Arkadij i Borys Strugaccy. Pora Deszczăw
---------------------------------------------------------------
© Copyright °ŕÚĐÔŘŮ Ř ±ŢŕŘá ÁâŕăÓĐćÚŘŐ
© Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
WWW: http://rusf.ru/abs/
Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------
Pora Deszczăw
Przełożyła: Irena Lewandowska
Kiedy Irma wyszła, chuda, długonoga, uśmiechajNoc siÚ po dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor zajNoł siÚ starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w ten sposăb. To nawet
nie brutalnośÖ, to okrucieástwo i nawet nie okrucieástwo - po prostu jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła, przeanalizowała, rzeczowo zakomunikowała wynik i oddaliła siÚ
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
PrzezwyciÚżajNoc zażenowanie Wiktor spojrzał na LolÚ. Na twarzy miała
czerwone plamy, wargi jej drżały, jakby chciała siÚ rozpłakaÖ, ale
oczywiście płakaÖ nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
- Widzisz? - zapytała Wysokim głosem. - Taka smarkata... Găwniara! Nie
ma dla niej nic świÚtego, każde słowo - zniewaga, jakbym nie była jej
matkNo, tylko szmatNo do podłogi, o ktărNo można wytrzeÖ buty. Wstyd mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
Tak, pomyślał Wiktor, i ja z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z niNo w
găry, czytałem jej Baudelairea, drżałem od jej dotkniÚcia, pamiÚtam jej
zapach., jzdaje siÚ, że nawet biłem siÚ o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem, o
czym ona myślała, kiedy czytałem jej Baudelairea? Nie, to doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi siÚ od niej uciec. Po prostu niepojÚte, jak to
siÚ stało, że mnie wypuściła? Zapewne też nie byłem bukiecikiem fiołkăw.
Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wiÚcej niż obecnie, a do
tego uważałem siÚ za wielkiego poetÚ.
- Ty, oczywiście, nie masz do tego głowy, gdzie tam - măwiła Lola -
życie w stolicy, răżne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie
wyobrażaj sobie, że my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i
kochanki, i nie koáczNoce siÚ skandale... Jeśli chcesz wiedzieÖ, mnie to
jest doskonale obojÚtne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
W ogăle gubi jNo to, że bardzo dużo măwi. Jako panna była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, ktăre od urodzenia wiedzNo, jak
siÚ zachowaÖ. Ona wiedziała. ZresztNo i teraz właściwie nieĎle wyglNoda,
kiedy na przykład siedzi milczNoc na kanapie z papierosem i pokazuje
kolana... albo nagle splecie dłonie na karku i siÚ przeciNognie... Na
prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie działaÖ... Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny wieczăr - ten stolik przysuniÚty tak do kanapy,
butelka, szampan pieni siÚ w kielichach, przewiNozana wstNożeczkNo
bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyjNo.
Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczÚsna kobieta.
- Sam powinieneś zrozumieÖ - măwiła Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie pieniNodze teraz o wszystkim decydujNo. - Już siÚ uspokoiła, czerwone
plamy znikły. - Wiem, że na swăj sposăb jesteś uczciwym człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym, ale przecież nie złym. Zawsze nam pomagałeś i
jeżeli o to chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest mi teraz potrzebna. Nie mogÚ powiedzieÖ, że jestem szczÚśliwa, ale
unieszczÚśliwiÖ mnie răwnież ci siÚ nie udało. Masz swoje życie, a ja mam
swoje. Nawiasem măwiNoc, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede
mnNo...
Dziecko trzeba bÚdzie zabraÖ, pomyślał Wiktor. Jak widaÖ, Lola już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli IrmÚ tu zostawiÖ, w domu zacznie siÚ piekło.
Dobrze, ale gdzie ja jNo podziejÚ? Sprăbuj byÖ uczciwy, zaproponował sam
sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie w stolicy. - Niedobrze, pomyślał.
Można oczywiście najNoÖ gosposiÚ. To znaczy wynajNoÖ na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi - Irma powinna byÖ ze mnNo, a nie z gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane przez ojcăw - to najlepsze dzieci. Poza tym ona
mi siÚ podoba, chociaż to bardzo - dziwne dziecko. A w ogăle to măj
obowiNozek. ObowiNozek uczciwego człowieka i ojca. I w tym wszystkim jest
wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie - to siÚ bojÚ. Dlatego, że ona bÚdzie stała przede mnNo
uśmiechajNoc siÚ szerokimi ustami, a co ja jej potrafiÚ powiedzieÖ? Czytaj,
czytaj codziennie, czytaj, jak możesz najwiÚcej, nie musisz robiÖ nic
innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic wiÚcej nie mam jej do
powiedzenia. Dlatego właśnie siÚ bojÚ... Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcÚ, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem siÚ do
samotności. I lubiÚ samotnośÖ. Nie chcÚ, żeby było inaczej... I tak to
właśnie wyglNoda, jeśli zupełnie uczciwie. Obrzydliwie wyglNoda, jak
zresztNo każda prawda. Cynicznie wyglNoda, egoistycznie, wstrÚtnie.
Uczciwie.
- Dlaczego milczysz? - zapytała Lola. - Masz zamiar tak milczeÖ bez
koáca?
- Nie, nie, słucham ciÚ - pośpiesznie powiedział Wiktor.
- NaprawdÚ słuchasz? Od păł godziny czekam, żebyś był łaskaw
zareagowaÖ. Ostatecznie to nie tylko măj e dziecko...
A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje siÚ, wyobraziła sobie, że taki problem
można rozwiNozaÖ w ciNogu paru sekund, nie ruszajNoc siÚ z miejsca, miÚdzy
jednym papierosem a drugim.
- Zrozum - powiedziała Lola - przecież nie proponujÚ, żebyś siÚ sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej nie weĎmiesz i dziÚki Bogu, że nie
weĎmiesz, zupełnie siÚ do tego nie nadajesz. Ale przecież masz znajomości,
kontakty, pomimo wszystko jesteś dośÖ znanym człowiekiem - pomăż mi jNo
jakoś urzNodziÖ! SNo u nas przecież jakieś szkoły dla uprzywilejowanych,
pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do jÚzykăw.
- Pensja - powiedział Wiktor. - Tak, oczywiście... pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujÚ. Warto nad tym pomyśleÖ.
- O czym tu myśleÖ? Każdy by siÚ cieszył, gdyby măgł umieściÖ swoje
dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. Żona naszego
dyrektora...
- Słuchaj Lolu - powiedział Wiktor. - To jest dobry pomysł i postaram
siÚ coś załatwiÖ. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas.
Oczywiście napiszÚ.
- NapiszÚ! To cały ty. Nie trzeba pisaÖ, tylko jechaÖ, osobiście
prosiÖ, kłaniaÖ siÚ! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i
włăczysz siÚ z dziwkami! Czy naprawdÚ tak trudno, dla rodzonej cărki...
O do diabła, pomyślał Wiktor, jak tu jej wszystko wytłumaczyÖ? Znowu
zapalił papierosa, wstał i przespacerował siÚ po pokoju. Za oknem
zmierzchało siÚ i po dawnemu lał deszcz, obfity, ciÚżki, niespieszny -
deszcz, ktărego było bardzo dużo i ktăry wyraĎnie donikNod siÚ nie spieszył.
- Ach, jak ty mi obrzydłeś! - powiedziała Lola z nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
Czas iśÖ, pomyślał Wiktor. Zaczyna siÚ świÚty macierzyáski gniew,
wściekłośÖ porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bÚdÚ obiecywał...
W niczym nie można na ciebie liczyÖ - măwiła dalej Lola. - Nieudany
mNoż, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej cărki nie
potrafił wychowaÖ... Pierwszy lepszy kmiot zna siÚ na ludziach lepiej niż
ty! No i co ja mam teraz robiÖ? Z ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama goniÚ resztkNo sił i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znaczÚ,
pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz siÚ, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz siÚ, że napluje ci w mordÚ tak jak mnie...
- Przestaá, Lolu - powiedział Wiktor krzywiNoc siÚ. - Chyba jednak
trochÚ przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprăcz ciebie...
- Wynoś siÚ! - powiedziała Lola.
- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Wiktor. - Nie mam zamiaru siÚ z
tobNo kłăciÖ. BÚdÚ myśleÖ. A ty...
Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzuciÖ siÚ w kłătniÚ.
- A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj siÚ nie denerwowaÖ. Coś
wymyślimy. ZadzwoniÚ do ciebie.
Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry.
Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby siÚ pożegnaÖ, ale Irmy nie było. Okno
było otwarte na oścież, deszcz chlustał na parapet. ŚcianÚ zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały ProszÚ nigdy nie zamykaÖ okna.
Transparent był pomiÚty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
- Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze. Wiktor przygarbił siÚ wepchnNoł rÚce głÚbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz pierwszy pocałowaliśmy siÚ, pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem - wysypisko śmieci, tam
strzelaliśmy z procy do kotăw. W mieście było diabelnie dużo kotăw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogăle, a Irma miała pełen
pokăj ksiNożek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krălewnNo ŚnieżkNo, zawsze we dwie, we trzy, szepczNoce sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zÚby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia,
skłonnośÖ do odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły nowe czasy, czy co?
Nie, pomyślał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście răwnież... A może
mam cărkÚ wunderkinda? Przecież zdarzajNo siÚ wunderkindy. Jestem ojcem
wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koácăw wcale nie zaszczytne... A tÚ uliczkÚ
zawsze lubiłem, dlatego że jest najwÚższa ze wszystkich. Tak, a oto i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od
zarania dziejăw. A w dodatku dwăch na jednego...
Na rogu stała latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni măkł
samochăd z brezentowNo budNo, a obok samochodu dwăch w błyszczNocych
płaszczach przyginało do jezdni trzeciego - w czymś czarnym i mokrym.
Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor
zatrzymał siÚ, a nastÚpnie podszedł bliżej. Trudno było pojNoÖ, co tu siÚ
właściwie dzieje. Do băjki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla
wyładowania młodzieáczych sił tym bardziej nie wyglNodało - nie słychaÖ
zawadiackich okrzykăw, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni -
nagle wyrwał siÚ, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili siÚ
natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były
szeroko otwarte i pomyślał, że czarnego albo właśnie wyciNogniÚto stamtNod,
albo prăbujNo go tam wepchnNoÖ. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
- WrăÖ!
Dwaj w płaszczach odwrăcili siÚ jednocześnie i przez kilka sekund
patrzyli na Wiktora spod nasuniÚtych na oczy kapturăw. Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastÚpnie obaj
z niebywałNo szybkościNo dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi
trzasnÚły i samochăd zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu siÚ Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak ich nazywano z powodu żăłtych krÚgăw wokăł
oczu - w opasce z gÚstego grubego materiału zasłaniajNocej dolnNo czÚśÖ
twarzy. Oddychał ciÚżko, z trudem unoszNoc resztki brwi. Po łysej głowie
spływała wăda.
- Co siÚ stało? - zapytał Wiktor.
Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor chciał siÚ odwrăciÖ, i wtedy coś go z chrzÚstem rNobnÚło w kark, a
kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzNo do găry pod chlustajNocNo
rynnNo. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł siÚ i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktăra
nagromadziła siÚ w kapturze popłynÚła teraz za kołnierz, moczNoc plecy. W
głowie huczały dzwony, trNobiły trNoby i biły bÚbny. Przez tÚ orkiestrÚ
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz. ZnajomNo. Gdzieś już go
widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczÚk własnych zÚbăw... Pomacał
jÚzykiem, ruszył szczÚkNo. ZÚby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
- Miły măj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
- Wydawało mi siÚ, że pan jeszcze nie oprzytomniał - powiedział
chłopiec z powagNo.
Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoá pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
- Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejÚ?
- BÚdzie pan măgł iśÖ sam, panie Baniew? - zapytał chłopiec. - A może
kogoś zawołaÖ? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciÚżki.
Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
- Znam ciÚ - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej cărki.
- Tak - powiedział chłopiec.
- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołaÖ i nikomu o niczym măwiÖ.
Może tylko posiedĎmy jeszcze chwilÚ i oprzytomnijmy.
Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku ciemniał świeży siniak, a gărna warga była spuchniÚta i
krwawiła.
- Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
- A czy warto?
- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi siÚ sposăb w jaki drga paáski
policzek.
- NaprawdÚ? - Wiktor obmacał twarz. PoliczÚ k nie drgał. - To ci siÚ
tylko wy daj e... Tak. Teraz sprăbujemy wstaÖ. Co należy zrobiÖ w tym celu?
W tym celu trzeba podciNognNoÖ nogi pod siebie... - podciNognNoł nogi pod
siebie i nogi wydały mu siÚ niezupełnie własne. - NastÚpnie lekko
odpychajNoc siÚ od ściany przenieśÖ środek ciÚżkości w taki sposăb... -
nijak nie udawało mu siÚ przenieśÖ środka ciÚżkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
- Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam uporzNodkował Swoje rÚce i nogi, swăj płaszcz i swojNo orkiestrÚ pod
czaszkNo. Wstał. PoczNotkowo trzeba było trzymaÖ siÚ trochÚ ściany, ale
potem poszło lepiej.
- Aha - powiedział. - To znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod do tej
rynny. DziÚkujÚ.
Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo nie było. Tylko maleáki Bol-Kunac ostrożnie gładził swăj siniak
mokrNo dłoniNo.
- Gdzie siÚ oni wszyscy podzieli? - zapytał Wiktor. Chłopiec nie
odpowiedział.
- Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wiÚcej nie było?
- ChodĎmy, odprowadzÚ, pana - powiedział Bol-Kunac. - DokNod pan woli
iśÖ? Do domu?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Widziałeś, jak oni chcieli złapaÖ
okularnika?
- Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
- Kto?
- Nie poznałem. Stał tyłem.
- A ty gdzie byłeś?
- Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
- Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
- Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten, ktăry
pana uderzył, ten drugi.
- Okularnik?
Szli powoli, starajNoc trzymaÖ siÚ jezdni, żeby nie kapało z dachăw.
- N - nie - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularăw.
- O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rÚkÚ pod kaptur i pomacał guza. -
MăwiÚ o tym trÚdowatym, nazywajNo ich okularnikami. No wiesz, ci z
leprozorium... Mokrzaki...
- Nie wiem - powściNogliwie odezwał siÚ Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
- No - no - powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokăj i nawet
przystanNoł. - Ty co, chcesz mi wmăwiÖ, że tam nie było trÚdowatego? Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
- On wcale nie jest trÚdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło siÚ coś chłopiÚcego i
natychmiast znikło.
- Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokNod idziemy - powiedział po
chwili milczenia poprzednim beznamiÚtnym i poważnym głosem. - Najpierw
wydało mi siÚ, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzÚ, że idziemy w
przeciwnNo stronÚ.
Wiktor wciNoż stał patrzNoc na niego z găry na dăł. Jedno warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowaÖ mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieÖ, co tu siÚ
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy siÚ zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytăw...
- Wszystko siÚ zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. PrzełamujNoc
niejakNo niezrÚcznośÖ Wiktor położył mu rÚkÚ na ramieniu. Nic szczegălnego
nie zaszło - chłopiec jakoś to ścierpiał. ZresztNo bardzo możliwe, że po
prostu uznał, iż jego ramiÚ okazało siÚ przydatne w celach ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
- MuszÚ ci powiedzieÖ - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i Irma macie dziwny sposăb prowadzenia rozmowy. My w dzieciástwie
rozmawialiśmy inaczej.
- Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
- No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak - chyba zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
- Chce pan powiedzieÖ, że tak byłoby lepiej?
- Na Boga, nie! ChcÚ tylko powiedzieÖ, że byłoby naturalniej.
- Właśnie to co najnaturalniejsze - zauważył Bol-Kunac - najmniej
przystoi człowiekowi.
Wiktor poczuł jakiś wewnÚtrzny chłăd. I niepokăj. Może nawet strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A człowiek jest istotNo skomplikowanNo, naturalnośÖ do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
- Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
Było coś zdumiewajNoco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rÚkÚ
na ramieniu tego dzieciaka, ktăry nie był dzieckiem. Aż mu łokieÖ zdrÚtwiał.
Ostrożnie cofnNoł rÚkÚ i wsadził jNo do kieszeni.
- Ile masz lat? - zapytał.
- Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
- A - a...
Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby siÚ tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie
interesowały go intrygujNoce monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
miÚdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczeástwie. Żałował, że
trafił mu siÚ tak nieinteligentny rozmăwca i do tego jeszcze rNobniÚty w
głowÚ.
Wyszli teraz na AlejÚ Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i
nawet trafiali siÚ przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym
deszczem mÚżczyĎni i kobiety. Były tu oświetlone wystawy sklepowe i
rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli
siÚ bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokreślonej płci w błyszczNocych
płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklÚcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
SiłNo inercji wciNoż jeszcze szli jezdniNo i przejeżdżajNocy samochăd
zatrNobiwszy gniewnie przepÚdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
- A ja myślałem, że masz co najmniej osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
- Chyba pan zasuwa - wstrÚtnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor
roześmiał siÚ z ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind, co to siÚ naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i byÖ może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
- Miałem w dzieciástwie kolegÚ - powiedział Wiktor - ktăry postanowił
przeczytaÖ Hegla w oryginale i nawet w koácu przeczytał, tyle że stał siÚ
schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewNotpliwie wiesz, co to takiego
schizofrenik.
- Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
- I nie boisz siÚ?
- Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
- Może zajdziesz do mnie, żeby siÚ wysuszyÖ?
- DziÚkujÚ. Właśnie zamierzałem prosiÖ o pozwolenie odwiedzenia pana.
Po pierwsze, chcÚ panu coś jeszcze powiedzieÖ, a po drugie, chciałbym
zadzwoniÖ. Pozwoli pan?
Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktăry
na widok Wiktora zdjNoł czapkÚ.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bÚdzie piÖ, gadaÖ
co ślina na jÚzyk przyniesie i odsunNoÖ łokciem na jutro to, co tak
irytujNoco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi,
byÖ może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś siÚ wydarzy - jakaś
awantura, albo narodzi siÚ fabuła - i zamăwiÚ sobie dzisiaj minogi, niech
bÚdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadÚ do Diany.
Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała siÚ
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. "Po co siÚ tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiaÖ z panem Baniewem." "Ja ci pokażÚ rozmowy
z panem Baniewem - syczał portier. - Włăczysz siÚ po restauracjach. .."
"Przyszedłem porozmawiaÖ z panem Baniewem - powtarzał Bol-Kunac. -
Restauracje mnie nie interesujNo". "Tego brakowało żeby takiego szczeniaka
interesowały restauracje... A ja ciÚ zaraz stNod wyrzucÚ..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrăcił siÚ.
- E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
Portier nic nie odpowiedział, minÚ miał niezadowolonNo.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na gărÚ. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił siÚ, żeby rozsznurowaÖ buty. Krew uderzyła mu do głowy i
poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował siÚ guz,
ciÚżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował siÚ, oparł o
futrynÚ i zaczai zdejmowaÖ but przytrzymujNoc piÚtÚ czubkiem drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
- Rozbieraj siÚ - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko na kaloryferze,
zaraz dam ci rÚcznik.
- Chciałbym zadzwoniÖ, jeżeli pan pozwoli - odparł Bol-Kunac nie
ruszajNoc siÚ z miejsca.
- Bardzo proszÚ - Wiktor ściNognNoł drugi but i w mokrych skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc siÚ, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraĎnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział "Nie wiem".
Wiktor wytarł siÚ rÚcznikiem, narzucił szlafrok, wyj Noł czyste
prześcieradło kNopielowe i wszedł do pokoju. - Masz - rzekł i od razu
zorientował siÚ, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i
nadal z niego kapało. .
- DziÚkujÚ - powiedział. - Widzi pan, muszÚ już iśÖ. Chciałbym jeszcze
tylko...
- PrzeziÚbisz siÚ - rzekł Wiktor.
- Nie, proszÚ siÚ nie niepokoiÖ, dziÚkujÚ panu. Ja siÚ nie przeziÚbiÚ.
Chciałbym tylko jeszcze omăwiÖ z panem pewien problem. Czy Irma nic nie
măwiła?
