sprawie  okoliczności  dotyczNoce  wyłNocznie  pana  policmajstra.  Dyżurny,
ktăremu  było  dokładnie  wszystko  jedno,  wzruszył   ramionami  i  poszedł
zameldowaÖ.  W  czasie,  kiedy  meldował,  zjawił siÚ  kierowca  w  roboczym
kombinezonie, ktăry  o niczym  nie wiedział  i był  na niezłej bani,  wiÚc z
miejsca zaczNoł krzyczeÖ o sprawiedliwości,  niewinności i innych  okropnych
rzeczach.  Mokrzak ostrożnie  zabrał mu  fakturÚ, ktărNo szofer  wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak siÚ zdumiał,  że aż  zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
     Policmajster   przyjNoł   ich   surowo.   Na   mokrzaka    patrzył    z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siÚ nie patrzeÖ w ogăle.
     - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
     - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siÚ mokrzak.
     -  ProszÚ -  z  przymusem powiedział  policmajster po  krătkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
     -  Panie policmajstrze  -  oznajmił  mokrzak. -  Jestem upoważniony  do
złożenia  na  paáskie   rÚce  stanowczego  protestu  z   powodu  powtărnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkăw adresowanych do leprozorium.
     -  Tak, słyszałem  o tym  -  stwierdził  policmajster.  -  Kierowca był
pijany, i byliśmy  zmuszeni  zatrzymaÖ go.  Przypuszczam, że w  najbliższych
dniach Wszystko siÚ wyjaśni.
     - Policja zatrzymała nie kierowcÚ,  tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
-  Jednakże nie  jest  to takie  istotne. DziÚki  uprzejmości  pana  Baniewa
ładunek został dostarczony z  niewielkim zaledwie  opăĎnienie i powinien pan
byÖ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi,  ponieważ  istotnie  opăĎnienie
ładunku  z  paáskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staÖ siÚ przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
     - To  zabawne -  powiedział  policmajster.  -  Nie rozumiem i nie życzÚ
sobie rozumieÖ, o czym pan măwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaÖ pogrăżek.  Co  zaś  dotyczy  pana  Baniewa,  to  na  tÚ  okolicznośÖ
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w ktărych  takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraĎnie unikał patrzenia na Wiktora.
     -  WidzÚ,  że  pan  naprawdÚ  nie  rozumie swojej  sytuacji -  oznajmił
mokrzak.  -  Ale jestem  upoważniony do zawiadomienia  pana, że w  przypadku
kolejnego zatrzymania  naszych  ładunkăw  bÚdzie  pan  miał  do czynienia  z
generałem Pferdem.
     Zapadło  milczenie.  Wiktor nie wiedział,  kto to taki  generał  Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
     - Wydaje mi siÚ, że to jest groĎba - stwierdził niepewnie.
     - Owszem - zgodził siÚ mokrzak - i do tego  groĎba  wiÚcej  niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak răwnież.
     - PrzyjmujÚ  do wiadomości  wszystko,  co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Paáski ton  pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujÚ  osobom,  ktăre  pana  upoważniły, że  zajmÚ siÚ sprawNo  i  jeżeli
znajdNo siÚ winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to răwnież
pana Baniewa.
     -  Panie  Baniew - rzekł mokrzak.  - Jeśli policja bÚdzie  panu  robiła
wstrÚty  z  powodu tego  incydentu,  proszÚ niezwłocznie zawiadomiÖ  doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
     - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
     O ăsmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaÖ siÚ
do swojego stolika, przy ktărym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
     - Czołem  Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siÚ o ladÚ. - Co słychaÖ
-  i  w tym  momencie przypomniał  sobie. -  A!  Rachunek... Czy  ja wczoraj
bardzo?
     - Rachunek to  głupstwo -  wymruczał  Teddy. - Nic  poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkÚ. Ale czy pamiÚtasz policmajstra?
     - A co takiego? - zdziwił siÚ Wiktor.
     - No  tak, wiedziałem, że nie zapamiÚtasz.  Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany  prosiak,  nic nie  kombinowałeś.  A wiÚc  ty  - wycelował  w pierś
Wiktora palec wskazujNocy -  zamknNołeś biedaka  w  kiblu,  podparłeś  drzwi
miotłNo i  nie wypuszczałeś.  A  myśmy  nie  wiedzieli,  kto  tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech  sobie  posiedzi....  A  potem  go  stamtNod  wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczeÖ, ach, biedak, jak on siÚ uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siÚ, a my ledwie ciÚ odciNognÚliśmy.