Wiktor rzucił prześcieradło na kanapÚ, przykucnNoł przed barkiem,
wyjNoł butelkÚ i szklankÚ.
- Irma măwiła mi mnăstwo rzeczy - odparł dosyÖ ponuro. Nalał do
szklanki dżinu na wysokośÖ palca i dolał trochÚ wody.
- Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
- Nie, żadnych zaproszeá mi nie przekazywała. Masz, wypij.
- DziÚkujÚ panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażÚ.
Chcielibyśmy siÚ z panem spotkaÖ, jeśli można.
- Jacy - my?
- Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy paáskie ksiNożki chcielibyśmy
zadaÖ panu kilka pytaá.
- Hm - powiedział Wiktor z powNotpiewaniem. - Jesteś pewien, że to
bÚdzie dla wszystkich interesujNoce?
- MyślÚ, że tak.
- Ale ja nie piszÚ dla gimnazjalistăw - przypomniał Wiktor.
- To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. - Czy pan by
siÚ zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
- A może jednak siÚ napijesz? - zapytał. - Najlepsze lekarstwo na
przeziÚbienie. Nie? W takim razie sam to wypijÚ. - Wychylił szklankÚ. -
Dobrze, zgadzam siÚ. Tylko bez żadnych afiszăw, ogłoszeá i tak dalej. W
najwÚższym krÚgu. Wy i ja... Kiedy?
- Kiedy panu bÚdzie wygodnie. NieĎle byłoby w tym tygodniu. Rano.
- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bÚdzie?
- Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. PrzypomnieÖ panu?
- ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak răwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram siÚ zapomnieÖ.
- Dobrze, przypomnÚ panu - rzekł Bol-Kunac. - A teraz jeżeli pan
pozwoli, to już păjdÚ. Do widzenia, panie Baniew.
- Poczekaj, odprowadzÚ ciÚ - powiedział Wiktor. - Bo jeszcze ten...
portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjNotkowo złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
- DziÚkujÚ panu, ale proszÚ siÚ nie niepokoiÖ - powiedział Bol-Kunac. -
To măj ojciec.
I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na
fotel. Tak, pomyślał. Biedny portier. Jak on siÚ nazywa? Głupio, że
zapomniałem, bNodĎ co bNodĎ jesteśmy towarzyszami w nieszczÚściu, kolegami.
Trzeba bÚdzie z nim porozmawiaÖ, wymieniÖ doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż... Căż za zdumiewajNoca koncentracja wunderkindăw w moim zatÚchłym
ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?... Odrzucił
głowÚ do tyłu i skrzywił siÚ z bălu. A to draá, czym on mnie tak? Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo pałkNo. ZresztNo skNod mam właściwie wiedzieÖ, jak
skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rÚkojeśÖ pistoletu -
też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba bÚdzie
zapytaÖ Golema... W ogăle, to jakaś dziwna historia, dobrze byłoby siÚ w
niej zorientowaÖ... I zaczNoł orientowaÖ siÚ w tej historii, żeby dogoniÖ
wypływajNocNo na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś, ograniczenia siÚ w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o
coś... "Daruj stary, że zawracam ci głowÚ, ale nagle objawiła siÚ moja
cărka, mniej wiÚcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma
matkÚ idiotkÚ i głupiego ojca a wiÚc trzeba jNo umieściÖ gdzieś możliwie
daleko od głupich ludzi..." Nie chcÚ dzisiaj o tym myśleÖ, pomyślÚ o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogăle dosyÖ tego myślenia. Starczy.
Wstał i zaczNoł ubieraÖ siÚ przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u
diabła, skNod u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty...
Właściwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany kałdun, skutek
uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jakiś
parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś
podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opiÚty czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
ZawiNozujNoc krawat przysunNoł twarz do lustra i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety
określonej konduity, nieładna, lecz mÚżna twarz wojownika o kwadratowym
podbrădku, jak wyglNodał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, răwnież nie pozbawiona mÚskości z elementami kNotăw
prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała măwiNoc otwarcie
tylko miÚdzy nami, świáski ryj. Pan prezydent raczył podekscytowaÖ siÚ do
najwyższego stopnia, z zÚbatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjNołem
chusteczkÚ i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnościNo
najodważniejszy postÚpek w moim życiu, jeśli nie liczyÖ tamtego wypadku,
kiedy walczyłem z trzema czołgami jednocześnie. - Ale jak walczyłem z
czołgami - nie pamiÚtam, wiem tylko z opowiadaá świadkăw, chusteczkÚ za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co siÚ odważam... W gazetach o tym
nie pisano. Gazety uczciwie i po mÚsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziÚkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiÚtam. Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie wrzeszczeÖ na
takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze
strachu, że blednÚ ze złości, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy
musztardy po obiedzie. Co za răżnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyÖ tego. Ale po to, żeby siÚ uspokoiÖ, po to żeby siÚ doprowadziÖ
do porzNodku, zanim siÚ pokażÚ ludziom, żeby przywrăciÖ normalny kolor
nieładnej ale mÚskiej twarzy, muszÚ panu przypomnieÖ, panie Baniew, że gdyby
pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to
siedziałby pan opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.
*
- Oczywiście, byÖ może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. RzuciÖ w niego
kamieniem - proszÚ bardzo, ale łapaÖ, gdzieś ciNognNoÖ, w ogăle dotykaÖ...
Baliśmy siÚ ich jak zarazy.
- Przecież powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedział
Golem. - Oni w ogăle nie sNo zaraĎliwi.
- Jak to, niezaraĎliwi - powiedział Wiktor - kiedy dostaje siÚ od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
- Od ropuchy nie dostaje siÚ brodawek - dobrodusznie powiedział Golem.
- I od mokrzakăw też siÚ nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
- Jak i cały narăd. Narăd jest ciemny, ale mNodry. I jeśli narăd
twierdzi, że od ropuch i okularnikăw dostaje siÚ brodawek.
- A oto nadchodzi măj inspektor - powiedział Golem. Prosto z ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
- Dobry wieczăr - powiedział. - Cały przemokłem, chcÚ siÚ napiÖ.
- Znowu śmierdzi od niego iłem - z niezadowoleniem powiedział R.
Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w
stawie. RzÚsa.
- Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
- Ktărzy? - zainteresował siÚ Golem. - Ja na przykład jak zawsze pijÚ
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
- Haába! - z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. - Łuska! I
głowy.
- Podwăjny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gÚste włosy zlepiały siÚ i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno mu zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda
twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, latajNo cienie po mokrych
wagonach, załamujNo siÚ... wszystko jest czarne, błyszczNoce, wyłNocznie
czarne i wyłNocznie błyszczNoce, nie ma żadnych rozmăw, żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy siÚ podporzNodkowujNo... niekoniecznie wagony, byÖ
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny padajNo na wznak, a mÚżczyĎni majNo ochotÚ zachowaÖ siÚ
prawdziwie po mÚsku - powiedzmy wyprostowaÖ ramiona i wciNognNoÖ brzuch. Na
przykład Goleniowi przydałoby siÚ wciNognNoÖ brzuch, tylko raczej nic z
tego, gdzie on go wciNognie, wszystko tam ma zajÚte. Doktor R. Kwadryga -
tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest
zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we dnie przez chorNo wNotrobÚ. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w
stanie wciNognNoÖ brzuch i rozprostowaÖ ramiona, ale lepiej golnÚ sobie
szklaneczkÚ dżinu.
- Nimfoman - smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. -
Rusałkoman. I wodorosty.
- Niech pan siÚ zamknie, doktorze - powiedział Pawor. Wycierał twarz
papierowymi serwetkami, gniătł je i rzucał na podłogÚ. Potem zaczai wyciekaÖ
rÚce.
- Z kim siÚ pan pobił? - zapytał Wiktor.
- Zgwałcony przez okularnika - oznajmił doktor R. Kwadryga z mÚkNo
starajNoc siÚ rozprowadziÖ we właściwym kierunku oczy, ktăre skupiły mu siÚ
u nasady nosa.
- Na razie jeszcze z nikim - odparł Pawor i uważnie popatrzył na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
Kelner przyniăsł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
- PăjdÚ siÚ umyÖ - powiedział răwnym głosem. - Za miastem błoto, cały
siÚ uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
- Coś siÚ dzieje z moim inspektorem - powiedział Golem. PrztykniÚciem
zrzucił ze stołu zmiÚtNo serwetkÚ. - Coś na wszechświatowNo skalÚ. Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
- Pan powinien lepiej wiedzieÖ - odpowiedział Wiktor. - Pawor jest
paáskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
- Nikt nic nie wie - zaprzeczył Golem. - Niektărzy siÚ domyślajNo.
Bardzo niewielu - tylko ci, ktărzy majNo ochotÚ. Ale tak nie można postawiÖ
pytania - skNod oni siÚ domyślajNo - bo to jest gwałt nad jÚzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje słoáce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby
napisał coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł. Ja siÚ napijÚ koniaku, a pan skoáczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dośÖ?
- Golem - powiedział Wiktor - przecież pan chyba wie, że ja jestem
człowiekiem z żelaza?
- Domyślam siÚ.
- A co z tego wynika?
- Że boi siÚ pan zardzewieÖ.
- Załăżmy - powiedział Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o
to, że mogÚ piÖ dużo i długo nie tracNoc răwnowagi moralnej.
- Ach, wiÚc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc sobie z karafki.
- No dobrze, wrăcimy jeszcze do tego tematu.
- Nie pamiÚtam - odezwał siÚ nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy siÚ panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga,
malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. .. Ciebie pamiÚtam -
powiedział do Wiktora. - Myśmy z tobNo razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszÚ mi wybaczyÖ...
- Nazywam siÚ Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
- Nie. Lekarz.
- Chirhurg?
- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
- Ach tak! - powiedział doktor R. Kwadryga potrzNosajNoc głowNo jak
koá. - Oczywiście. ProszÚ mi wysNoczyÖ Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... ZałatwiÖ
panu odznaczenie... Tacy ludzie sNo nam potrzebni... Przepraszam -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
Wygrzebał siÚ z fotela i ruszył w stronÚ wyjścia błNodzNoc miÚdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objNoł go
za szyjÚ.
- To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo i
smutkiem popatrzył na Wiktora. - A deszcz bÚdzie padaÖ na puste miasto,
podmywaÖ jezdnie, kapaÖ przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez koáca bÚdzie wciNoż
padaÖ i padaÖ...
- Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieÖ.
- Tak; Apokalipsa... BÚdzie padaÖ i padaÖ, a potem ziemia przesyci siÚ
i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie
bÚdzie, żeby măc zachwycaÖ siÚ nowym wszechświatem...
Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli siÚ dobrze zastanowiÖ, wszyscy prorocy
byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyÖ. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokăw, to
powinni mieÖ tytuł co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
- Za systematyczny pesymizm - powiedział Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujÚ na przyszłośÖ:
tajnego radcÚ Golema ukamienowaÖ w prosektorium.
Golem coś mruknNoł.
- Jestem zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. - A poza tym, skNod
prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnăstwo
fałszywych prorokăw i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposăb
przewidzieÖ przyszłości - to gwałt na jÚzyku. Co by pan powiedział
przeczytawszy u Szekspira - przewidzieÖ teraĎniejszośÖ? Czy można
przewidzieÖ szafÚ we własnym mieszkaniu?... A oto i măj inspektor. Jak pan
siÚ czuje, inspektorze?
- Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwăjny koniak.
Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomił. - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem siÚ nie wtrNocaÖ, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie siÚ do bicia... O jakich szafach mowa?
Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo koloáskNo.
- Măwimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
- Jaki sens ma măwienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
siÚ nie măwi, przyszłośÖ siÚ tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny.
SprawiÚ, że bÚdzie pusty. O tak. Pewien mNodry człowiek powiedział, że
przyszłości nie sposăb przewidzieÖ, ale można jNo wynaleĎÖ.
- Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości w
ogăle nie ma, jest tylko teraĎniejszośÖ.
- Nie lubiÚ klasycznej filozofii - powiedział Pawor. - Ci ludzie nic
nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofowaÖ jak Golem -
piÖ. PrzyszłośÖ - to dokładnie unieszkodliwiona teraĎniejszośÖ.
- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedział Golem - kiedy w mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
- Wojskowi w ogăle nie rozumujNo - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
- WiÚkszośÖ cywilăw răwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
- Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania - powiedział Pawor. - Ani
cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieÖ szybko zakrÚciÖ siÚ koło swoich
spraw. Jeżeli interesuje ciÚ przyszłośÖ, musisz tworzyÖ jNo szybko, z
marszu, odpowiednio do odruchăw i emocji.
- Do diabła z twărcami i wynalazcami - oświadczył Wiktor. Czuł siÚ
pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu siÚ nigdzie
iśÖ, chciał siedzieÖ tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegălnie, jeśli pamiÚtaÖ o tym, że na
zewnNotrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni - deszcz, na
strome dachy - deszcz, deszcz zalewa găry i răwniny, kiedyś tam wszystko
rozmyje, ale bÚdzie to jeszcze nieprÚdko. Tak mili moi, jak dawno przeminÚły
te czasy, kiedy przyszłośÖ była replikNo teraĎniejszości i teraz nie sposăb
siÚ zorientowaÖ, gdzie co jest.
- Zgwałcony przez mokrzaka! - powiedział Pawor ze złośliwNo
satysfakcjNo.
W drzwiach restauracji pojawił siÚ doktor R. Kwadryga. Stał kilka
sekund, uważnym i ciÚżkim wzrokiem przyglNodajNoc siÚ szeregom pustych
stolikăw, nastÚpnie twarz mu siÚ rozjaśniła, gwałtownie zatoczył siÚ do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to -
zrobili siÚ mokrzy od deszczu?
- A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paáskim zdaniem, mamy
nazywaÖ?
- Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
Zbliżał siÚ doktor R. Kwadryga. Przăd ubrania miał całkiem mokry,
najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka
rozczarowanego i zmÚczonego.
- Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzÚdliwie jeszcze z
daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi siÚ nie wydarzyło - nie ma wejścia!
Gdzie spojrzysz - wszÚdzie same okna... Obawiam siÚ, że kazałem panom na
siebie czekaÖ. - Padł na swăj fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest -
zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadziejÚ, że nie przeszkadza
panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła siÚ zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
Golem nalał mu koniaku.
- DziÚkujÚ panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej bÚdzie,
jeżeli przepuszczÚ kilka kolejek. Chciałbym podeschnaÖ.
- W ogăle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogăle niech wszystko
zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno. -
ProponujÚ toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu,
wstał i oparł dłoá na porÚczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z każdym rokiem stajÚ siÚ konserwatywniejszy, nie dlatego że siÚ
starzejÚ, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebÚ...
TrzeĎwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do găry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak
siÚ wydawało, nadaremnie starał siÚ zrozumieÖ, skNod dobiega głos i czyj to
głos. NaprawdÚ było bardzo przyjemnie.
- Ludzie uwielbiajNo krytykowaÖ rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł
Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postÚp, przepadajNo za postÚpem. To sNo
nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni
błagaÖ Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzÚ...
Teraz răwnież Golem podniăsł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za
swoim kontuarem răwnież przestał wycieraÖ butelki i zaczNoł słuchaÖ, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawiÖ kieliszek i pogładziÖ guz.
- Aparat paástwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione
poprzednio, ale teraz funkcja paástwa jest po prostu niezbÚdna. Ja bym tÚ
funkcjÚ określił nastÚpujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałaÖ
temu, by przyszłośÖ mogła zapuszczaÖ swoje macki w nasze czasy. Trzeba
odrNobywaÖ te macki, przypalaÖ je rozpalonym żelazem... PrzeszkadzaÖ
wynalazcom, popieraÖ scholastykăw i tych co gadajNo od rzeczy... Do
gimnazjăw wprowadziÖ obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na
najwyższe stanowiska w paástwie - starcăw obciNożonych rodzinami i
zadłużonych, co najmniej sześÖdziesiÚcioletnich, żeby brali łapăwki i spali
na posiedzeniach...
- Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
- Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słuchaÖ
takiego umiarkowanego, lojalnego przemăwienia.
- Jeszcze nie skoáczyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy
mianowaÖ na stanowiska administracyjne i płaciÖ im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki bez wyjNotku należy przyjmowaÖ, płaciÖ za nie możliwie nÚdznie i
kłaśÖ pod sukno. WprowadziÖ drakoáskie podatki za każdNo nowośÖ w gospodarce
i produkcji... - A właściwie dlaczego ja stojÚ? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
- Ma pan całkowitNo racjÚ - odpowiedział Golem. - Jakoś ostatnio
wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
- Żadnego ratunku nie bÚdzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyáscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postÚp, ale na domiar
złego ten postÚp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyÖ bez postÚpu.
Dlatego, że postÚp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa
elektronika i w ogăle możnośÖ robiÖ mniej, za to zarabiaÖ wiÚcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rÚkNo... to znaczy nie rÚkNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaÖ na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakrÚcie. Na hamulec - żeby nie straciÖ władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie straciÖ szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postÚpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutowaÖ - uprzejmie powiedział Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba
dyskutowaÖ - prawda rodzi siÚ w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postÚpu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dośÖ znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez cały czas łapie siÚ za kark? - zapytał Pawor.
- Jakiś draá mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
măwiÚ, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była
cegła.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwił siÚ Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatÚchłej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - PostÚp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na sali pojawiła siÚ znana para - młody mÚżczyzna w bardzo silnych
okularach i jego długi jak żerdĎ wspăłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampÚ, pokornie rozejrzeli siÚ dookoła i zaczÚli
studiowaÖ jadłospis. Młody mÚżczyzna znowu przyniăsł ze sobNo teczkÚ, teczkÚ
postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamăwienie, wyprostowali siÚ i wpatrzyli w
przestrzeá.
Dziwna para, pomyślał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi siÚ rozpływa i na
odwrăt. Idealna niezgodnośÖ. Z młodym mÚżczyznNo w okularach można by było
porozmawiaÖ o postÚpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodniÚ.
Jakby mi was uzgodniÖ? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca siÚ, wejście do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siÚ drzwi
sejfu i młody po łokieÖ zanurza siÚ w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle siÚ rozpłakał i złapał Wiktora za rÚkÚ.
- NocowaÖ - powiedział. - Do mnie. Co?
Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos
dłoniNo i kontynuował.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to nieĎle pomyślane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. BojÚ siÚ. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedział.
- Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od dziecka. Willi
mu szkoda! No to siÚ udław swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siÚ powiedział R..Kwadryga.
- Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresował siÚ Wiktor.
- "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł
słuchaÖ Golema.
- A wiÚc Pawor - măwił Golem. - Niechże siÚ pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogÚ zrobiÖ? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Paáski raport gotăw
jestem podpisaÖ. Chce siÚ paá skarżyÖ na wojskowych - niech siÚ pan skarży.
Chce siÚ pan skarżyÖ na mnie...
- Wcale nie chcÚ siÚ na pana skarżyÖ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoá do piersi.
- To niech siÚ pan nie skarży.
- Ale proszÚ mi coś poradziÖ! Czy naprawdÚ nic mi pan nie może
poradziÖ?
- Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idÚ.
Nikt nie zwrăcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że
jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapytał.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja ciÚ chciałem zapytaÖ...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krătko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
- PrzeklÚta pogoda zrobiła siÚ w naszym mieście - powiedział Wiktor i
oparł siÚ o ladÚ. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNoł rÚkÚ pod ladÚ i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - NastÚpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogăle, to jeden
Băg raczy wiedzieÖ, może on już dawno siÚ zaciNoł - ktăry to już rok pada
deszcz, jak go sprawdziÖ?
- Można pojechaÖ na SaharÚ - zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnNoł
siÚ.
- Śmieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa,
proponuj e mi za tÚ sztuczkÚ dwieście koron.
- Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrăcił "pogodnik" i podniăsł go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladÚ, popatrzył jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
- Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
- Jakoś tak około piNotej. WziÚła skrzynkÚ koniaku; Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestaÖ. Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty siÚ o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył DianÚ obok siebie. Pojawiła
siÚ przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzyła w stronÚ Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze
wszystkich kobiet, ktăre znał do tej pory, ta jest najpiÚkniejsza i że już
nigdy wiÚcej nie bÚdzie takiej miał. Diana stała oparta o ladÚ baru i twarz
miała bardzo bladNo i bardzo obojÚtnNo i była najpiÚkniejsza - wszystko w
niej było piÚkne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy siÚ śmiała, kiedy siÚ
złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegălnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siÚ zalałem, pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargÚ
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
- Drogi sNo mokre, śliskie - măwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie
przełykajNoc wădkÚ.
- Ona ci tak powiedziała?
- Przestaá Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siÚ.
Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł,
przysiadł na piÚtach, poszukał czegoś pod ladNo i postawił przed Wiktorem
buteleczkÚ z amoniakiem i napoczÚtNo paczkÚ herbaty. Wiktor spojrzał na
zegarek a potem przyglNodał siÚ, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankÚ, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
răwnie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankÚ
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siÚ. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w măzg i rozlał siÚ gdzieś za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktăre nagle stało siÚ zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedział. - DziÚkujÚ. Zapisz na măj rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdÚ.
Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrăcił do swojego stolika. Młody
mÚżczyzna w okularach ze swoim długim wspăłtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjÚ. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowÚ rÚkami i monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczÚśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- IdÚ - powiedział Wiktor.
- Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzÚ szczÚścia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił siÚ R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkÚ, paczkÚ
papierosăw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy siÚ
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył siÚ z grubym trenerem
drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.
*
Autobus zatrzymał siÚ i kierowca powiedział:
- Jesteśmy na miejscu
- Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gÚsta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektorăw i nic nie było widaÖ.
- Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
- Co za mgła! NiÖ nie widzÚ.
- Poradzi pan sobie - obojÚtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
- Też sobie znaleĎli miejsce na sanatorium. W dzieá - mgła, wieczorem -
mgła. . .
- SzczÚśliwej drogi - powiedział Wiktor.
Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony, oświetlony od środka jak zamkniÚty na noc supermarket,
zawrăcił, od razu przemienił siÚ w plamÚ mÚtnego światła i odjechał z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoámi po siatce ogrodzenia
znalazł bramÚ i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności, niezbyt wyraĎnie widział przed sobNo oświetlone okna prawego
skrzydła i jakNoś szczegălnie głÚbokNo ciemnośÖ na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watÚ, przenikały normalne dĎwiÚki - grał adapter, brzÚczały
naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc siÚ trzymaÖ
środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaśÖ na jakNoś gipsowNo wazÚ. ButelkÚ
z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł siÚ o coś miÚkkiego i parÚ krokăw przespacerował siÚ na czworakach.
Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby poświeciÖ.
Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkÚ, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rÚkÚ... Po chwili zderzył siÚ
z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na nastÚpny. Do diabła, tu jest
całe stado samochodăw. Wiktor przeklinajNoc błNokał siÚ wśrăd nich jak w
labiryncie i długo nie măgł dotrzeÖ do niewyraĎnych świateł oznaczajNocych
wejście do budynku. Gładkie boki samochodăw były wilgotne od skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prăbował siÚ wyrwaÖ.
Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzÚsNoc tłustym zadem nie bawił
siÚ w chowanego, ani w komărki do wynajÚcia, nikt nie spał w fotelach.
WszÚdzie poniewierały siÚ stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piÚtro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentăw
posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy
jedzenia, - papierosăw i zgrzanych ciał. Wiktor skrÚcił w lewo, zapukał do
pokoju Diany. Nikt siÚ nie odezwał. Drzwi były zamkniÚte, klucz tkwił w
zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkÚ na stoliku obok
telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał wiÚc na korytarz. Długim i pewnym
krokiem oddalał siÚ rosły mÚżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście zatrzymał siÚ przed lustrem , uniăsł głowÚ i poprawił krawat
(Wiktor zdNożył zauważyÖ smagły, orli profil i ostry podbrădek), a potem
zaszła w nim jakaś zmiana - przygarbił siÚ - jakby przekrzywił na bok i
obrzydliwie krÚcNoc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia... Spojrzał w lewo. Tam
było ciemno.
ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokăj i poszedł szukaÖ Diany. Trzeba bÚdzie
zajrzeÖ do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byÖ?
Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało siÚ
żarcie. Na stołach przykrytych za - świnionymi obrusami walały siÚ brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiÚte serwetki i nikogo nie było, jeśli
nie liczyÖ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w păłmisku z galaretNo.
SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesiÖ siekierÚ. Na
gigantycznym łożu Roschepera skakały păłnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grÚ z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktăry rył
w nich jak świnia w żołÚdziach i răwnież skakał chrzNokajNoc ze szczÚścia.
Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan sÚdzia grodzki,
ktăremu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistośÖ w liliowych barwach. Ta trăjka z zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ścianÚ,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretyáskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już
odejśÖ, kiedy ktoś złapał go za nogawkÚ spodni. Spojrzał w dăł i odskoczył.
Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderăw, autor
słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikăw wodnych Roscheper
Nant.
- ChcÚ siÚ bawiÖ w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw siÚ ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraĎniej był niepoczytalny.
Wiktor delikatnie siÚ uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam
zobaczył DianÚ. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem
kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie
znajomi mÚżczyĎni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w
środku koła taáczyła Diana z tym właśnie żăłtym chłystkiem, właścicielem
orlego profilu. Oczy jej płonÚły, płonÚły policzki, włosy powiewały nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siÚ
byÖ na poziomie, dorăwnaÖ.
Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?... Coś tu było nie tak. Taáczy
dobrze, no, po prostu wspaniale taáczy. Jak nauczyciel taáca. Nie taáczy,
ale pokazuje jak należy taáczyÖ... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeá
na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj
kochany, przecież ty taáczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomił wyobraĎniÚ. Aktor taáczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko piÚknie, wszystko idzie jak należy, nikt siÚ nie sypie, a w domu
nieszczÚście... nie, wcale niekoniecznie nieszczÚście, zwyczajnie czekajNo
na jego powrăt, a on răwnież czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
światła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy
aktora, ktăry sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie măwiNo i nie sposăb zrozumieÖ
- co. Nie spocił siÚ pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - ChodĎ taáczyÖ! -
krzyczała z daleka.
Ktoś zagrodził jej drogÚ, ktoś złapał za rÚkaw, wyrwała siÚ śmiejNoc, a
Wiktor wciNoż szukał oczami żăłtoskărego, nie măgł znaleĎÖ i czul
nieprzyjemny niepokăj.
Diana podbiegła do niego, schwyciła za rÚkaw i wciNognÚła w koło.
- ChodĎ, chodĎ! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak siÚ to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognÚła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz
Baniew!". Adapter, ktăry zamilkł na chwilÚ, znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i
winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprăcz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosăw.
- Taácz! - krzyknÚła i zaczÚła taáczyÖ. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
- Tak. Tak.
- Po co jesteś trzeĎwy? Zawsze jesteś trzeĎwy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze bÚdÚ pijany.
- Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
- BÚdÚ.
- Żeby robiÖ z tobNo, co bÚdÚ chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
Śmiała siÚ zadowolona i oboje taáczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtărNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś prăbował taáczyÖ, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O măj biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja myślÚ. Przecież go kNopiÚ.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O măj biedny, pijany ludu! - jÚczał Roscheper. - ChodĎmy stNod -
powiedział Wiktor.
WziNoł jNo za rÚkÚ i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstÚpowali
siÚ przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogÚ wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go piÚści, ale Wiktor powiedział mu "PăĎniej, păĎniej" i młokos
znikł. TrzymajNoc siÚ za rÚce przebiegli pustym korytarzem, nastÚpnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej rÚki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej rÚki
zamknNoł drzwi od środka i było gorNoco, zrobiło siÚ gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokăj na poczNotku był wielki i przestronny, a potem
stał siÚ wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne
wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrăcił do łăżka, namacał w
ciemnościach butelkÚ z dżinem, napił siÚ i oddał jNo Dianie. Potem siÚ
położył i znowu z lewej płynÚło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaástwo trwa nadal - goście śpiewali
chărem.
- To na długo? - zapytał.
- Co? - zapytała sennie Diana.
- Długo oni bÚdNo wyÖ?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwrăciła siÚ na bok i przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siÚ.
PokrÚcili siÚ włażNoc pod kołdrÚ.
- Nie śpij - powiedział Wiktor.
- Aha - wymamrotała Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A jeśli za ucho?
- Aha... przestaá, boli.
- Słuchaj, może măgłbym pomieszkaÖ tu przez tydzieá?
- Măgłbyś.
- A gdzie?
- Teraz chcÚ spaÖ. Daj pospaÖ biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobiÖ,
pomyślał. Tu bÚdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i
wieczorem. Nie bÚdzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi
siÚ leczyÖ... PobÚdÚ tu ze trzy, cztery dni... piÚÖ, sześÖ... i trzeba mniej
piÖ, wcale nie piÖ i popracowaÖ... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby
zaczNoÖ pracowaÖ, trzeba zdrowo siÚ wynudziÖ, żeby już na nic poza tym nie -
mieÖ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszÚ do Roc-Tusowa, oto co zrobiÚ. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchărzył, to
tchărz. Jest mi winien dziewiÚÖset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy siÚ tchărzami. Dlaczego tak
siÚ boimy? Czego właściwie siÚ boimy? Boimy siÚ zmian. Nie bÚdzie można iśÖ
do knajpy dla pisarzy, żeby golnNoÖ kielicha... portier przestanie siÚ
kłaniaÖ... w ogăle nie bÚdzie portiera, sam bÚdziesz portierem. Kiepsko,
jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma siÚ czego baÖ, a wszystko jedno siÚ bojÚ.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie jest bezmyślna, świáska, szczeciniasta siła nie poddajNoca siÚ
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bÚdzie...
ZdrzemnNoł siÚ i znowu siÚ obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzÚta. Zatrzeszczały krzaki.
- Nie mogÚ ich sadzaÖ - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- BÚdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
- A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? -
zaryczał burmistrz.
- BÚdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
- Oni nie sNo zaraĎliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoÖ.
- A czy jest takie prawo, żeby rujnowaÖ uczciwych ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowaÖ, jest takie prawo?
- A ja ci măwiÚ, że bÚdzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciÖ? - pomyślał Wiktor.
- Roscheper! - powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
ciÚ, draniu, na rÚkach nosiłem. Ja ciÚ, draniu, wybierałem. A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogÚ. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- BÚdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci măwiÚ, że bÚdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku măwiÚ... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikăw wodnych... zarazÚ
zlikwidowaÖ i zorganizowaÖ w odległym miejscu. Tak bÚdzie dobrze?
- Niechże ciÚ ucałujÚ - powiedział policmajster.
- Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciÚ...
- Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodĎmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- Słusznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko "Ej,
gimnazjum zapomniałeś sobie zapiNoÖ!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnÚła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł
jak stÚżało jej ciało.
- Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczÚ... Tak... Dobrze,
powiem mu. Odłożyła słuchawkÚ, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo
lampkÚ.
- Co siÚ stało? - sennie zapytał Wiktor.
- Nic. Śpij, ja zaraz wrăcÚ.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznÚ i
jej twarz była taka poważna, że siÚ zaniepokoił. Szybko ubrała siÚ i wyszła,
po drodze już obciNogajNoc sukienkÚ. Roscheper zasłabł, pomyślał
nasłuchujNoc. Zachlał siÚ, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i
Wiktor wyraĎnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo
jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnÚły drzwi i kroki ucichły.
Odwrăcił siÚ na bok i sprăbował z powrotem zasnNoÖ, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał, że czeka na DianÚ i nie zaśnie, păki ona nie wrăci. Usiadł i
zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsowaÖ i Wiktor siÚ skrzywił. Diana
nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co maĎ tym wspălnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktăry gra
innego artystÚ, ktăry gra trzeciego. Aha, wiÚc to o to chodzi, tamten
wyszedł właśnie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył siÚ w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł graÖ nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwaÖ.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnÚły
drzwi i zaczÚły zbliżaÖ siÚ kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo
poważnNo. Nic siÚ nie skoáczyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i
wykrÚciła numer.
- Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkÚ, chwilÚ stała patrzNoc w ciemnośÖ za oknem a potem
usiadła na łăżku obok Wiktora. W rÚku trzymała okrNogłNo latarkÚ. Wiktor
zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myślNoc o czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
- Kiedy zasnNołeś?
- Nie wiem, trudno powiedzieÖ.
- Ale już pomnie?
- Tak.
Odwrăciła siÚ do niego.
- Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, băjki?
- Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo
spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał siÚ pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechaÖ do domăw.
Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
- Ubieraj siÚ - powiedziała.
Wiktor uśmiechnNoł siÚ i wyciNognNoł rÚkÚ po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz - posłuszeástwo. Tylko nie trzeba o
nic pytaÖ. Zapytał:
- Pojedziemy, czy păjdziemy?
- Co... Najpierw păjdziemy, a potem siÚ zobaczy.
- Ktoś zginNoł?
- Zdaje siÚ.
- Roscheper?
Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z
powNotpiewaniem. TrochÚ już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabieraÖ?
- Jestem gotăw - powiedział Wiktor.
CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siÚ latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodĎmy - powiedziała, nie ruszajNoc siÚ z
miejsca.
- Może oderwaÖ nogÚ od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łăżka... Diana ocknÚła siÚ.
- .Nie. Noga jest do niczego. - WysunÚła szufladÚ biurka i wyjÚła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
Wiktor w pierwszej chwili przeraził siÚ, ale okazało siÚ, że to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedział.
Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
- Nie. Naboje nie bÚdNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk.
Samochodăw przed domem nie było. Diana skrÚciła w alejkÚ miÚdzy krzakami i
zaświeciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie
chciałbym zapytaÖ, o co chodzi, a zapytaÖ nie wolno. Dobrze byłoby wymyśleÖ
jak zapytaÖ. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytaÖ - tylko ot tak sobie
rzuciÖ uwagÚ z pytaniem w podtekście. Może trzeba bÚdzie siÚ biÖ? Nie chce
mi siÚ. Dzisiaj mi siÚ nie chce. WalnÚ kolbNo. Od razu miÚdzy oczy... a jak
tam măj guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piÚÖ
dni... Co za wilgoÖ, trzeba było sobie golnNoÖ przed wyjściem. Jak tylko
wrăcÚ, zaraz sobie golnÚ.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytaá. Słucham i
jestem posłuszny.
Obeszli skrzydło budynku, przedarli siÚ przez krzaki bzu i znaleĎli siÚ
przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego prÚta w ogrodzeniu
brakowało.
- Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz păjdziemy ścieżkNo. Ty
bÚdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod gărÚ. To było wschodnie zbocze wzgărza, na ktărym stało sanatorium.
Wokăł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siÚ poślizgnÚła i
Wiktor ledwie zdNożył złapaÖ jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała siÚ i
szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj siÚ za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył w dăł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krÚgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylicÚ, prosto w guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr - na przykład Roscheper
dostał delirium tremens i trzeba go bÚdzie doprowadziÖ z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystanÚła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic wiÚcej, ani warg, ani
nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemnośÖ i w krÚgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
- Ścierwa - powiedziała Diana ściśniÚtym głosem. - Wiedziałam.
ZezwierzÚcone ścierwa.
Padła na kolana, promieá latarki ześlizgnNoł siÚ wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce păłkoliste żelazo, łaácuch w trawie, a
Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na piÚty i
dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka.
OburNocz wczepił siÚ w żelazne szczÚki, sprăbował rozerwaÖ je, poddały siÚ
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnÚły. "Idiota! - krzyknÚła Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNoł zÚby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że
zachrzÚściło i szczÚki siÚ rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła, żelazne păłkola znowu siÚ zwarły i zacisnÚły mu palce. "Potrzymaj
latarkÚ" - powiedziała Diana. "Nie mogÚ - odpowiedział. - Złapałem siÚ.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklÚła, wsadziła mu rÚkÚ do kieszeni.
Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbÚ pistoletu miÚdzy
szczÚki i wtedy siÚ uwolnił.
- Potrzymaj latarkÚ - powtărzyła Diana - a ja zobaczÚ co z nogNo.
- KośÖ jest zgruchotana - powiedział z ciemności napiÚty głos. -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochăd.
- Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkÚ i podnieś go.
Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pieá
drzewa. DolnNo połowÚ jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siÚ tutaj wziNoł?
- Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żăłte krÚgi wokăł oczu.
ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i
odwrăcił siÚ do niego plecami - proszÚ mnie objNoÖ za szyjÚ - powiedział.
Mokrzak okazał siÚ chudy i lekki. Nie ruszał siÚ i nawet można było
sNodziÖ, że nie oddycha. Nie jÚczał, kiedy Wiktor siÚ poślizgnNoł, ale za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej
stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nieĎle
zasapany. Trudno było przecisnNoÖ mokrzaka przez dziurÚ w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radÚ.
- DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
- Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
- Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecież pada deszcz - zdziwił siÚ Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajÚ tutaj.
Wiktor zmilczał i zaczai wchodziÖ po stopniach.
- Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siÚ.
- Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
- Niech pan siÚ nie wygłupia - powiedział mokrzak. - ProszÚ mnie...
zostawiÖ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
- Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiÚ Wiktora.
- Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rÚkaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połăż na deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
Zawrăcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jÚknNoł cichutko, podniăsł głowÚ i nagle zaczNoł szybko,
szybko oddychaÖ jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc siÚ w poszukiwaniu jakiejś osłony.
- Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
- W kałużÚ? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan kładzie.
Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a
mokrzak od razu wyciNognNoł siÚ i rozkrzyżował rÚce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrÚcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało siÚ
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotÚ wrăciÖ do
holu, ale to było niemożliwe - zostawiÖ rannego na deszczu, a Samemu
schroniÖ siÚ w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomyślał,
ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje siÚ, jest w tym trochÚ
prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy siÚ przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siÚ:
- Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkÚ i pobiegła
schodami na gărÚ. ZaczÚły siÚ jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym
mieście. Coś siÚ wokăł nich dzieje. Jakby nagle zaczÚli wszystkim
przeszkadzaÖ, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie
nagle. Zdaje siÚ, że też coś o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
- Jak pan siÚ czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
- Może panu czegoś trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochÚ
dżinu?
- Niech pan siÚ nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszÚ.
- Boli? - zapytał Wiktor wspăłczujNoco.
- A jak pan myśli?
WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Băg z nim -
widzÚ go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł
oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczÚła coś robiÖ
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie măwiła
uspokajajNocych słăw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomăc ci?" -
zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodĎ".
- Nigdzie nie idÚ - odparł Wiktor. Patrzył jak zrÚcznie zakłada szynÚ.
- BÚdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
- Nigdzie nie idÚ, - powtărzył Wiktor.
Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnÚły reflektory.
Wiktor zobaczył jeepa, ktăry ostrożnie skrÚcał w bramÚ. Jeep podjechał do
wejścia i niezgrabnie wyładował siÚ z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił siÚ nad mokrzakiem i wziNoł go za
rÚkÚ. Mokrzak powiedział głucho:
- Żadnych zastrzykăw.
- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNoł mokrzaka na rÚce i zaniăsł go do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... PrzytrzymaÖ za ramiona...
Sapał i krzNotał siÚ w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem
powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju "SześÖ kNotăw na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianÚ:
- Dzwoniłaś do nich?
- Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniÖ?
- Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
- No, to idziemy - powiedziała Diana.
- Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siÚ skoáczyło,
nie czuł nic oprăcz irytacji. W holu Diana wziÚła go pod rÚkÚ.
- To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz siÚ w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bÚdzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siÚ Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siÚ tu stało?
Diana westchnÚła ze znużeniem.
- Nic szczegălnego siÚ nie stało. Nie trzeba było zapominaÖ latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piÚtro i szli teraz korytarzem.
- Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy
może naprawdÚ oszalał?
- Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzakăw. Jak zresztNo całe
miasto.
- To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
- Przecież trzeba kogoś nienawidziÖ - powiedziała Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo Żydăw, gdzie indziej - Murzynăw, a u nas - mokrzakăw.
Zatrzymali siÚ przed drzwiami, Diana przekrÚciła klucz, weszła i
zapaliła światło.
- Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc siÚ. - Gdzieś ty mnie
przyprowadziła?
- To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
- A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
- Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siÚ.
- Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
ZamknÚła ostatnie okno, przespacerowała siÚ po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie siÚ człowiek ruszy - wszÚdzie jakieś świástwa... ChodĎmy, bo zmarzłem.
- Zaraz - powiedziała Diana.
ZdjÚła ze stołu jakieś ciemne mÚskie ubranie i potrzNosnÚła nim. Był to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażÚ do
gorNocej wanny.
- Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z
takim nosem... żăłty na twarzy? Z ktărym taáczyłaś...
Diana wziÚła go za rÚkÚ.
- Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to măj mNoż, ...Măj
były mNoż.
*
Dawno nie widziałem pana w mieście - powiedział Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Można siÚ do was przysiNośÖ, czy wolicie byÖ sami? - .zapytał Pawor.
- Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwăjny koniak!"
Zmierzchało siÚ, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampÚ.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrăcił siÚ do Diany - żyÖ w
takim klimacie i zachowaÖ tak wspaniałNo cerÚ... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoácza... - Jak siÚ pracuje? - zapytał Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogÚ pracowaÖ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotÚ
czegoś siÚ napiÖ.
- Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
- A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
- Ale co siÚ stało?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzakăw. Jeden siÚ
złapał, zmiażdżyło mu nogÚ. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policjÚ i
zażNodałem dochodzenia.
- Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
- W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku
poszkodowanego, uważa siÚ, że nie było także przestÚpstwa, tylko
nieszczÚśliwy wypadek, ktăremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmÚ to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groĎba i na tym siÚ rozstaliśmy. t
- A gdzie to siÚ stało? - zapytał Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodziÖ - ostro powiedziała Diana.
- Oczywiście - odparł Pawor. - Ja siÚ tylko zdziwiłem - skrzywił siÚ,
zmrużył oczy i dĎwiÚcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
Wsadził rÚkÚ do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkÚ do nosa. Coś z
hałasem upadk) na podłogÚ. Wiktor nachylił siÚ. To był kastet. Wiktor
podniăsł go i podał Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiÚ, kiedy mnie bijNo.
- A czÚsto pana bijNo? - zapytała Diana.
Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogÚ na nogÚ i
paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz coś usłyszy... WyciNognNoł rÚkÚ i obciNognNoł spădnicÚ na jej
kolanach.
- Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, ktărego
czÚsto bijNo? To trzeba poprawiÖ. Kelner, jeszcze raz podwăjny koniak! Tak,
a wiÚc nastÚpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi tÚ zabawkÚ... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet
Golemowi siÚ spodobała...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodziÖ, nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzÚ. Napisałem skargi do trzech departamentăw, a teraz
siedzÚ i piszÚ sprawozdanie. Na jakNo sumÚ leprozorium otrzymało w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mÚżczyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniăsł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tÚ swojNo pisaninÚ i zamiast tego napije siÚ
grzanego wina i położy do łăżka.
- Zrozumiałem aluzjÚ - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba
bÚdzie iśÖ... Czy pan wie, w ktărym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
- W dwieście dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo
pewnościNo.
- Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - ŻyczÚ przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkÚ czerwonego wina i
skierował siÚ do wyjścia.
- Masz za długi jÚzyk - powiedziała Diana.
- Tak - zgodził siÚ Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siÚ w jakiś
sposăb podoba.
- A mnie nie - powiedziała Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrÚtny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mÚżczyĎni. Bez czci i wiary. Atamani głupcăw.
- Masz ci los - zdziwił siÚ Wiktor. - A ja myślałem, że tacy mÚżczyĎni
powinni ci siÚ podobaÖ.
- Teraz już nie ma mÚżczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo
faszyści, albo baby.
- A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie -
sprawiedliwośÖ.
- Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieĎle.
- Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybieraÖ, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. PoszczÚściło ci siÚ, że masz talent.
- Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
- A ja w ogăle jestem zła. Ty masz talent, a ja - złośÖ. Jeżeli tobie
odebraÖ talent, a mnie złośÖ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
- Zero zeru nierăwne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero
wyglNodałabyś nieĎle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym,
gdyby ci odebraÖ twojNo złośÖ, staniesz siÚ dobra, co w koácu też nie jest
najgorsze...
- Jeśli odebraÖ mi złośÖ, to stanÚ siÚ meduzNo. Żebym stała siÚ dobra,
należałoby zastNopiÖ złośÖ dobrociNo.
- Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo
dyskutowaÖ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siÚ zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci siÚ właściwie wziÚło, że jesteś wyłNocznie zła i ani trochÚ dobra.
Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroÖ, tylko że jej nie widaÖ spoza
złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
Na salÚ wtoczyło siÚ towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło siÚ
głośniej. Młodzi ludzie zachowywali siÚ dośÖ swobodnie - nawymyślali
kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie,
zaczÚli głośno rozmawiaÖ i śmiaÖ siÚ na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował siÚ tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł
dwoma palcami kieliszek, odwrăcił siÚ plecami do lady, oparł siÚ o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciÚsko rozejrzał siÚ po pustej sali. "Witam
DianÚ! - wrzasnNoł. - Co słychaÖ?" Diana uśmiechnÚła siÚ do niego obojÚtnie.
- Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
- Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
- Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siÚ prawdziwi,
tacy ktărzy majNo coś własnego - dobroÖ, talent, złośÖ... ale jeśli im to
zabraÖ, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi siÚ twoje umiłowanie minăg i
sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz
sławÚ, ale jeśli chodzi o resztÚ, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
- To, co teraz măwisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne,
że nawet nie czujÚ siÚ urażony. Ale măw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci siÚ wyraz twarzy, kiedy măwisz - zapalił papierosa i podał jej. - Măw
dalej.
- Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Oślizgłe, głupie meduzy.
KotłujNo siÚ, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdÚ nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
- To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogăle to sNo banały, Diano,
moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na
prowincji może by to nieĎle wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieácy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiÖ - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
- A co robiNo z meduzami?
- Kto? Meduzy?
- My.
- O ile wiem - nic. Zdaje siÚ, że robiNo z nich konserwy.
- No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
- No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
- I to wszystko?
- Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztÚ wyrzuciłem.
- O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam siÚ tobNo, starałam
siÚ nie przeszkadzaÖ, odganiałam Roschepera...
- KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
- KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
- Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem ciÚ w
wannie...
- Wszystko jedno.
- Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracowaÖ, kiedy siÚ ciebie
kNopie w wannie? Opisałem sześÖ wariantăw tego procesu, wszystkie sNo do
niczego.
- Daj przeczytaÖ.
- Tylko dla mÚżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci nie powiedziałem? I w ogăle było w nich tak mało patriotyzmu i
świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich
pokazaÖ.
- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem
wstawiasz świadomośÖ narodowNo?
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo
narodowNo do głÚbi duszy: czytam przemăwienie pana prezydenta, wykuwam na
pamiÚÖ eposy bohaterskie, uczÚszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygaÖ - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorÚ siÚ do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co
bÚdziemy robili jutro.
- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
- To păjdzie szybko. A potem?
Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrăcił siÚ.
Zbliżał siÚ do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
- Dzieá dobry - przywitał siÚ z DianNo. - Golem jeszcze nie wrăcił?
Twarz Diany wstrzNosnÚła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomośÖ rysăw, i już nie wiesz - czy to
zamysł mistrza czy bezradnośÖ rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała.
Milczała i mokrzak răwnież patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym
milczeniu żadnej niezrÚczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siÚ to nie podobało.
- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
- Tak - powiedziała Diana. - ProszÚ, niech pan usiNodzie i zaczeka.
Jej głos był zwyczajny i uśmiechała siÚ do mokrzaka obojÚtnym
uśmiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy
pozostali byli osobno.
- ProszÚ - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R.
Kwadrygi.
Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych
rÚkawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagÚ i odstawił na stăł.
- Mam nadziejÚ, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
- Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosÚ. Wiktorze, daj mi
klucz do pokoju, za chwilÚ wrăcÚ.
WziÚła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci siÚ zwiduje w
ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony siÚ zrobiłeś i nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogăle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mÚżowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty.
Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyÖ...
Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznÚ,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilÚ - i udało
mu siÚ przekonaÖ siebie, że naprawdÚ wystarczy.
Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognÚło
od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie
wyobraziÖ, że bÚdÚ kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym
stoliku? Jednak postÚp, chłopcy, nastÚpuje powoli. Albo też my staliśmy siÚ
tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo
braÖmi? Ludzkości, moja przyjaciăłko, jestem z ciebie dumny... A czy pan,
măj drogi, wydałby swojNo cărkÚ za mokrzaka?...
- Nazywam siÚ Baniew - przedstawił siÚ Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktăry wpadł w potrzask?
Mokrzak szybko odwrăcił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał
Wiktor.
- ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
- Na jego miejscu zawiadomiłbym policjÚ.
- To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
- A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszaÖ na
miejscowej policji, można zwrăciÖ siÚ do okrÚgowej...
- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
- Każde przestÚpstwo, ktăre pozostaje bezkarne, rodzi nowe
przestÚpstwo.
- Tak. Ale nas to nie interesuje.
Przez chwilÚ obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
- Moje nazwisko - Zurtzmansor.
- Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
Mokrzak zmrużył oczy.
- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
Wiktor nie zdNożył odpowiedzieÖ. Za jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
- Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
Wiktor odwrăcił siÚ. Wznosił siÚ nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż
sekundÚ, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjÚ.
- Do kogo pan măwi, młody człowieku? - zainteresował siÚ.
- Do paáskiego przyjaciela - grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo măwiÚ, ty mokra szmato!
- ChwileczkÚ - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z
uśmieszkiem patrzył na niego z găry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer,
opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach
prawicowcăw, lewicowcăw i umiarkowanych. Wiktor siÚgnNoł rÚkNo do jego
krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy
młody Goliat automatycznie pochylił głowÚ, żeby zobaczyÖ co tam ma, Wiktor
mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat kompletnie oszołomiony i sprăbował siÚ wyrwaÖ, ale Wiktor go nie
wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziÚtościNo
zakrÚcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "NastÚpnym razem
zachowuj siÚ przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojăwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie
wierzgał, ale miÚdzy nimi stał fotel i młody Goliat piÚściami ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rÚce i ciNogle wykrÚcał, rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał siÚ -
odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pÚdziła na niego cała
piÚcioosobowa banda, dwăch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladÚ baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczÚkami.
NastÚpnie skoáczyła siÚ fotografia i zaczÚło siÚ kino. . .
Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas siÚ nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek -
chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? -
skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyÖ, ile
okaleczyÖ - wyłupiÖ oko, rozerwaÖ usta, kopnNoÖ w pachwinÚ. Gdyby Wiktor nie
był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy,
ktăry świÚcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłăw - tłumiÖ
każdNo băjkÚ w zarodku, z flanki zaś pojawiła siÚ Diana, Diana Wścieklica, z
zÚbami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego
pakunku, tylko z ciÚżkim oplatanym gNosiorem w rÚku, nadciNognNoł też
portier - niemłody już mÚżczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były
żołnierz - walczył pÚkiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie.
Kiedy wiÚc z kuchni przybiegło dwăch kelnerăw, nie mieli już nic do roboty.
Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swăj tranzystor. Jeden z
chłopaczkăw leżał pod stołem - był to ten, ktărego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na
piÚściach z sali, przepÚdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpÚdu sami też wylecieli na ulicÚ i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwyciÚstwo i trochÚ siÚ uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili siÚ, co czwartek
rozrăba. Zeszłym razem zagapiłem siÚ i połamali dwa fotele. A kto potem
płaci? Ja!
Wiktor macał puchnNoce ucho.
- Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem siÚ do niego,
niestety.
- To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej siÚ trzymaÖ
z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni siÚ nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzÚ nauczyłeś siÚ biÖ. PamiÚtam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stăł. Zuch.
- Taki mam zawăd - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siÚ Teddy.
- No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś
przepełniony świadomościNo narodowNo, idziesz szukaÖ krytyka, a on już w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
- Răżnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejście podjechał jeep, drzwi siÚ otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki wspăłtowarzysz. Zza
kierownicy wygrzebał siÚ Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieÖ
zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktăry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc
oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty.
Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - răwnież szeptem odpowiedział Wiktor.
Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc siÚ do Wiktora, ale zastNopił mu drogÚ pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo pod pachNo. Powiedział coś păłgłosem, a wtedy Golem przestał siÚ
uśmiechaÖ i wrăcił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił siÚ na tylne
siedzenie i jeep odjechał.
- Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i
odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczÚśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz păjdziemy siÚ napiÖ, a jego
zawieĎli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwałem siÚ od narodu?
- Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktăry to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z
dzieÖmi nie można dojśÖ do ładu... ZresztNo, co tu gadaÖ - w całym mieście
nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! -
powiedział i machnNoł rÚkNo. - No, to chodĎmy.
Wrăcili do holu i Teddy zapytał portiera, ktăry już wrăcił na swăj
posterunek:
- No i jak? Dużo połamali?
- E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedzieÖ, że wyszliśmy bez
szwanku. JednNo lampÚ pokaleczyli, ścianÚ uświnili, ale pieniNodze to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weĎ.
Teddy skierował siÚ do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokăj. Młody mÚżczyzna w okularach
i wysoki już nudzili siÚ nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc
melancholijnie firmowNo kolacjÚ. Diana siedziała na dawnym miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała siÚ do siedzNocego już w
swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, ktărego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeĎwy i dlatego
wyglNodał, dziwnie.
- GratulujÚ! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujÚ, że nie byłem obecny,
choÖby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
- Jakie piÚkne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie
dostał? Jak koguci grzebieá.
- Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko
jej zawdziÚczani WiktoriÚ swNo - powiedział wskazujNoc na DianÚ. -
Zapłaciłaś za gNosior?
- GNosior wcale siÚ nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Măj Boże, jak on cudownie siÚ zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
- Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo
szklankÚ rumu.
- Potoczył siÚ jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krÚgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciÚ kopali.
- To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyá.
Oczy mu z miejsca zmÚtniały.
- My siÚ znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
- Przestaá - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeĎwy. Ale
siÚ spijÚ. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale
przyjechałem tu păł roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobÚ, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi piÖ, a pijÚ przez dwadzieścia cztery godziny na dobÚ... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi siÚ nie wydarzyło. Nawet
listăw nie dostajÚ, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
- Nie chcÚ słyszeÖ żadnych tajemnic paástwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankÚ i zaczNoł
popijaÖ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatÚ.
- Tak prÚdzej podziała - oznajmił. - Prăbuj, Baniew. Przyda siÚ... I
nie ma co siÚ na mnie gapiÖ! - znienacka powiedział do Diany z
wściekłościNo. - ProszÚ nie ujawniaÖ swoich uczuÖ! A jeżeli siÚ wam nie
podoba...
- Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
- Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałośnie. - Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkÚ rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś
bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem
poraniony... Oni teraz bojNo siÚ urnie zjeżdżaÖ, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. NastÚpne ścierwo pochwali -
nastÚpna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynÚ... ProszÚ
ciÚ... Poproś jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto!
Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesiÚÖ
lat...
- Portret - alegoria - wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Narăd".
- Dureá - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
siÚ sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już wiÚcej nie malujÚ
prezydentăw... Autoportret! Rozumiesz?
- Nie - przyznał siÚ Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malowaÖ autoportret
z DianNo jako modelkNo?
- Dureá - powiedział R. Kwadryga. - To bÚdzie twarz artysty.
- Măj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
- Twarz artysty! - powtărzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś
artystNo... I wszyscy, ktărzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
ktărzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz,
Baniew, ja siÚ bojÚ. Przecież ciÚ prosiłem - przyjdĎ, pomieszkaj u mnie
chociaż trochÚ. Mam willÚ, fontannÚ... A ogrodnik uciekł. Tchărz... Nie mogÚ
sam tam mieszkaÖ, lepiej w hotelu... Myślisz, że pijÚ, bo siÚ sprzedałem?
Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieśÖ... Pomieszkasz u mnie trochÚ i
sam siÚ zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogăle nie
sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo siÚ... - nagle jego oczy napełniły
siÚ łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczÚście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
- I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana
patrzyła na R. KwadrygÚ z odrazNo i lÚkiem. - Nikt tu nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczÚsny odmieniec.
- StojNoca woda - oświadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła.
Zawsze milczy.
- Po prostu on już jest gotăw - powiedział Wiktor do Diany. - Nic
strasznego...
- Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za
swăj obowiNozek przedstawiÖ siÚ! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...
Wiktor przyszedł do gimnazjum na păł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym,
poinformował wiÚc Wiktora, że spotkanie odbÚdzie siÚ w auli i poszedł sobie
powołujNoc siÚ na jakieś nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam,
Wiktor powÚdrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał
zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy băjek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchaá przy
tablicy, zapachy wiÚzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi
przykazania. WciNoż miał nadziejÚ wywołaÖ w pamiÚci jakieś słodkie
wspomnienia dzieciástwa i młodości, rycerstwa, koleżeástwa, pierwszej
czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo siÚ
starał, gotăw rozczuliÖ siÚ przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu
było jak dawniej - i jasne, zatÚchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociÚte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej
rÚce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawÚdziach ścian - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośÖ i beznadziejnośÖ.
Znalazł swojNo klasÚ, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widaÖ
głÚboko wyciÚty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraĎnie przypomniał
sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasăw, czerwono - białe opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe băjki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach, we wszystkich podrÚcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktăra wtedy wydawała siÚ piÚkna i niezwykła, a teraz stała siÚ tÚpa,
obwisła, podobna do świáskiego ryja z ogromnNo, zÚbatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta
głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz siÚ, że zmNodrzałeś, czujesz
tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego
żăłtodzioba, ktăry wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo, o ktărej już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposăb nie
mogłem siÚ wycofaÖ, a nastÚpnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i
to wszystko nazywa siÚ najszczÚśliwszym czasem - bezbarwnośÖ i pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piÚtnaście lat okaże
siÚ, że ja dzisiejszy, jestem răwnie przeciÚtny i zniewolony jak w
dzieciástwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam siÚ za dorosłego,
ktăry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył wiÚc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
SkromnośÖ i tylko skromnośÖ do pokory włNocznie... i tylko prawda,
nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - byÖ
pokornym, kiedy dookoła tylu idiotăw, rozpustnikăw, interesownych kłamcăw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trÚdowaci... Czy chcesz znowu
byÖ młodym? Nie. A czy chcesz pożyÖ jeszcze z piÚtnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem.
Żeby tylko można było oddaÖ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siÚ
tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawaÖ
ciosy, A teraz păjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
Na sali było dosyÖ dużo dzieci i panował normalny hałas, ktăry ucichł,
kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenÚ i usadowił pod ogromnym
portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym
czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i
powiedział:
- Dziś bÚdzie z nami rozmawiaÖ znany pisarz Wiktor Baniew, ktăry
urodził siÚ w naszym mieście. - Odwrăcił siÚ do Wiktora. - Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
- Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
- W takim razie, proszÚ.
Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzÚdzie. Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salÚ. Było ich około piÚÖdziesiÚciu - dziewczNot
i chłopcăw w wieku od dziesiÚciu do czternastu lat - patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje siÚ, że tu sNo same wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim rzÚdzie z prawej zauważył IrmÚ i uśmiechnNoł siÚ do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
- Uczyłem siÚ w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej
scenie wypadło mi kiedyś graÖ Ozryka. Roli nie umiałem, wiÚc musiałem jNo
wymyśliÖ w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu,
kiedy musiałem wymyśliÖ coś nie pod groĎbNo dwăjki. Podobno teraz trudniej
siÚ uczyÖ niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co
my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiaÖ w ciNogu roku. A wy
zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że ludzki măzg jest w stanie pomieściÖ znacznie wiÚcej informacji, niż to
siÚ wydaje na pierwszy rzut oka przeciÚtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieÖ
te informacje wtłoczyÖ... - Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii.
Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkÚ: Prosimy nie opowiadaÖ
nam o osiNogniÚciach nauki. ProszÚ rozmawiaÖ z nami jak z răwnymi. Walerians
kl. 6
- Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szăstej klasy
proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z răwnymi, i ostrzega mnie przed
referowaniem wam osiNogniÚÖ nauki... MuszÚ siÚ przyznaÖ, Walerians, że
istotnie zamierzałem porozmawiaÖ z wami o osiNogniÚciach hypnopedii.
Jednakże chÚtnie zrezygnujÚ ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swăj
obowiNozek poinformowaÖ ciÚ, że wiÚkszośÖ răwnych mi, dorosłych ludzi ma
nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu
niewygodnie măwiÖ na siedzNoco, wstał i przespacerował siÚ po scenie. -
MuszÚ siÚ wam zwierzyÖ, moi drodzy, że niespecjalnie lubiÚ spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie sposăb zrozumieÖ, z jakim czytelnikiem ma siÚ do
czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram siÚ zmieniÖ w wieczăr pytaá i odpowiedzi.
Czasami wychodzi dosyÖ zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznÚ
zadawaÖ pytania. A wiÚc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
- Tak - rozległy siÚ dzieciÚce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
- Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedĎmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeÖ
historiÚ napisania jakiejś mojej powieści?
NastNopiło niedługie milczenie, nastÚpnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
- To świetnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogăł nic
ciekawego. IdĎmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie
usłyszeÖ o moich planach twărczych?
Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo
paáskiej twărczości lepiej byłoby przedyskutowaÖ pod koniec rozmowy, kiedy
ogălny obraz bÚdzie bardziej jasny.
Usiadł. Wiktor wsadził rÚce w kieszenie i znowu przespacerował siÚ po
estradzie. Robiło siÚ interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
- A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstÚpnie. -
Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
- NaprawdÚ znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
- Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiÚc bÚdzie z literackimi
anegdotami?
- Czy można zadaÖ pytanie? - rzekł, unoszNoc siÚ z miejsca pryszczaty
chłopiec.
- Tak, oczywiście.
- Jakimi chciałby pan nas widzieÖ w przyszłości?
Bez pryszczy, przeleciało przez głowÚ Wiktorowi, ale odgonił tÚ myśl,
ponieważ zrozumiał - robi siÚ gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym
chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcÚ widzieÖ siebie w
teraĎniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadaÖ.
- Żebyście byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi.
Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swojNo pracÚ... i pracowali tylko dla
szczÚścia innych ludzi... (TrujÚ, pomyślał. Ale jak tu nie truÖ?) Mniej
wiÚcej tak...
Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
- Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
- Ja?! - oburzył siÚ Wiktor.
- Tak zrozumiałem paáskNo ksiNożkÚ "NieszczÚście przychodzi nocNo". -
Był to jasnowłosy skrzat, mniej wiÚcej dziesiÚcioletni. Wiktor
odchrzNoknNoł. "NieszczÚście" mogło byÖ dobrNo ksiNożkNo, mogło byÖ złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło byÖ ksiNożkNo dla dzieci. Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieÖ
ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomośÖ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat miał pewne podstawy przypuszczaÖ, że autor "NieszczÚścia" uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektărych aspektach.
- Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu
powiedzieÖ... Răżnie bywa,
- Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
- MăwiÚ o ogălnej koncepcji ksiNożki, byÖ może "ważniejszy" nie jest
odpowiednim słowem...
- Ja też nie mam na myśli fizjologii - odparł Wiktor. - ChcÚ
powiedzieÖ, że bywajNo sytuacje, w ktărych poziom erudycji nie ma znaczenia.
Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek,
ktăry pracuje dla wojny może siÚ uważaÖ za uczciwego? i Co to takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
- MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, ktăry uświadamia sobie
własnNo niedoskonałośÖ, ograniczonośÖ swojej wiedzy, stara siÚ je uzupełniÖ
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siÚ ze mnNo?
- Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
- A o co chodzi?
- Paáska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc
tÚ definicjÚ może uważaÖ siÚ za mNodrego. Szczegălnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
Tak, pomyślał Wiktor. OgarnÚła go lekka panika. To zupełnie nie
pogawÚdka z kolegami pisarzami.
- W jakimś sensie masz racjÚ - powiedział. - Ale chodzi o to, że w
ogăle "mNodry" i "głupi" - to pojÚcia historyczne i chyba raczej
subiektywne.
- To znaczy, że pan sam nie podejmuje siÚ odrăżniÖ głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzÚdăw prześliczne stworzenie o przepiÚknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
- Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujÚ siÚ. Ale nie jestem
pewien, czy zawsze siÚ ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to ten, ktăry myśli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieÖ. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na
stronÚ tego, kto wystÚpuje, zgadza siÚ z jego sNodami i dla wszystkich staje
siÚ jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siÚ samo przez siÚ, że
tu, na tej sali głupcăw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
siÚ, ogarniał je wrogi nastrăj, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że
pozostała możliwośÖ sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie siÚ wśrăd nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po ktărym można siÚ przejechaÖ ku ogălnemu zadowoleniu.
- Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z paáskim aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie paáskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjÚ. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy
faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetăw, ktărymi
przepełnione sNo paáskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośÖ,
prawda?
Wiktorowi wydało siÚ, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
- Widzicie - rzekł - przez pracÚ dla dobra ludzi rozumiem właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siÚ
nie ma do mojej twărczości. W ksiNożkach prăbujÚ pokazaÖ wszystko tak jak
jest naprawdÚ i nie prăbujÚ uczyÖ, czy też pokazywaÖ, co należy robiÖ. W
najlepszym razie wskazujÚ punkt przyłożenia siły, zwracam uwagÚ na to, z
czym trzeba walczyÖ. Ja nie wiem, jak należy zmieniaÖ ludzi, a gdybym
wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo
sławnym psychosocjologiem. Dla literatury piÚknej w ogăle jest
przeciwwskazane pouczaÖ, przewodziÖ, proponowaÖ konkretne drogi wyjścia,
albo tworzyÖ konkretnNo metodologiÚ. Można to zobaczyÖ na przykładzie
najwiÚkszych pisarzy. ChylÚ czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopăty,
dopăki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłÚ talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyÖ chodzenia boso
czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litośÖ i trwoga...
Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczeástwa i tylko w mizernym
stopniu narzÚdzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeástwa
zmienia siÚ nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinăw
maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelaÖ lub też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzÚ, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale păki zastanawiał siÚ jakby tu coś wtrNociÖ na temat roli literatury przy
poznawaniu wnÚtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
- Daruje pan, ale to wszystko jest dosyÖ banalne. Przecież nie o to
chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma siÚ ochoty ich zmieniaÖ. Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. WiÚc dla czyjego dobra paáskim zdaniem powinniśmy pracowaÖ?
- Ach, wiÚc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
Nagle dotarło do niego: măj Boże, przecież ci smarkacze poważnie
myślNo, że piszÚ tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdakăw, nic
nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieÖ, to sNo dzieci, dziwaczne
dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym
doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko poukładaÖ w szufladkach z napisami "dobrze" i "Ďle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
- Wprowadziło mnie w błNod to, że măwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że
niepedagogicznie jest tak măwiÖ, ale niestety trzeba to powiedzieÖ, inaczej
nigdy siÚ nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mÚżczyzna może byÖ
wspaniałym człowiekiem, ktărego nie sposăb nie kochaÖ, dla ktărego można
mieÖ najwyższe uznanie i uważaÖ za zaszczyt uściśniÚcie jego rÚki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleÖ, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem. Wszystkich bohaterăw moich ksiNożek uważacie za łajdakăw, ale
to dopiero połowa nieszczÚścia. Uważacie jednak, że i ja traktujÚ ich tak
samo jak i wy. A to już jest całe nieszczÚście. NieszczÚście, ktăre polega
na tym, że w ten sposăb nigdy nie zrozumiemy siÚ nawzajem.
Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeá, twarzy rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało
szczÚśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynaÖ od poczNotku, na
nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzÚdăw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
- Czy nie măgłby nam pan powiedzieÖ, czym jest postÚp?
Wiktor poczuł siÚ obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myśleÖ i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
- PostÚp - powiedział - jest to rozwăj społeczeástwa w takim kierunku,
ktărego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mÚczNo siÚ nawzajem.
- A czym siÚ zajmujNo? - zapytał tÚgi chłopiec siedzNocy po prawej
stronie.
- PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
- A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkości nie zna
znowu tak wiele epok, w ktărych ludzie mogli sobie popijaÖ i zakNoszaÖ
quantum satis. Dla mnie postÚp - to dNożenie do stanu, w ktărym nie depczNo
i nie zabijajNo. A czym siÚ wtedy bÚdNo ludzie zajmowaÖ - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede wszystkim konieczne warunki postÚpu, a wystarczajNoce - to rzecz
nabyta...
- Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - Sprăbujemy rozpatrzeÖ
nastÚpujNocy schemat. Załăżmy, że automatyzacja rozwija siÚ w takim tempie
jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca wiÚkszośÖ
aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesăw produkcyjnych i
sfery usług ze wzglÚdu na nieprzydatnośÖ. BÚdzie po prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywaÖ siÚ nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset
tysiÚcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłośÖ pracy starych maszyn i
powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu
niepotrzebne. To dobrze?
- Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposăb przykre... Ale muszÚ wam powiedzieÖ, że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. WiÚc pewien postÚp jest chyba oczywisty.
- A czy pan sam chciałby żyÖ w takim świecie? Wiktor pomyślał.
- Wiecie - rzekł -ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale
szczerze măwiNoc, może warto byłoby sprăbowaÖ.
- A czy potrafi pan wyobraziÖ sobie człowieka, ktăry kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
- Oczywiście, że potrafiÚ. SNo ludzie, sam znam takich, ktărym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywaÖ,
rozpychaÖ siÚ, iśÖ po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie
odmăwiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby sprăbowaÖ raj przerobiÖ na
chlew... albo na koszary. Z najwiÚkszNo przyjemnościNo zburzyliby taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafiÚ.
- A bohaterăw paáskich ksiNożek, ktărych pan tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłośÖ?
- Tak, oczywiście. ZnaleĎliby wreszcie zasłużony spokăj.
Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
- No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie,
czy nie, lecz o to, że dla pana i paáskich bohaterăw taka przyszłośÖ jest
całkowicie do przyjÚcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowaÖ sił, żeby pracowaÖ dla
dobra paáskich uświnionych od stăp do głăw i marzNocych o spokoju facetăw.
NaładowaÖ ich energiNo, żeby mogli żyÖ, naprawdÚ już nie sposăb. I jak tam
pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt
przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o
ludzkośÖ nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o paáskim pokoleniu...
ProszÚ mi darowaÖ, ale zagryĎliście siÚ, roztrwoniliście siÚ na wewnÚtrzne
waśnie, na kłamstwa i na walkÚ z kłamstwem, ktărNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w paáskiej piosence:
Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo siÚ zmieni.
A kłamstwo wczorajsze przemienia siÚ żywo
dziś w prawdÚ powszedniNo i prawdÚ prawdziwNo
Właśnie tak siÚ miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden
sposăb nie możecie uwierzyÖ, że jesteście już martwi, że własnorÚcznie
zbudowaliście świat, ktăry stał siÚ dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach, rzucaliście siÚ z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że
na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
Pryszczaty măwca machnNoł rÚkNo i usiadł. Zapanowało milczenie,
nastÚpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
- Kiedy măwiłem "wy", nie miałem na myśli personalnie pana, panie
Baniew.
- DziÚkujÚ - powiedział gniewnie Wiktor.
Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa măwiÖ tak
bezapelacyjnie, to bezczelnośÖ i brak wychowania... daÖ w łeb i wyprowadziÖ
za ucho z sali. Czuł siÚ głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było
prawdNo, sam tak myślał, a teraz znalazł siÚ w sytuacji człowieka, ktăry
musi broniÖ czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne,
jak siÚ zachowaÖ dalej, jak kontynuowaÖ rozmowÚ i czy w ogăle warto jNo
kontynuowaÖ... Rozejrzał siÚ po sali i zobaczył, że czekajNo na jego
odpowiedĎ, że Irma czeka na jego odpowiedĎ, że wszystkie te rumiane i
piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził
wspălnNo opiniÚ i wyraził jNo szczerze, z głÚbokim przekonaniem, a nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurÚ. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdziÚczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł siÚ do ułanăw i
uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na
dezynteriÚ w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a
potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, ktăry
zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach,
spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A
właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanowaÖ za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież trzeba byÖ idiotNo, żeby mieÖ rzNod, ktăry
doprowadził armiÚ do takiego stanu... Aż siÚ wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak ogromnNo pracÚ myśli musiały wykonaÖ te dzieciaki, żeby dojśÖ do
wnioskăw, do ktărych dorośli dochodzNo, kiedy duszÚ majNo już w strzÚpach,
zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo
nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś wiÚkszośÖ do
tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoÖ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe czasy? Patrzył na salÚ nieomal ze strachem. Zdaje siÚ, że
pomimo wszystko przyszłości udało siÚ zapuściÖ macki w samo serce czasu
teraĎniejszego i ta przyszłośÖ była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
- Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieástwo
- to zawsze okrucieástwo. I nie może przynieśÖ nic oprăcz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na wzglÚdzie. I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczegălnie nowego. ZburzyÖ stary świat i na
jego kościach zbudowaÖ nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani
razu nie udało siÚ osiNognNoÖ oczekiwanych rezultatăw. To samo, co w starym
świecie wywołuje pragnienie, aby burzyÖ bez najmniejszej litości,
szczegălnie łatwo przystosowuje siÚ do procesu burzenia, do okrucieástwa, do
bezwzglÚdności, okazuje siÚ dla tego procesu niezbÚdne, trwa nienaruszone,
staje siÚ gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje
śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolÚ, okrucieástwa nie można
zniszczyÖ okrucieástwem. Ironia i litośÖ! Ironia i litośÖ, dzieci!
I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi
przeleciała przez głowÚ szalona myśl, że udało mu siÚ wreszcie powiedzieÖ
coś takiego, co wstrzNosnÚło wyobraĎniNo słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieá i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak
powściNogliwie ukłonił siÚ Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci răwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
IrmÚ i widział, że jest szczÚśliwa, że stara siÚ tego nie okazaÖ, ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył siÚ opamiÚtaÖ,
zabrał głos Bol-Kunac.
- Obawiam siÚ, że pan nas Ďle zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. -
Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z paáskiego punktu widzenia jesteśmy
okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyÖ
waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudowaÖ nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyÖ
ten wasz raj, popijajcie i jedĎcie na zdrowie. BudowaÖ, panie Baniew, tylko
budowaÖ. Niczego nie burzyÖ, tylko budowaÖ.
Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
- Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po
waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujÚ z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyÖ właśnie dlatego, że
przeszkadzały... przeszkadzały budowaÖ nowe, nie lubiły tego co nowe,
hamowały...
- Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie bÚdzie
nam przeszkadzał. BÚdzie nam nawet pomagaÖ. Poprzednia historia zakoáczyła
swăj bieg, nie trzeba siÚ na niNo powoływaÖ.
- No căż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko siÚ wam tak szczÚśliwie układa.
Fajni chłopcy i dziewczÚta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bÚdNo siÚ zagryzaÖ, rozmnażaÖ i rozpocznie siÚ praca na chleb nasz
powszedni... Nie, pomyślał z rozpaczNo. ByÖ może jakoś siÚ uda... ZagarnNoł
ze stołu karteczki. Zebrało siÚ ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można uważaÖ za dobrego i uczciwego człowieka, ktăry pracuje dla wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
- Przysłano mi kilka pytaá - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz
warto...
Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale
właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznaÖ
wspăłczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem
ideologii społeczeástwa, czy też czÚści społeczeástwa, a my powinniśmy znaÖ
ideologăw wspăłczesnego społeczeástwa. Teraz wiemy wiÚcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. DziÚkujemy.
Na sali zaczNoł siÚ ruch, słychaÖ było "DziÚkujemy... DziÚkujemy, panie
Baniew" dzieci zaczÚły wstawaÖ, opuszczaÖ swoje miejsca, a Wiktor stał
zaciskajNoc w piÚści karteczki, czuł siÚ jak kretyn, wiedział, że jest
purpurowy, że minÚ ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł siÚ w garśÖ, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koácu jak ma traktowaÖ te dzieci.
One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do
tego, co Wiktor pisał i do tego, co măwił, nie miał żadnych punktăw
stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gÚsiNo skărkNo na chudych rÚkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjÚ w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak
czuł siÚ doświadczalny kot, ktăremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i
w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i
oślepiono reflektorem... Tak, ze wspăłczuciem powiedział Wiktor do kota,
ktărego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeÖ...
I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejśÖ. Na sekundÚ ogarnÚła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby
siÚ, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogÚ w celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznośÖ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie zamierzały go preparowaÖ. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszÚ o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bÚdzie łaskaw!".
I Wiktor wyjNoł wieczne piăro, zdjNoł nakrÚtkÚ, z zaciekawieniem
postronnego człowieka przysłuchał siÚ swoim odczuciom i wcale siÚ nie
zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumÚ. To były upiory przyszłości i cieszyÖ
siÚ ich uznaniem było jednak przyjemnie.
*
W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i
wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosăw, po twarzy i za kołnierz
spływała woda - okazało siÚ, że zapomniał włożyÖ kaptur. Spodnie przemokły
do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu siÚ paliÖ - zdaje siÚ, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogÚ mokry
płaszcz, przebierał siÚ, wycierał głowÚ rÚcznikiem. To tylko akceleracja,
uspokajał siÚ, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc siÚ chciwie. To jest
właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc pewne
siebie dzieciÚce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj
dorosłych, Boże ratuj ich rodzicăw, oświeÖ ich, spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment... Ze wzglÚdu na Ciebie samego błagam ciÚ, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżÚ Babel, kamieá nagrobny dla wszystkich głupcăw, ktărych
wypuściłeś na tÚ ZiemiÚ, aby siÚ płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutkăw akceleracji... Okazałeś siÚ prostaczkiem, bracie Boże...
Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A
właściwie dlaczego tak siÚ zdenerwowałem? - pomyślał. Rozhulała mi siÚ
wyobraĎnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniÚte
ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniÚtych? SkNod mi
przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły siÚ w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały siÚ ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudowaÖ nowy świat. I wcale nie
wszystkie sNo takie. MajNo przywădcăw, krzykaczy - Bol-Kunac... ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci
jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siÚ... Wiedział, że to nieprawda.
No, powiedzmy, nie nudziły siÚ, słuchały z ciekawościNo - to jednak
prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich
ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo albo do wÚdrownego cyrku - oglNodaÖ gołe nogi tancerki na
linie. Răwno zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojÚcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrÚciÖ gdzieś żarăwkÚ i
trzasnNoÖ niNo o ścianÚ, albo dorwaÖ gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaśÖ mu
po ryju... Wiktor rozwalił siÚ w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy
wspominamy z rozczuleniem szczÚśliwe dzieciástwo i jesteśmy przekonani, że
od czasăw Tomka Sawyera tak było, jest i bÚdzie. Powinno byÖ. A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeÖ na nie z
boku, lekkNo litośÖ a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie.
A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły,
duży, możesz mi przyłożyÖ, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciástwa
byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiÖ głuptaka...