     - Serio? - zapytał  Wiktor. - No, no.  To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspăłczujNoco pokiwał głowNo.
     - O, do diabła - powiedział Wiktor. -  Głupia historia.  Chyba muszÚ go
przeprosiÖ... Ale jak mi siÚ udało? Taki silny chłop...
     - BojÚ siÚ, żeby ciÚ nie  wrobili - rzekł Teddy.  - Dziś  rano łaził tu
jeden tajniak,  spisywał zeznania... sześÖdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byÖ jeszcze gorzej. Akt  terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrÚcił głowNo.
     - Co? - zapytał Wiktor.
     - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
     - Tak.
     - No i co?
     - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
     - Aha! - powiedział  Teddy i  ożywił  siÚ.  -  No,  to  w  takim  razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu  ten artykuł i wszystko bÚdzie w porzNodku.
Jeśli  burmistrz  bÚdzie  zadowolony,  policmajster  nie  odważy  siÚ  słowa
pisnNoÖ, choÖbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo piÚśÖ. - WiÚc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejÚ ci na rachunek zakładu. Czystej?
     - Może byÖ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
     Wizyta burmistrza  objawiła mu siÚ teraz w nowym  świetle.  WiÚc oni ze
mnNo w ten sposăb, pomyślał Wiktor.  Ta - ak... Albo siÚ wynoś, albo  răb co
ci  każNo, albo ciÚ wykoáczymy. Nawiasem măwiNoc, wynieśÖ siÚ też nie bÚdzie
łatwo.  Akt  terrorystyczny  -  bÚdNo  szukaÖ  i  znajdNo.  Jesteś,  bracie,
alkoholikiem,  aż  przykro   patrzeÖ.  I  żeby   chociaż  byle   kogo,   ale
policmajstra. MăwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieĎle. Nie
pamiÚtał nic  oprăcz zalanych wodNo  kafelkăw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tÚ scenÚ. Tak, kochany măj  Wiktorze Baniew, măj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twăj czas i pora, że tak
powiem, siÚ sprzedaÖ... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaÖ  należy siÚ łatwo i drogo - im  uczciwsze  jest  twoje
piăro, tym drożej za  nie zapłacNo dzierżNocy władzÚ, wiÚc nawet sprzedajNoc
siÚ przynosisz straty przeciwnikowi i należy  staraÖ siÚ, aby straty te były
maksymalne...   Wychylił   kieliszek  czystej,   nie   czujNoc  najmniejszej
satysfakcji.
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziÚkujÚ. Daj rachunek. Dużo tam tego?
     - Twoja kieszeá wytrzyma - uśmiechnNoł siÚ Teddy. WyjNoł z kasy kartkÚ.
- Należy siÚ od  ciebie: za  lustro w toalecie -  siedemdziesiNot siedem, za
umywalkÚ,  porcelanowNo, dużNo  -  sześÖdziesiNot  cztery,  razem,  jak  sam
rozumiesz, sto  czterdzieści jeden. A lampÚ zapisaliśmy na  tamtNo awanturÚ.
Jednego  tylko nie  rozumiem  -  ciNognNoł,  patrzNoc,  jak  Wiktor  odlicza
pieniNodze  - czym to  lustro  rozbiłeś?  Wielka tafla gruba  na  dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
     - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
     - Dobra, nie przejmuj siÚ - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł,  zrehabilitujesz siÚ, jeszcze honorarium  podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
     - Nie  trzeba, păĎniej... PrzyjdÚ, jak zjem  kolacjÚ -  odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
     W restauracji wszystko  było  jak  zwykle -  păłmrok,  zapachy,  dĎwiÚk
naczyá w kuchni; młody mÚżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej;  zgarbiony doktor  R.  Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siÚ w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
     - Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkÚ piwa. I jakieś miÚso.
     - No  i  doigrał siÚ pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Măwiłem, żeby
pan przestał piÖ. .
     - Kiedy mi pan to măwił? Bo jakoś nie pamiÚtam.
     - A  czego siÚ  doigrałeś? -  zainteresował siÚ doktor R.  Kwadryga.  -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
     - A ty nic nie pamiÚtasz? - zapytał Wiktor.
     - Pytasz o wczoraj?
     - Tak, o wczoraj... Spiłem  siÚ jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapÚdziłem pana policmajstra do klozetu...
     -  A -  a - a! - stwierdził R.  Kwadryga.  - To wszystko kłamstwo.  Tak
właśnie  powiedziałem  śledczemu.  Dziś  rano  przyszedł  do  mnie  śledczy.
Rozumiecie panowie,  straszliwa zgaga,  głowa  pÚka, siedzÚ, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siÚ ten  wał i  zaczyna wrabiaÖ człowieka,  fastrygowaÖ
przestÚpstwo...
     - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaÖ?
     -  No tak, fastrygowaÖ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo  wyobrażony   materiał.  -  Tylko  nie   spodnie,   a  przestÚpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczăr przesiedziałem w
restauracji, było  cicho, przyzwoicie jak  zawsze,  żadnych skandali, jednym
słowem  okropna nuda... BÚdzie  dobrze - pocieszał  Wiktora.  - Nie przejmuj
siÚ... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
     - Może nie măwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
     - To o czym mamy măwiÖ?  - zapytał  urażony R. Kwadryga. - Ci  dwaj bez
przerwy siÚ spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz  na
sto lat wydarzyło siÚ coś ciekawego - to od razu - nie măwmy.
     Wiktor odgryzł połowÚ minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
     - Kto to jest generał Pferd?
     - Koá - odpowiedział R. Kwadryga. - Koá. Der Pferd. Albo das.
     - A jednak - rzekł Wiktor - czy ktăryś z panăw zna takiego generała?
     - Kiedy służyłem  w  wojsku - powiedział  doktor  R.  Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
     - No i co z tego? - zapytał Wiktor.
     - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił  milczNocy do  tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
     - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
     - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
     - No i co dalej?
     -  Nic. WiÚc  nikt  nie  wie?  I  bardzo  dobrze. Ja  tylko  tak  sobie
zapytałem.
     - A feldfebel nazywał siÚ Buttock - oznajmił R. Kwadryga.  -  Feldfebel
Buttock.
     - Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
     - Lepiej napijmy siÚ - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkÚ koniaku!
     - Po co butelkÚ? - zapytał Pawor.
     - Żeby starczyło dla wszystkich.
     - Znowu wywoła pan jakiś skandal.
     - Niech pan przestanie,  Pawor -  powiedział Wiktor.  -  Abstynent  siÚ
znalazł.
     -  Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor.  - LubiÚ wypiÖ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby  wypiÖ, jak zresztNo przystało  na prawdziwego
mÚżczyznÚ. Ale nie rozumiem, po co  siÚ upijaÖ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaÖ siÚ co wieczăr.
     - On tu znowu jest  - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
     - Nie bÚdziemy siÚ upijaÖ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi  w  tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siÚ, no i Băg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
     - I  na tym właśnie wszystko  polega  -  stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie  w wădzie, i  to  nie tylko  kraj, ale  cały  świat,  każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaÖ zdrowy rozsNodek.
     - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
     - W każdym razie za kulturalnych.
     - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiÚcej
powodăw, żeby siÚ upijaÖ niż niekulturalni.
     -  Możliwe  - zgodził siÚ  Pawor.  - Jednakże człowiek kulturalny  jest
obowiNozany trzymaÖ siÚ w ryzach. Kultura zobowiNozuje...  My tu na przykład
siedzimy każdego  wieczora, rozmawiamy,  pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas  przez  cały  ten czas  powiedział  coś  jeżeli nawet nie  mNodrego,  to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
     - A po co - serio? - zapytał Golem.
     - A po to, że wszystko  leci w przepaśÖ, a my siÚ śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
     - No  dobrze, Pawor  - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byÖ mNodre, ale chociażby na serio.
     - Nie  życzÚ  sobie  niczego na  serio -  zakomunikował  R. Kwadryga. -
Pijawki. SÚpy. Tfu!
     - Cicho  -  powiedział mu  Wiktor. - Śpij jak  ci  dobrze...  Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym.  Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
     -  Nie  - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujÚ.  ByÖ może  jestem
ironiczny.  Ale  to dlatego, że przez całe  swoje  życie  słucham  gadania o
przepaściach.  Wszyscy powtarzajNo,  że ludzkośÖ stoi  nad  przepaściNo, ale
udowodniÖ tego  nikt  nie potrafi.  A kiedy przychodzi do konkretăw, okazuje
siÚ, że ten cały filozoficzny  pesymizm  jest wynikiem  kłopotăw rodzinnych,
lub braku środkăw finansowych...
     -  Nie - powiedział  Pawor.  - Nie...  LudzkośÖ stoi  nad  przepaściNo,
ponieważ ludzkośÖ zbankrutowała.
     - Brak środkăw finansowych - wymamrotał Golem.
     Pawor  zignorował  go.  Pochylił  głowÚ  i  măwił  patrzNoc  spode  łba
zwracajNoc siÚ wyłNocznie do Wiktora.
     -  LudzkośÖ  zbankrutowała biologicznie  - wskaĎnik urodzeá jest  coraz
niższy, wzrasta czÚstotliwośÖ raka, niedorozwăj, nerwice, ludzie  stajNo siÚ
narkomanami.  PołykajNo setki  hektolitrăw  alkoholu,  nikotyny,  po  prostu
narkotykăw,  poczNowszy  od haszyszu i kokainy, a  skoáczywszy  na  LSD.  Po
prostu  degenerujemy  siÚ.  NaturalnNo  przyrodÚ zniszczyliśmy,  a  sztuczna
zniszczy  nas.  Dalej.   Zbankrutowaliśmy  ideologicznie  -  roztrzNosaliśmy
wszystkie    systemy    filozoficzne,   i   wszystkie    zdyskredytowaliśmy,
wyprăbowaliśmy   wszystkie   możliwe  rodzaje   moralności  i   etyki,   ale
pozostaliśmy   tak   samo   amoralnymi   bydlakami   jak   troglodyci.   Ale
najstraszniejsze jest to, że cała  ta  szara ludzka  masa w naszych  czasach
jest  răwnie łajdacka, jak zawsze była.  Nieustannie  pragnie i  domaga  siÚ
bogăw, wodzăw i porzNodku,  i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogăw, wodzăw
i porzNodek, jest  niezadowolona,  ponieważ  tak  naprawdÚ  niczego  jej nie
trzeba ani bogăw, ani  porzNodku, tylko  chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spÚtana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzieá koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośÖ jest jej wstrÚtna, wiÚc ucieka od niej  każdego
wieczora  w alkohol i  narkotyki.  ZresztNo  diabli  z  niNo,  z  tNo  kupNo
gnijNocego găwna, ktăre cuchnie już dziewiÚÖ tysiÚcy lat i do niczego innego
siÚ nie nadaje - może tylko śmierdzieÖ i cuchnNoÖ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z  dużej  litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten  rozkład i wydaje siÚ nam,  że nas on nie dotyczy,  ale  przecież  i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolÚ, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleástwo -  demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite,  wszyscy
ludzie  sNo  braÖmi,  wszyscy  ulepieni  z  tej  samej gliny...  Nieustannie
utożsamiamy siÚ z  motłochem, i mamy do  siebie pretensjÚ, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieÖ i wyciNognNoÖ wnioski - pora siÚ ratowaÖ.
     - Pora  siÚ napiÖ - oznajmił Wiktor.  Już żałował,  że zgodził  siÚ  na
poważnNo  rozmowÚ z inspektorem  sanitarnym. Na  Pawora  nieprzyjemnie  było
patrzeÖ. Za bardzo siÚ gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaÖ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści măwił straszliwe  banały.  Aż  prosiło  siÚ,
żeby mu powiedzieÖ - niech siÚ  pan przestanie  kompromitowaÖ, Pawor, lepiej
niech pan siÚ ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
     - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
     - MogÚ jeszcze daÖ  panu radÚ. WiÚcej ironii, Pawor. Niech siÚ  pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic  pan nie może zrobiÖ. A nawet gdyby pan  măgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
     Power uśmiechnNoł siÚ ironicznie.
     - A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
     - No?
     - Jest tylko jeden sposăb, żeby powstrzymaÖ rozkład.
     -  Wiemy, wiemy  -  lekkomyślnie powiedział Wiktor  - włożyÖ  wszystkim
idiotom złote koszule i kazaÖ im maszerowaÖ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
     - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowaÖ masÚ.
     - Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
     - ZlikwidowaÖ dziewiÚÖdziesiNot procent ludności  - ciNognNoł  Pawor. -
ByÖ może nawet dziewiÚÖdziesiNot piÚÖ. Masy wypełniły swoje  przeznac