Wiktor nalał nowNo porcjÚ dżinu i zaczNoł wspominaÖ, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoÖ, żeby nie zawyÖ ze wstydu. Jak
przyszedł do tych dzieciakăw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z găry,
modny bÚcwał, jak na dzieá dobry uczÚstował je szlachetnNo głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił siÚ i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośÖ intelektualnNo,
jak uczciwie prăbowano skierowaÖ go na właściwNo drogÚ i ostrzegano go, a on
nadal plătł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że
co tam, nie ma co siÚ przesadnie wysilaÖ - a kiedy wreszcie straciwszy
cierpliwośÖ dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochaÖ i skarżyÖ siÚ,
że go Ďle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy,
wpadł w takNo euforiÚ, że aż wstyd pomyśleÖ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co siÚ dziś wydarzyło, bez wzglÚdu na swojNo wysilonNo uczciwośÖ
nigdy nikomu nie ośmieli siÚ opowiedzieÖ, że za jakieś păł godziny przekona
sam siebie o konieczności zachowania răwnowagi duchowej i tak wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obrăciło siÚ w najwiÚkszy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, ktăre - a
niby czego siÚ po nich spodziewaÖ? - sNo dzieÖmi i dlatego nie najlepiej
orientujNo siÚ w literaturze i w życiu... Należałoby posłaÖ mnie do
departamentu oświaty, pomyślał z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechÚ, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bÚdzie siÚ rozwijaÖ w takim samym tempie,
to do tego czasu kiedy bÚdzie ich dużo, ja już dziÚki Bogu szczÚśliwie umrÚ.
Jak to dobrze - umrzeÖ we właściwym czasie!
Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "ProszÚ!". Wszedł Pawor w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniÚtym nosem.
- Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko,
wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkÚ do nosa i zaczNoł smarkaÖ i
kichaÖ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
- Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
- Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To
miasto mnie wykoáczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
- Na zdrowie - powiedział Wiktor.
Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
- Gdzie siÚ pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy razy pukałem do
pana, chciałem wziNoÖ coś do czytania. Ja tu przepadnÚ, jedyne moje zajÚcie
- to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem
do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkÚ telefonicznNo i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma pan
coś do czytania?
- Raczej wNotpiÚ - rzekł Wiktor.
- Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegăw pan
nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana siÚ nazywa?
"ŚmierÖ po południu"? "Păłnoc po śmierci"? Nie pamiÚtam...
- "NieszczÚście przychodzi o păłnocy" - powiedział Wiktor.
- O to to. Niech pan da poczytaÖ.
- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkÚ. I do tego nic nie zrozumiał.
- A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował siÚ Pawor z
oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistăw, co tu można nie
zrozumieÖ?
- Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siÚ dżinu. Z wodNo?
Pawor kichnNoł, coś mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał siÚ dookoła,
odrzucił głowÚ do tyłu i znowu kichnNoł.
- Głowa mi pÚka - poskarżył siÚ. - O w tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
- Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
- Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym
departamencie powołano komisjÚ i ta komisja udowodniła, że to rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwăw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło siÚ na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan măwi,
bo widziałem tych miejscowych wunderkindăw. Zachowaj nas Boże od takich
lwăw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
- A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
- Niewykluczone - zgodził siÚ Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspălnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny.
Wzrost wagi noworodkăw, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwăch
metrăw, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo siÚ
rozmnażaÖ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
- Co - nauczyciele?
Pawor kichnNoł.
- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
- Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoÖ rozporka?
- Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siÚ na Wiktora. -
Oni w ogăle nie majNo rozporkăw.
- I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
- W jakim sensie?
- Co jeszcze jest w nich niezwykle?
Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z
litościNo.
- Jak widzÚ, nie ma pan o niczym pojÚcia - rzekł Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo chustkÚ. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głăwnNo
właściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomośÖ życia i oderwanie od
interesăw narodu... Jest pan już tu ponad tydzieá. Czy był pan gdziekolwiek
oprăcz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprăcz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
- Dobra, dosyÖ tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety.
Znalazł siÚ usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
- A - a - a, nie podoba siÚ? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bÚdÚ... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
- Nie ma o czym opowiadaÖ - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak
wunderkindy...
- A jednak?
- No wiÚc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaá. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
- No wiÚc, jeśli mam byÖ całkiem szczery, nieĎle mi dali popaliÖ.
- A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siÚ ze wspăłczuciem.
- Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam măwiÖ
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnÚło, że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja... - Pawor ze wspăłczuciem kiwał głowNo. - Słowem,
Ďle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym măwiÖ.
- Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszÚ
panu powiedzieÖ, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty
godne litości z tysiNocem kłopotăw na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś
szczegălnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych
działaá partyzantăw... No wiÚc, o co pana pytano?
- No, na przykład, co to jest postÚp.
- Tak. WiÚc, ich zdaniem, co to takiego postÚp?
- Ich zdaniem, postÚp to nadzwyczaj proste. PosłaÖ nas wszystkich do
rezerwatăw, żebyśmy siÚ nie plNotali pod nogami, a wăwczas oni na wolności
bÚdNo mogli spokojnie studiowaÖ Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
- No căż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na
ten temat măwi narăd?
- Kto?!
- Narăd!... Narăd măwi, że wszystkie nieszczÚścia sNo przez mokrzakăw.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzakăw...
- To dlatego, że w mieście nie ma Żydăw - zauważył Wiktor. Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktăry wszedł na salÚ, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
- To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty
uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzakăw, łażNo za nimi do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicăw majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na
poczNotku rodzice bardzo siÚ cieszyli, że dzieci zamiast drzeÖ spodnie na
płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siÚ nie cieszy. Jednakże bojNo siÚ
mokrzakăw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijaáskich niemowlNot...
- Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudăw?
- To nie ja! - powtărzył Pawor z uczuciem. - Tak măwiNo w mieście.
- Co măwiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
- Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki păł na păł z prawdNo. -
Popatrzył na Wiktora znad chustki. - ProszÚ mnie nie uważaÖ za idiotÚ -
powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali - to już nie koty păł na păł z deszczem... Jest takie określenie -
twarz rozświetlona od wewnNotrz. Właśnie takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogăle nie rozmawia - cedzi coś przez zÚby z pobłażliwNo odrazNo... Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrÚtne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogăle to świástwo podjudzaÖ dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - narăd
jest ważniejszy niż macierzyástwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, wiÚc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii
rujnujNocym przedsiÚwziÚciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia siÚ
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnÚ oznajmia, że twăj ojciec - to
pijak i bezmăzgie bydlÚ, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdÚ, ale to wszystko jedno świástwo, należy to robiÖ inaczej,
nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali siÚ tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? DzieciÚ zaczyna
răżanymi usteczkami szczebiotaÖ o postÚpie, zaczyna măwiÖ straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza siÚ do
intelektualnego okrucieástwa, najgorszego okrucieástwa, jakie można
wymyśliÖ, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siÚ fizjonomie,
stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma
żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a
ja byłem podwăjnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie... Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - măwił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyÖ i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dzieÖmi i
jak siÚ przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siÚ nieomal w anioły,
a zapytaj takiego jak siÚ idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł
pogardy...
Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. WiÚc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na paáskim miejscu
urozmaiciłbym, a przynajmniej prăbowałbym urozmaiciÖ swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrăżniÖ paáski ogon od wszystkich innych ogonăw. Drut kolczasty,
żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
- Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
- A skNod ja mogÚ wiedzieÖ? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
- To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
- Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem
sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkăd, mokrzakăw
wypuszczajNo bez przeszkăd, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to
jest dziwne.
Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by
mnie ukrzyżowali - NiepojÚte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba
bÚdzie zapytaÖ Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczÚ, co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieÖ.
- Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
- Przepraszam, zamyśliłem siÚ.
- MăwiÚ, że wcale bym siÚ nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
- Ja też bym siÚ nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwiÚ siÚ,
nawet jeśli ja sam zechcÚ zastosowaÖ jakieś środki.
Pawor wstał i podszedł do okna.
- Ale pogoda - powiedział zgnÚbiony. - WyjechaÖ by stNod jak
najprÚdzej... Da mi pan ksiNożkÚ, czy nie?
- Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co
przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom
nasze dzieci?
Pawor wzruszył ramionami.
- To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieÖ? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciÚżki i mokry.
- Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze
dzieci?
- Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkÚ na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
- Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
- Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo dzieci? No căż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkÚ i powNochał dżin w szklance. - A niby
dlaczego w naszych czasach nie buntowaÖ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje siÚ na czarnych, żăłtych na białych, a głupich szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
- Pawor twierdzi - powtărzył Wiktor - że paáscy pacjenci włăczNo siÚ po
mieście i uczNo dzieci răżnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś
podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzÚ. Tak wiÚc, niczemu
siÚ nie dziwiÚ, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
- O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od
wiekăw mieli prawo chodziÖ po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli măwiNoc
o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi bÚdzie wolno zapytaÖ pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkÚ, ktăra nazywa siÚ "zła fryga"?
- No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
- Miał pan takNo zabawkÚ?
- r Ja oczywiście nie miałem... ale koledzy, o ile pamiÚtam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy măwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
- Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rÚkÚ"...
- Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, măgłbym siÚ
dowiedzieÖ, o czym rozmawiajNo tubylcy?
- Nie măgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paáskiej kompetencji.
- SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? -
zapytał Pawor urażonym tonem.
- Wiem - powiedział Golem. - ZgadujÚ, bo tak mi siÚ podoba,... i niech
pan przestanie łgaÖ, przecież prăbował pan kupiÖ u Teddyego "pogodnik", wiÚc
świetnie pan wie, co to takiego.
- Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
- ChwileczkÚ, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
- Czyżby? A mnie siÚ wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan,
Wiktorze, mokrzaki to ciÚżko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna
rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroÖ i
mNodrośÖ, wiÚc nie trzeba ich krzywdziÖ.
- Kto ich krzywdzi?
- Czyżby pan ich nie krzywdził?
- Na razie nie. Na razie nawet wrÚcz przeciwnie.
- No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
- DokNod jedziemy?
- Do sanatorium. JadÚ do sanatorium, pan jak widzÚ też siÚ wybiera do
sanatorium, a Pawor niech siÚ kładzie do łăżka. DośÖ zarażania grypNo. l
Wiktor spojrzał na zegarek.
- Czy nie jest za wcześnie?
- Jak pan chce. Tylko niech pan pamiÚta, że od dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
- A może najpierw zjemy obiad?
- Jak pan chce - powtărzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadăw. I panu
nie radzÚ. Wiktor pomacał siÚ po brzuchu.
- Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadÚ.
- Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
- Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siÚ ubieraÖ.
Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
- Czy rozumie pan aluzje?
- Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
- A wiÚc zwracam panu uwagÚ: aluzja. Niech pan mniej gada.
- Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieÖ?
- Jako aluzjÚ. Niech pan przestanie trzaskaÖ dziobem.
- Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
Przejechali miasto, minÚli fabrykÚ konserw, przeciÚli pusty miejski
park, zapuszczony, mizerny, na wpăł zgniły z wilgoci, przemknÚli obok
stadionu, na ktărym umorusani, w błotnych cÚtkach jak żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napÚczniałymi butami napÚczniałNo piłkÚ i
wytoczyli siÚ na szosÚ prowadzNocNo do sanatorium. Dookoła, za kurtynNo
deszczu leżał mokry, płaski jak stăł step, niegdyś suchy, wypalony i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siÚ w grzNoskie mokradła.
- Pana aluzja - rzekł Wiktor - przypomniała mi pewnNo rozmowÚ, mojNo
rozmowÚ z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw
paástwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego -
trzydzieści metrăw na dwadzieścia - gabinetu i zainteresował siÚ: "Wiktor,
czy chce pan nadal mieÖ swăj kawałek chleba z masłem?" Ja, naturalnie
odpowiedziałem twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokaÖ!" -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
Golem uśmiechnNoł siÚ. ,
- A właściwie na czym pan brzdNokał?
- Jego ekscelencja miał na myśli moje Öwiczenia na banjo w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
- A właściwie skNod pan ma pewnośÖ, że nie jestem szpiclem?
- A ja wcale nie mam takiej pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz nie măwi siÚ "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie măwiNo "kabel".
- Nie wyczuwam răżnicy - zauważył Golem.
- Praktycznie, ja răwnież - powiedział Wiktor. - A wiÚc przestajemy
trzaskaÖ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
- Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Pan ma wspaniałNo opiniÚ! Ale ja pytam o tego nieszczÚśnika, ktăry
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
Golem milczał chwilÚ, a potem zapytał:
- Ktărego z nich ma pan na myśli?
- Nie rozumiem - odparł Wiktor. - Naturalnie, że tego, ktăry wpadł w
potrzask.
- Było ich czterech - stwierdził Golem wpatrzony w drogÚ zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niăsł pan na plecach, trzeciego
zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpÚtał pan
skandalicznNo băjkÚ w restauracji.
Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał răwnież. Świetnie prowadził
samochăd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
- No, no, niech siÚ pan tak nie mÚczy - oznajmił wreszcie Golem. -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siÚ tej samej nocy.
- To także żart? - zapytał Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem,
dlaczego paáscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
- Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwăch
powodăw. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyÖ genetycznych chorăb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieÖ.
- Zabawne - wymamrotał Wiktor - Tyle już siÚ nasłuchałem o tych
paáskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyÖ we
wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kośÖ może siÚ
zrosnNoÖ w ciNogu jednej nocy.
- No tak - rzekł Wiktor. - Dlaczego w mieście nie ma kotăw? Przez
mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzNo myszy... Măgłby pan zaproponowaÖ
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta răwnież i myszy.
- A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
- Tak - lekkomyślnie potwierdził Wiktor. - Właśnie a la - potem
przypomniał sobie czym skoáczyła siÚ historia ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie ma w tym nic śmiesznego - powiedział. - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci. - I widziałem, jak siÚ zachowywały, kiedy pojawił siÚ
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale siÚ nie zdziwiÚ, jeśli pewnego piÚknego dnia
wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
- Nie zdziwi siÚ pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
- Nie wiem... może zabiorÚ mu akordeon.
- I sam pan zagra?
- Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoÖ tych
dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
- Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ - powiedział Golem.
- Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub
bardziej zrÚcznie uchyla siÚ pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siÚ tak czy inaczej, a pan straci sposobnośÖ,
aby nadaÖ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
- Tajemnica lekarska! - wyrzekł Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem.
MogÚ siÚ tylko domyślaÖ.
Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły siÚ na drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce Ďrădła - 2,5 km". Sylwetki
cofnÚły siÚ na pobocze - dorosły mÚżczyzna i dwoje dzieci.
- Niech siÚ pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
- Co siÚ stało? - Golem zahamował.
Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniÚtym wodNo, na chłopca, ktăry răwnież
był bez płaszcza i na dziewczynkÚ, bosNo, w sukience oblepiajNocej ciało.
NastÚpnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosÚ. Deszcz i wiatr
uderzyły go po twarzy, aż siÚ zachłysnNoł, ale nie zauważył tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłośÖ, kiedy "na siÚ ochotÚ tłuc i łamaÖ, ale jeszcze ma
siÚ świadomośÖ własnego szaleástwa. Na sztywnych nogach podszedł do
mokrzaka. "
- Co tu siÚ dzieje? - wycedził przez zÚby. A potem do cărki patrzNocej
na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo măwiÚ!
Irma nie ruszyła siÚ z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z
niepojÚtNo intonacjNo "To măj ojciec" i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeÖ, wymachiwaÖ piÚściami, nie
można groziÖ, chwytaÖ za kołnierz, ciNognNoÖ... i w ogăle nie można siÚ
wściekaÖ. Powiedział bardzo spokojnie:
- Irma, idĎ do samochodu, jesteś cała mokra. Bol-Kunac, na twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała. Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choÖby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka o zgodÚ, ale powstał cieá wrażenia, że jednak coś zaszło, jakaś
wymiana poglNodăw, jakaś krătka narada, w wyniku ktărej podjÚto decyzjÚ na
jego korzyśÖ. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
- Jestem panu niezmiernie wdziÚczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bÚdzie jeżeli zostanÚ.
- Jak chcesz - stwierdził Wiktor. - Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było powiedzieÖ coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z
găry wiedział, że to bÚdzie coś bardzo głupiego, ale căż poczNoÖ? - tak
zwyczajnie odejśÖ po prostu nie măgł. Ze wzglÚdăw czysto prestiżowych. I
powiedział.
- Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje siÚ pan tu jak ryba w wodzie.
NastÚpnie odwrăcił siÚ i rzuciwszy wyobrażonNo rÚkawicÚ, odmaszerował.
Wypowiedziawszy te słowa, myślał z obrzydzeniem, hrabia oddalił siÚ z
godnościNo...
Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodÚ z
warkoczykăw. Wiktor wcisnNoł siÚ do tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
- Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił siÚ... Wsuá tutaj nogi,
Irma, to ci je rozetrÚ.
- Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
- Chcesz złapaÖ zapalenie płuc? Daj tu nogi!
- Bardzo proszÚ - odrzekła Irma, zwinÚła siÚ na siedzeniu i przesunÚła
do tyłu jednNo nogÚ.
Już z găry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor ujNoł obiema rÚkami tÚ chudNo, dziewczyáskNo nogÚ -
mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzył siÚ, żeby jNo rozcieraÖ - do
czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłoámi, tÚ brudnNo,
zlodowaciałNo nogÚ, odwieczne Ďrădło katarăw, gryp, stanăw zapalnych drăg
oddechowych i obustronnych zapaleá płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy. SiłNo inercji wykonał jeszcze kilka ruchăw
masujNocych, a nastÚpnie ostrożnie tÚ stopÚ wypuścił. Przecież wiedziałem,
pomyślał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu siÚ kryje jakiś podstÚp, że dzieciom nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyÖ, ale chciałem
ratowaÖ, wyrywaÖ ze szponăw, płonNoÖ sprawiedliwym gniewem, spełniaÖ
obowiNozek i znowu napuścili mnie na wodÚ, i znowu wyszedłem na idiotÚ,
drugi raz tego samego dnia...
- Zabieraj swojNo nogÚ - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogÚ i zapytała:
- DokNod jedziemy - do sanatorium?
- Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego haáby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogÚ, ciÚżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
- A po co? - zapytała Irma.
- Przebierzesz siÚ w suche ubranie i położysz do łăżka.
- Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
- Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor. - Dam ci ksiNożki i bÚdziesz
sobie czytaÖ.
Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozÚ jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to siÚ jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogăle nic z tych rzeczy, ale jak
ja jNo odwiozÚ z powrotem? E tam, wezmÚ jakikolwiek samochăd i odwiozÚ...
Dobrze by było coś sobie łyknNoÖ
- Golem... - zaczNoł, ale siÚ opamiÚtał. Nie wypada, do diabla.
- Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siÚ.
- Nie, nic - westchnNoł Wiktor, wpatrzony w szyjkÚ butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział znużonym głosem. - Co robiliście na
tych rozstajach?
- Myśleliśmy mgłÚ - odpowiedziała Irma.
- Co?
- Myśleliśmy mgłÚ - powtărzyła Irma.
- O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
- A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
- MyśleÖ - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wiÚc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
- Zależy, jak na to popatrzeÖ - odparła Irma. - MyśleÖ mgłÚ - to jedno,
a myśleÖ o mgle - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myśleÖ o mgle.
Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
- Poczekaj - powiedział. - MyśleÖ mgłÚ - tak siÚ nie măwi, to
niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myśleÖ, biegaÖ,
chodziÖ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziÖ po ulicy. MyśleÖ o... no o
czymś tam...
- MyśleÖ głupstwa - podpowiedział Golem.
- No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
- Szybko chodziÖ - powiedział Golem.
- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmił Wiktor. -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
- Tato, czy możesz nie paliÖ? - zainteresowała siÚ Irma.
Zdaje siÚ, że Golem wydał z siebie jakiś dĎwiÚk, a byÖ może to silnik
kichnNoł wspinajNoc siÚ pod gărÚ. Wiktor zgniătł papierosa i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu
sunÚła nieprzejrzysta biała ściana.
- No i masz mgłÚ - rzekł Wiktor. - Możesz jNo myśleÖ. A także wNochaÖ,
biegaÖ i chodziÖ. Irma chciała coś powiedzieÖ, ale wtrNocił siÚ Golem.
- Nawiasem măwiNoc - stwierdził - czasownik "myśleÖ" wystÚpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzÚdnie złożonych. Na przykład - myślÚ, że...
i tak dalej.
- To zupełnie inna sprawa - nie zgodził siÚ Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotÚ wypiÖ i zapaliÖ. Zachłannie popatrzył na szyjkÚ butelki.
- Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
- Nie. A tobie?
- TrochÚ mnie trzÚsie - przyznał siÚ Wiktor.
- Trzeba wypiÖ dżinu - zauważył Golem.
- Tak, byłoby nieĎle... A może pan ma?
- Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
Jeep wjechał w bramÚ i zaczÚło siÚ to, o czym Wiktor jakoś nie
pomyślał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczÚły przesNoczaÖ siÚ przez kratÚ
ogrodzenia i widocznośÖ była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała
postaÖ w przemokniÚtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minNoł gipsowNo wazÚ
ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i
przyłNoczył siÚ do stada samochodăw stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyliła
siÚ z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siÚ
oddam?" Wiktor wysiadł zamierajNoc. Irma z ciekawościNo rozglNodała siÚ
dookoła. Wiktor mocno ujNoł jNo za rÚkÚ i poprowadził do wejścia. Na
schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bieliĎnie i ulicznymi
głosami śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedaÖ heroiny.
Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich
sprăbowała złapaÖ go za spodnie. Wiktor wepchnNoł IrmÚ do holu. Było tu
ciemno, okna zasłoniÚte, śmierdziało dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor z zaciśniÚtymi zÚbami deptał po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo siÚ IrmÚ, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siÚ na niNo spojrzeÖ.
"
Na podeście czekał już na niego z otwartymi objÚciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważył IrmÚ i
wpadł w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!" Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł mu na nogÚ i pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. PchnNoł drzwi Diany -
były zamkniÚte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast siÚ
odezwała: "Wynoś siÚ do wszystkich diabłăw! - wrzasnÚła z furiNo. -
ŚmierdzNocy impotent! Găwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siÚ otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł IrmÚ do pokoju i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
- A, to ty - powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
CzuÖ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
- To jest moja cărka - z trudem odparł Wiktor. - Irma. Irmo, to jest
Diana.
Patrzył Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziÚki Bogu, zdaje siÚ,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeĎwiała.
- Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
- Irma przemokła - wydusił z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy,
połăż do łăżka i w ogăle...
- Nie położÚ siÚ - oznajmiła Irma.
- Irma - powiedział Wiktor. - BNodĎ łaskawa słuchaÖ, bo inaczej zaraz
kogoś spiorÚ...
- Niektărych z tu obecnych rzeczywiście należałoby spraÖ - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
- Diano - rzekł Wiktor. - ProszÚ ciÚ.
- Dobra - powiedziała Diana. - IdĎ do siebie. Damy sobie radÚ.
Wiktor wyszedł z ogromnNo ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciÖ na korytarz absolutnie
nieznanNo parÚ, ktăra siÚ tam zagnieĎdziła oraz uświnionNo bieliznÚ
pościelowNo. Potem zamknNoł drzwi, zwalił siÚ na goły materac, zapalił
wilgotnego papierosa i zaczNoł siÚ zastanawiaÖ, co też właściwie
narozrabiał.
*
Wiktor obudził siÚ păĎno, była pora obiadu. TrochÚ bolała głowa, ale
nastrăj okazał siÚ nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkÚ papierosăw, zszedł na dăł, damskNo
szpilkNo do włosăw otworzył czyjś samochăd, wyprowadził IrmÚ służbowym
wyjściem i odwiăzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrÚcało, tak paskudnie siÚ czuł, Irma zaś siedziała obok, czyściutka,
schludna, uczesana według najnowszej mody - żadnych tam warkoczykăw - i
zdaje siÚ miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotÚ na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby zaczynaÖ od przyznania siÚ do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu siÚ niepedagogiczne. Skoáczyło siÚ na tym, że Irma nagle, ni z
tego ni z owego, pozwoliła mu zapaliÖ (pod warunkiem, że wszystkie okna
bÚdNo otwarte) i zaczÚła opowiadaÖ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo
wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodÚ, że w ogăle jako
ojciec jest całkiem do przyjÚcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana
jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele
wie i za bardzo lubi wypiÖ, ale to akurat w koácu nie jest takie straszne,
ty też lubisz wypiÖ, a wszystkim siÚ spodobałeś, dlatego, że măwiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem
słusznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac
powiedział, że w całym mieście jesteś jedynym człowiekiem wartościowym,
jeśli oczywiście nie liczyÖ doktora Golema, ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspălnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogăle potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
W rezultacie odbyła siÚ znakomita rozmowa, obie strony były pełne
szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochăd postawił na
jakimś zagraconym podwărzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak
bardzo niewdziÚcznym zajÚciem, szczegălnie jeśli zna siÚ życie i umie siÚ
wykorzystaÖ w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktăry także był ojcem i także interesował siÚ problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a
wychowaniem syna nie măgł siÚ zajmowaÖ dlatego, że syn spÚdził dzieciástwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno biÖ dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie
przez całe życie bÚdzie je biÖ każdy, kto ma rÚce i nogi, a jeśli masz chÚÖ
uderzyÖ dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiÚkszym
pożytkiem dla sprawy.
Po ktărymś z rzÚdu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani
słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i
doszedł do wniosku, że jego cărka jest przebiegłym stworzeniem i w ogăle
uciekaÖ siÚ za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak
wykaraskaÖ siÚ z trudnej sytuacji, w ktărNo sam siÚ uwikłałeś - to co
najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale właśnie przyszedł doktor
R. Kwadryga i zamăwił swojNo codziennNo butelkÚ rumu, wiÚc wypili tÚ
butelkÚ, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w răżowych barwach,
ponieważ stało siÚ jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwiÖ, co
oznacza, że szanuje ojca, a byÖ może nawet go kocha. .. Potem przyszedł
jeszcze ktoś, i coś zamăwił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spaÖ...
Prawdopodobnie... Należy przypuszczaÖ, że spaÖ... Co prawda zachowało siÚ
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i co to była za woda, nie sposăb było odtworzyÖ... I lepiej nie
odtwarzaÖ...
Doprowadziwszy siÚ do porzNodku Wiktor zszedł na dăł, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklÚtej pogodzie.
- Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
- Właściwie nie za bardzo - powiedział uprzejmie recepcjonista. -
Rachunek da panu Teddy.
- Aha - powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie
precyzowaÖ, poszedł do restauracji. Wydało mu siÚ, że lamp na sali jest
jakby mniej. - O, do diabła - pomyślał ze strachem. Teddyego jeszcze nie
było. Wiktor skłonił siÚ młodemu człowiekowi w okularach i jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetÚ. Na świecie nic
siÚ nie zmieniło. Jedno paástwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie paástwo wysyłało kategoryczne protesty. Paástwa, ktăre podobały siÚ
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodăw i
demokracji. Paástwa, ktăre z jakiegoś powodu nie podobały siÚ panu
prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właściwie nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemăwienie o konieczności skoáczenia z korupcjNo raz na zawsze i
szczÚśliwie przeszedł operacjÚ usuniÚcia migdałăw. Znajomy krytyk -
wyjNotkowe ścierwo - wychwalał nowNo powieśÖ Roc-Tusowa i było to nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdÚ dobra.
Podszedł kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził
ostrygi, przyjNoł zamăwienie, pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siÚ.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczNoł myśleÖ o pracy.
Po dobrym pijaástwie zawsze z ochotNo rozmyślał o pracy. Dobrze byłoby
napisaÖ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkÚ... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek, kocha swojNo pracÚ, niegłupi, lubi przyjaciăł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochÚ
dziwak. Nie ma fabuły. A jeśli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w
ogăle, jeśli już usiNośÖ do takiej powieści, to trzeba siÚ zastanowiÖ,
dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie
dojdzie siÚ do wniosku, że dobrze jest mu wyłNocznie dlatego, że ma
ukochanNo pracÚ, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprăcz swojej pracy. Można oczywiście
napisaÖ o człowieku, ktărego sensem życia jest miłośÖ bliĎniego i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich bliĎnich i kocha swojNo pracÚ, ale
o takim człowieku parÚ tysiÚcy lat temu napisali już panowie Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze jakiś - w sumie było ich czterech. Tak w ogăle, to
było ich znacznie wiÚcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a
pozostali byli pozbawieni răżnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o ktărym pisali, niestety był szalony...
Właściwie byłoby zajmujNoce opisaÖ, jak Chrystus przychodzi na ZiemiÚ
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz
z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje:
kochajcie swoich bliĎnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś
antysemita...
- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahuczał nad nim sympatyczny, mÚski
głos.
Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu
Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez
zarzutu imponujNocy mÚżczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
- ProszÚ - powiedział Wiktor bez cienia radości.
Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siÚ i położył dłonie na stole.
- Postaram siÚ nie dokuczaÖ panu zbyt długo swojNo obecnościNo -
oznajmił - i sprăbujÚ nie przeszkodziÖ w paáskiej biesiadzie, jednakże
problem, z ktărym zamierzam siÚ do pana zwrăciÖ, dojrzał już ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci ktărym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta byli gotowi odłożyÖ własne sprawy, aby go jak najszybciej i
najefektywniej rozwiNozaÖ.
- Słucham pana - rzekł Wiktor.
- Spotykamy siÚ tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawÚ z tego, że jest pan nadzwyczaj zajÚty, nie chciałem niepokoiÖ
pana w czasie pracy, szczegălnie biorNoc pod uwagÚ jej specyfikÚ. Jednakże
zwracajNoc siÚ obecnie do pana jako osobistośÖ oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
Kelner przyniăsł butelkÚ białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
- Przyjacielu - powiedział. - Păl porcji kitchigaáskiej i kieliszek
miÚtăwki. Jesiotr bez sosu... A wiÚc pozwolÚ sobie kontynuowaÖ - oznajmił,
ponownie zwracajNoc siÚ do Wiktora. - Obawiam siÚ co prawda, że naszNo
rozmowÚ trudno bÚdzie uznaÖ za pogawÚdkÚ przy stole, ponieważ mowa bÚdzie o
sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaÖ z panem o tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze, ktăry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczÚsny
region.
- Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaÖ.
Burmistrz niezbyt głośno wygłosił dobrze przemyślane i nieskazitelne
stylistycznie przemăwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia lat temu, od razu
po okupacji, w Koáskim WNowozie zbudowano leprozorium, obăz - kwarantannÚ
dla osăb cierpiNocych na tak zwany żăłty trNod czyli chorobÚ okularniczNo.
ZresztNo prawdÚ măwiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi,
pojawiła siÚ w naszym kraju jeszcze w niepamiÚtnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegălnie czÚsto atakowała ona
nie wiedzieÖ czemu mieszkaácăw właśnie naszego regionu. Jednakże wyłNocznie
dziÚki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej poświÚcono niezmiernie wiele
uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki
lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i czÚstokroÖ niesprawiedliwie
prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantăw fizycznie
likwidowani, nieszczÚśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich
sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsiÚwziÚte środki
można jedynie pochwalaÖ, jednakże, jak to u nas czasami siÚ zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siÚ przeciwko nam. Nie
bÚdziemy w tej chwili szukaÖ winnych. Nie bÚdziemy prowadziÖ śledztwa w
sprawie działalności niejakiego doktora Golema, działalności byÖ może
ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak siÚ teraz okazało, w nadzwyczaj
nieprzyjemne skutki. Nie bÚdziemy także zajmowaÖ siÚ przedwczesnym
krytykanctwem, chociaż stanowisko niektărych wystarczajNoco wysokich
instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobiście wydaje siÚ
dośÖ zagadkowe. PrzejdĎmy do faktăw... - Burmistrz wypił miÚtăwkÚ, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siÚ jeszcze bardziej aksamitny,
nie sposăb było wyobraziÖ sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na
ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa
krNożNocymi po mieście plotkami, ktăre to plotki, jak musi wyznaÖ wprost,
sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania
zaleceá pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na
myśli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych
mokrzakăw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmianÚ klimatu,
zwiÚkszenie liczby poronieá i procentu bezpłodnych małżeástw, za gwałtowny
exodus niektărych zwierzNot domowych, za inwazjÚ szczegălnego rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
- Panie burmistrzu - powiedział z westchnieniem Wiktor. - MuszÚ panu
wyznaÖ, że jest mi niezmiernie trudno śledziÖ paáskie długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie bÚdziemy
măwiÖ, o czym nie bÚdziemy măwiÖ, a bÚdziemy - o czym bÚdziemy.
Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogăle pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan
burmistrz krzyknNoł, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też
poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salÚ, leciutko
uderzył piÚściNo w stăł i oznajmił.
- Rzeczywiście, co ja tu bÚdÚ krÚcił. Życie w mieście stało siÚ
niemożliwe - może pan za to podziÚkowaÖ paáskiemu Golemowi - nawiasem
măwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo na niego materiały... ten paáski Golem wisi na włosku... A wiÚc,
powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te ścierwa
przenikły do szkăł i doszczÚtnie zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektărzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna siÚ ferment, tylko
patrzeÖ, jak rozpocznNo siÚ samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszył
kieliszek. - MuszÚ siÚ panu przyznaÖ, że ja ich nienawidzÚ, zabijałbym jak
szczury, tylko nie chcÚ sobie brudziÖ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze,
zdemoralizowali dzieci, măwi siÚ trudno. Dzieci to dzieci, można je
demoralizowaÖ dzieá i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siÚ postawi
w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak
oni to robiNo. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat,
spaliśmy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak siÚ to
wszystko skoáczyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej, przyjechał tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno go zna... pomieszkał dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza,
marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden
przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilÚ zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dziÚki znalazł siÚ
trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynÚ do gry w kraj ach o deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? Prăbowałem dogadaÖ siÚ z tym Golemem - jak groch o ścianÚ -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na gărÚ - żadnych rezultatăw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjÚli do wiadomości i
skierowali sprawÚ do rozpatrzenia we właściwych instancjach na dole...
NienawidzÚ ich, ale siÚ przemogłem i sam pojechałem do leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem... Co za wstrÚtne typy! MrugajNo swoimi
wyliniałymi ślepiami jak na jakiegoś wrăbla, jakbym był powietrzem... -
pochylił siÚ do Wiktora i wyszeptał. - BojÚ siÚ buntu, krew siÚ poleje. Pan
mnie rozumie?
- Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspălnego?
Burmistrz rozparł siÚ w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
- W mojej sytuacji - oznajmił - zostaje tylko jedno - uruchomiÖ
wszystkie dĎwignie. Potrzebna jest jawnośÖ. Magistrat uchwalił petycjÚ do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadziejÚ pan
răwnież, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawnośÖ! Potrzebny
jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głośnym nazwiskiem.
Paáskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla
takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszÚ. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu, i w imieniu nieszczÚśliwych rodzicăw... Trzeba zrobiÖ
wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich
diabłăw! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzakăw nie zostało tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomnieÖ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieÖ.
- Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, myślał, ty gruba świnio, naprawdÚ mogÚ ciÚ zrozumieÖ. Ale
co siÚ stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem,
niczego takiego siÚ o nich nie słyszało, tylko niektărzy măwili, że podobno
mokrzaki śmierdzNo, że podobno sNo zaraĎliwi, podobno robiNo niezwykłe
zabawki i w ogăle răżne rzeczy z drzewa... matka Fryda măwiła, o ile
pamiÚtam, że umiejNo rzucaÖ uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogNo
ściNognNoÖ na nas wojnÚ, măr i głăd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. PogodÚ
robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepÚdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
- Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rÚkami -
powiedział burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? PrzygotowujÚ
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził siÚ
zostaÖ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośÖ choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastÚpnie prăbujemy odpowiedzieÖ
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w
drugiego, no, po prostu orły... ale to jakoś nie to. Przecież nie
otrzymujemy żadnych instrukcji z găry... Policja znajduje siÚ w fałszywej
sytuacji... i w ogăle... A wiÚc przeciwdziałamy jak tylko możemy.
Zatrzymujemy ładunki, ktăre do nich idNo... prywatne, oczywiście, nie
żywnośÖ i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przykład zatrzymaliśmy ciÚżarăwkÚ, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby siÚ pocieszyÖ, a
należałoby radykalnie...
- Tak - powiedział Wiktor. - WiÚc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
- Famenco Juventa - oznajmił burmistrz. - Măj zastÚpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
- TrochÚ poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
- Jak to po co? To oczywiście głupota, ale człowiek jest tylko
człowiekiem i w ktărymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł siÚ wstydliwie. - Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak
dalej...
Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
ByÖ może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dzieciástwie. Ale za to
burmistrza i jego bandÚ znam dobrze - sadło i śmietanka narodu, sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest... Z drugiej strony mogÚ napisaÖ
artykuł, choÖby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz bÚdzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakNoś
korzyśÖ, żyłbym sobie tutaj śpiewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może siÚ
pochwaliÖ, że żyje jak pNoczek w maśle? Măgłbym siÚ tu urzNodziÖ, dostaÖ
synekurÚ, zostaÖ na przykład jakimś inspektorem magistrackim do spraw
miejskich plaż i pisaÖ sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje siÚ
człowiekowi pochłoniÚtemu ukochanNo pracNo... i wygłaszaÖ na ten temat
odczyty dla wunderkindăw... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawaÖ, że to deszcz i spokojnie siÚ wytrzeÖ. Na poczNotku ze
wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim siÚ człowiek obejrzy,
zacznie siÚ wycieraÖ z godnościNo i nawet bÚdzie miał z tego satysfakcjÚ.
- My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz. - Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas,
możemy nawet dostarczyÖ coś w rodzaju schematu, planu, według ktărego
życzylibyśmy sobie... a pan tylko wygładzi wprawnNo rÚkNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby siÚ pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i
paástwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
NieĎle mu to idzie, pomyślał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie uraziÖ człowieka, nie poddawaÖ go przesadnej presji,
żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodził nas o prywatÚ... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszÚ i
podpiszÚ, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bÚdzie musiał podnieśÖ rÚce
do găry i w pocie duszy odpracowaÖ swăj beztroski pobyt w rodzinnym
mieście... I o schemacie wspomniał... dobrze wiemy, jaki to musi byÖ
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowaÖ. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, wiÚc musisz pan polubiÖ pana
burmistrza...
- ZastanowiÚ siÚ nad paáskNo propozycjNo - powiedział, uśmiechajNoc
siÚ. - Pomysł wydaje mi siÚ wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
Burmistrz zarechotał.
- No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
PamiÚtam, jakże inaczej... - ponownie nachylił siÚ do Wiktora z minNo
spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahuczał. - BÚdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
- Tu - oznajmił Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzuciÖ
paáskNo propozycjÚ. Mam ważne sprawy - znowu obleśnie mrugnNoł. - W
sanatorium.
Rozstali siÚ nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej elity i żeby doprowadziÖ do porzNodku roztrzÚsione takim
zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptaÖ szklaneczkÚ koniaku natychmiast,
jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywiście
wyjechaÖ stNod do wszystkich diabłăw, myślał Wiktor. Za granicÚ mnie nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcÚ wyjeżdżaÖ za granicÚ, co ja tam bÚdÚ robił,
wszÚdzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie siÚ sporo miejsc, w
ktărych można siÚ schowaÖ i przesiedzieÖ. Wyobraził sobie słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmerăw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrăd wychodka, i straszliwNo
nudÚ... staroświeckie telewizory oraz miejscowNo inteligencjÚ: cwany pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaÖ, jest
gdzie pojechaÖ. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł z oczu, skrył siÚ w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniăsłby siÚ krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bÚdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł siÚ, nikt o nim nie pamiÚta, przestał brzdNokaÖ...
Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyÖ IrmÚ,
porozmawiaÖ z niNo o postÚpie, wyjaśniÖ dlaczego tak dużo pije (a
rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo pijÚ?) i byÖ może siedzi tam u niej
Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie bÚdzie... Ulice były mokre, szare,
puste, w ogrădkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy
zauważył, że niektăre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto
bardzo siÚ zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśá,
wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie krălował deszcz. Deszcz padał
po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachăw drobniutkim wodnym pyłem,
deszcz zbierał siÚ na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wÚdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał siÚ po jezdni i pomykał po wyżłobionych miÚdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami.
Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu
żadnych wzglÚdăw.
Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, ktărzy stali pod daszkiem
przed wejściem na komendÚ policji - dwăch policjantăw w mundurowych
płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed
wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo
budNo. Jednym z policjantăw był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc
naprzăd potÚżnNo szczÚkÚ, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant răwnież milczał z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siÚ do nich
i kiedy pozostało mu jeszcze mniej wiÚcej piÚtnaście krokăw, zaczNoł
słyszeÖ, co măwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
- A co ja mam z tym wspălnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił siÚ wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrăcił siÚ, i jakby w ogăle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
- A wiÚc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie
właĎ do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżaÖ siÚ do
samochodu. Jasne?
- Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
Szef policji zszedł ze schodkăw, wsiadł do swojego samochodu i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał siÚ do Wiktora.
- Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor
przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadÚ. WiozÚ
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo mnie i każNo jechaÖ na policjÚ. Za co? Jechałem prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjÚ
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaÖ?
- Przestaá już siÚ wydzieraÖ - powiedział policjant. Chłopiec żywo
odwrăcił siÚ do niego.
- WiÚc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem
szybkośÖ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestăj. I papiery mi
zabraliście...
- Wszystko siÚ wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajÚ, czego ty siÚ
denerwujesz? IdĎ, posiedĎ sobie w knajpie i radzÚ ci, pilnuj swego nosa.
- Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowÚ. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! JeĎdzisz na lewo -
zatrzymujNo, na prawo jeĎdzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodziÖ ze
stopni, ale przystanNoł i zwrăcił siÚ do policjanta. - Może mandat pan
weĎmie, albo jakoś inaczej?
- IdĎ, już idĎ - powiedział policjant.
- Bo mnie obiecali premiÚ za pośpiech! CałNo noc jechałem.
- IdĎ stNod, powiedziałem! - powtărzył milicjant.
Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siÚ, wsunNoł rÚce do kieszeni
i pobiegł przez plac.
Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciÚżarăwkÚ, spojrzał na
niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
Wiktor stał przez czas jakiś, nastÚpnie powoli obszedł ciÚżarăwkÚ
dookoła. CiÚżarăwka była ogromna, potÚżna, kiedyś na takich wożono piechotÚ
zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał siÚ. Kilka metrăw przed samochodem stał
skrÚciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiÚcej w pobliżu nie było. DogoniÖ, to mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu siÚ wesoło. A
co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu siÚ schlał i porwał w celach
rozrywkowych cudzy samochăd, na szczÚście obeszło siÚ bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie bÚdzie pierwszym, ktăry
dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoÖ niewygodnego
człowieka, ale nie miał ochoty siÚ zastanawiaÖ, miał ochotÚ poddaÖ siÚ
impulsowi. W ostatecznym razie napiszÚ tej kanalii artykuł, pomyślał
mimochodem.
Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w
stacyjce nie było, musiał zerwaÖ kable zapłonu i połNoczyÖ druty. Kiedy
silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na
wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem
niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniÚ, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicÚ.
To było bardzo przyjemne - pÚdziÖ po pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głÚbokich kałuż, obracaÖ ciÚżkNo kierownicÚ napierajNoc
na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na ktărym
"Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w
skrzyni ciÚżarăwki, za każdym razem ciÚżko opada Ďle umocowany ładunek. W
lusterku nie widaÖ było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyÖ w takim
deszczu. Wiktor czul siÚ bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochÚ
pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wyciÚte z
ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkÚ papierosăw i było mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porÚ przyhamował i skrÚcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siÚ jak odkrywca
nieznanych drăg, ponieważ nigdy tÚdy nie jeĎdził i nie chodził. A droga
okazała siÚ dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo
bardzo răwny i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po
piÚciu minutach to zobaczył.
Ogrodzenie - jeden rzNod drutăw - ciNognÚło siÚ po obu stronach
betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogÚ wysoka brania z
budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już
żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod ktărej
wysuwała siÚ lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie măwcie - podziÚkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciÚżarăwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, măgł mieÖ najwyżej osiemnaście lat.
- Dzieá dobry - powiedział. - Czemu tak păĎno?
- Wynikły pewne okoliczności - odpowiedział Wiktor zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siÚ Wiktorowi i nagle zesztywniał.
- Paáskie dokumenty - rzekł sucho.
- Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - MăwiÚ przecież -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
- Co pan przywiăzł? - zapytał.
- KsiNożki - oznajmił Wiktor.
- A przepustkÚ pan ma?
- Jasne, że nie mam.
- Aha - powiedział żołnierz i jego twarz siÚ rozjaśniła. - Ja też
patrzÚ... W takim razie proszÚ poczekaÖ. W takim razie trzeba bÚdzie
poczekaÖ.
- Niech pan weĎmie pod uwagÚ - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigaÖ.
- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał siÚ za siebie.
Przez deszcz nie było nic widaÖ. Wobec tego wrăcił za kierownicÚ i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za
bramNo także wirował deszcz, można było domyśleÖ siÚ, że stojNo tam jakieś
ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyÖ cokolwiek
konkretnego było nie sposăb. Czyżby mieli mnie nie zaprosiÖ do środka? -
pomyślał Wiktor. To bÚdzie świástwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można
wprawdzie sprăbowaÖ odwołaÖ siÚ do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobiÚ, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał siÚ bohaterem?...
Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy,
pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopielăwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladăw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieá ciÚżarăwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siÚ i roześmiał.
- Dzieá dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywiăzł pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
- No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siÚ żołnierz.
- Tak, to nasz samochăd.
- Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety bÚdzie
musiał wyjśÖ i zaczekaÖ.
- Chciałbym zobaczyÖ siÚ z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
- Można go wywołaÖ tutaj - zaproponował żołnierz.
- Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec
rozłożył rÚce ze skruchNo.
- Nie ma pan przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
Nie pozostało nic innego, jak wyleĎÖ na deszcz. Wiktor zeskoczył na
drogÚ, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siÚ brama, ciÚżarăwka szarpnÚła
i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknÚła siÚ. Czas jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulcăw, a potem nie było
słychaÖ już nic oprăcz plusku i szmeru. A wiÚc tak, pomyślał Wiktor. A ja?
Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował siÚ na
bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadziejÚ dużo zobaczyÖ i
dużo zrozumieÖ... przeniknNoÖ, jeśli można tak powiedzieÖ, do epicentrum. No
i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogÚ. Do skrzyżowania sześÖ
kilometrăw, od skrzyżowania do miasta kilometrăw dwadzieścia. Można
oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. NiewdziÚczne
świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. DziÚki
Bogu choÖ za to, pomyślał.
- WiÚc mam wywołaÖ pana Golema? - zapytał żołnierz.
- Golema? - Wiktor siÚ ożywił. Właściwie dobrze by było przegoniÖ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochăd.
I flaszkÚ. - A tak, poproszÚ.
- To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajÚty.
- To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to
żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ siÚ trzask motocykla. Zza
mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkościNo wynurzył siÚ "Harley" z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramÚ i zahamował. Na siodełku siedział ten
sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siÚ zacznie, pomyślał Wiktor naciNogajNoc
głÚbiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
- Gdzie ciÚżarăwka?
- Jaka ciÚżarăwka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskaÖ na
czasie.
- Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siÚ panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
- ProszÚ na mnie nie wrzeszczeÖ! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? ZłożÚ na pana skargÚ.
Drugi policjant wyplNotujNoc siÚ po drodze z brezentowych pokrowcăw
podszedł i zapytał:
- Ten?
- Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
- No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc siÚ o krok. - Co to za
samowola? Jak pan śmie?!
- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził
drugi policjant.
- A ja nie poczuwam siÚ do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rÚce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
- Uprowadził pan ciÚżarăwkÚ - powiedział drugi policjant.
- JakNo ciÚżarăwkÚ? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu ciÚżarăwkÚ?
Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie
wartownikăw. Co ma z tym wspălnego jakaś ciÚżarăwka?
- A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
- Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawaÖ rÚce! -
polecił rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnÚły drzwi wartowni i wysoki, przeraĎliwy głos
zawołał:
- RozejśÖ siÚ!
Wiktor i policjant wzdrygnÚli siÚ. Na progu wartowni stał piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
- OdejśÖ od bramy! - krzyknNoł.
- Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
- Gromadzenie siÚ przed bramNo strefy specjalnej w ilości wiÚkszej od
jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu bÚdÚ
strzelaÖ! CofnNoÖ siÚ od bramy!
- Lepiej odejdĎcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko
popychajNoc obu policjantăw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rÚkÚ i zrobił krok w kierunku żołnierza.
- Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciÚżarăwkÚ.
- Żadnych ciÚżarăwek! - przeciNogle i przeraĎliwie wrzasnNoł
sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo
odejśÖ na sto metrăw od bramy!
- Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - ChodĎ, odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił siÚ gruby sierżant z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rÚku i ze szklankNo w drugiej.
- Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siÚ zezwierzÚcenie. Policjanci
rzucili siÚ do motocykla, osiodłali go, zawrăcili obok Wiktora, ktăry
stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł, czego nie sposăb było usłyszeÖ w trzeszczeniu silnika.
Odjechali o piÚÖdziesiNot krokăw i zatrzymali siÚ.
- Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
- Dalej! - przeraĎliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
- Nauczyli siÚ postronni gromadziÖ pod bramNo - zawiadomił sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbÚ. - Wrăcił na
wartowniÚ, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc siÚ z wolna, kilkakrotnie
przespacerował siÚ tam i z powrotem przed bramNo.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
- Przepraszam bardzo, ale co słychaÖ z doktorem Golemem.
- Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
- Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie păjdÚ...
- popatrzył na mgłÚ i deszcz, w ktărej skryli siÚ policjanci.
- Jak to - păjdzie sobie pan? - zaniepokoił siÚ żołnierz.
- A co - nie można? - răwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
- Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z ciÚżarăwkNo?
Pan odejdzie, a ciÚżarăwka? CiÚżarăwki należy odprowadzaÖ od bramy.
- A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
- Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siÚ tak
robi, jakże inaczej?
Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobiÚ. Z odległości stu metrăw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
- Pan jNo naprawdÚ porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
- A tak! Policja zatrzymała kierowcÚ, a ja jak głupi postanowiłem wam
pomăc...
- Ta - aak... - wspăłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdÚ nie wiem,
co panu poradziÖ.
- A jeśli, powiedzmy, teraz sobie păjdÚ? - chytrze zapytał Wiktor. -
Nie bÚdzie pan strzelaÖ?
- Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaÖ? ,
- ZapytaÖ - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc siÚ, czy zdNoży uciec
poza granicÚ widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał siÚ
klakson. Brama otwarła siÚ i ze strefy powoli wytoczyła siÚ pechowa
ciÚżarăwka. Zatrzymała siÚ obok Wiktora, drzwi siÚ uchyliły i Wiktor
zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz
łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył siÚ z
miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rÚkÚ w czarnej rÚkawiczce i
zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli siÚ zniżyÖ, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
- No wiÚc wszystko dobrze siÚ skoáczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przeleciała przez głowÚ myśl, że jeśli już mokrzak sam
zamierza odstawiÖ samochăd do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza wdaÖ siÚ w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby siÚ natychmiast
pożegnaÖ i prosto przez pole daÖ nogÚ do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
- Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
- Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
- Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tÚ ciÚżarăwkÚ, chociaż była
zatrzymana.
- Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał siÚ z
żołnierzem, wdrapał siÚ na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiÚżarăwka ruszyła
i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj
policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechaÖ na pobocze. Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siÚ z szoferki powiedział:
- ProszÚ zabraÖ motocykl, panowie zagrodziliście drogÚ.
- ZjechaÖ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaÖ dokumenty.
- JadÚ na komendÚ policji - powiedział mokrzak. - ByÖ może tam sobie
porozmawiamy? Policjant nieco siÚ stropił i wymruczał coś w rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
- Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzÚ
samochăd, a tamten niech siÚ przesiNodzie do motocykla.
- ProszÚ bardzo - zgodził siÚ mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem
pojadÚ ja.
- Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siÚ rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
Zamienili siÚ miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora
zaczai siÚ krÚciÖ i wierciÖ na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor
zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej ,
chudej małpy, garbiNoc siÚ jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronÚ
motocykla i usadawia siÚ w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
Chciałbym wiedzieÖ, czym to wszystko siÚ skoáczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo pomyślał Wiktor. NiewyraĎnNo nadziejÚ budził zamiar mokrzaka
pojawienia siÚ na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnÚ w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknÚ. Nie ma takiej
policji, ktăra nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazjÚ... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej bÚdÚ musiał zwijaÖ żagle. Wszystko bÚdzie
dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł
paczkÚ papierosăw i poczÚstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z
oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu siÚ popsuła, wiÚc musiał
chrzNoknNoÖ po raz wtăry, kiedy Wiktor podał mu ogieá. Właściwie można go
było zrozumieÖ, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopiÚcioletniego
człowieka, ktăry ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupÚ, zresztNo, skNod taki może siÚ znaÖ na cudzych dupach - ktăra właściwa,
a ktăjra nie... Policjant palił papierosa i minÚ miał już mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkÚ, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNoÖ, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałăw, naurNogałbym władzy,
co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i
kto wie, może facet by siÚ rozchmurzył.
- Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarÚ neutralnie, bez złości.
- Przecież jaki tu kiedyś był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siÚ do miasta, od razu ulewa.
- Szkoda słăw - powiedział policjant. - Oni siÚ tam w leprozorium
nieĎle urzNodzili.
Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka siÚ, do wszystkich diabłăw, zrobiła. Odkopali wspălnych znajomych w
mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spădniczkach, o trNodzie
homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu.
Naturalnie zgodzili siÚ, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi străże porzNodku, niezastNopione koło
napÚdowe paástwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek
emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu
obowiNozkăw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broá - komu w
takich warunkach chce siÚ wyłaziÖ ze skăry... Słowem powstała taka sytuacja,
że gdyby jeszcze parÚ dobrych łykăw to policjant powiedziałby "Dobra
chłopie, Băg z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykăw nie było, a chwila dla wrÚczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak że kiedy ciÚżarăwka podjechała pod komendÚ, policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśÖ za sobNo i to szybko.
Mokrzak odmăwił udzielenia wyjaśnieá dyżurnemu oficerowi i zażNodał,
aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszÚ bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiÚc do
naczelnika iśÖ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaÖ i sporzNodziÖ
odpowiedni protokăł. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan Baniew nie bÚdzie musiał odpowiadaÖ na żadne pytania, i żadnych
protokăłăw pan Baniew nie bÚdzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej
sprawie okoliczności dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny,
ktăremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł
zameldowaÖ. W czasie, kiedy meldował, zjawił siÚ kierowca w roboczym
kombinezonie, ktăry o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, wiÚc z
miejsca zaczNoł krzyczeÖ o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych
rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturÚ, ktărNo szofer wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak siÚ zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siÚ nie patrzeÖ w ogăle.
- Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
- Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siÚ mokrzak.
- ProszÚ - z przymusem powiedział policmajster po krătkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
- Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do
złożenia na paáskie rÚce stanowczego protestu z powodu powtărnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkăw adresowanych do leprozorium.
- Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był
pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymaÖ go. Przypuszczam, że w najbliższych
dniach Wszystko siÚ wyjaśni.
- Policja zatrzymała nie kierowcÚ, tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
- Jednakże nie jest to takie istotne. DziÚki uprzejmości pana Baniewa
ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opăĎnienie i powinien pan
byÖ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opăĎnienie
ładunku z paáskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staÖ siÚ przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
- To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzÚ
sobie rozumieÖ, o czym pan măwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaÖ pogrăżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tÚ okolicznośÖ
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w ktărych takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraĎnie unikał patrzenia na Wiktora.
- WidzÚ, że pan naprawdÚ nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił
mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku
kolejnego zatrzymania naszych ładunkăw bÚdzie pan miał do czynienia z
generałem Pferdem.
Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
- Wydaje mi siÚ, że to jest groĎba - stwierdził niepewnie.
- Owszem - zgodził siÚ mokrzak - i do tego groĎba wiÚcej niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak răwnież.
- PrzyjmujÚ do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Paáski ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujÚ osobom, ktăre pana upoważniły, że zajmÚ siÚ sprawNo i jeżeli
znajdNo siÚ winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to răwnież
pana Baniewa.
- Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeśli policja bÚdzie panu robiła
wstrÚty z powodu tego incydentu, proszÚ niezwłocznie zawiadomiÖ doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
- Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
O ăsmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaÖ siÚ
do swojego stolika, przy ktărym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siÚ o ladÚ. - Co słychaÖ
- i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj
bardzo?
- Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkÚ. Ale czy pamiÚtasz policmajstra?
- A co takiego? - zdziwił siÚ Wiktor.
- No tak, wiedziałem, że nie zapamiÚtasz. Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A wiÚc ty - wycelował w pierś
Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi
miotłNo i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczeÖ, ach, biedak, jak on siÚ uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siÚ, a my ledwie ciÚ odciNognÚliśmy.
- Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspăłczujNoco pokiwał głowNo.
- O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszÚ go
przeprosiÖ... Ale jak mi siÚ udało? Taki silny chłop...
- BojÚ siÚ, żeby ciÚ nie wrobili - rzekł Teddy. - Dziś rano łaził tu
jeden tajniak, spisywał zeznania... sześÖdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byÖ jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrÚcił głowNo.
- Co? - zapytał Wiktor.
- Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
- Tak.
- No i co?
- Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
- Aha! - powiedział Teddy i ożywił siÚ. - No, to w takim razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko bÚdzie w porzNodku.
Jeśli burmistrz bÚdzie zadowolony, policmajster nie odważy siÚ słowa
pisnNoÖ, choÖbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo piÚśÖ. - WiÚc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejÚ ci na rachunek zakładu. Czystej?
- Może byÖ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
Wizyta burmistrza objawiła mu siÚ teraz w nowym świetle. WiÚc oni ze
mnNo w ten sposăb, pomyślał Wiktor. Ta - ak... Albo siÚ wynoś, albo răb co
ci każNo, albo ciÚ wykoáczymy. Nawiasem măwiNoc, wynieśÖ siÚ też nie bÚdzie
łatwo. Akt terrorystyczny - bÚdNo szukaÖ i znajdNo. Jesteś, bracie,
alkoholikiem, aż przykro patrzeÖ. I żeby chociaż byle kogo, ale
policmajstra. MăwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieĎle. Nie
pamiÚtał nic oprăcz zalanych wodNo kafelkăw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tÚ scenÚ. Tak, kochany măj Wiktorze Baniew, măj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twăj czas i pora, że tak
powiem, siÚ sprzedaÖ... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaÖ należy siÚ łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje
piăro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzÚ, wiÚc nawet sprzedajNoc
siÚ przynosisz straty przeciwnikowi i należy staraÖ siÚ, aby straty te były
maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej
satysfakcji.
- Dobra, Teddy - powiedział. - DziÚkujÚ. Daj rachunek. Dużo tam tego?
- Twoja kieszeá wytrzyma - uśmiechnNoł siÚ Teddy. WyjNoł z kasy kartkÚ.
- Należy siÚ od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za
umywalkÚ, porcelanowNo, dużNo - sześÖdziesiNot cztery, razem, jak sam
rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampÚ zapisaliśmy na tamtNo awanturÚ.
Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza
pieniNodze - czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
- CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
- Dobra, nie przejmuj siÚ - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł, zrehabilitujesz siÚ, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
- Nie trzeba, păĎniej... PrzyjdÚ, jak zjem kolacjÚ - odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
W restauracji wszystko było jak zwykle - păłmrok, zapachy, dĎwiÚk
naczyá w kuchni; młody mÚżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siÚ w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
- Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkÚ piwa. I jakieś miÚso.
- No i doigrał siÚ pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Măwiłem, żeby
pan przestał piÖ. .
- Kiedy mi pan to măwił? Bo jakoś nie pamiÚtam.
- A czego siÚ doigrałeś? - zainteresował siÚ doktor R. Kwadryga. -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
- A ty nic nie pamiÚtasz? - zapytał Wiktor.
- Pytasz o wczoraj?
- Tak, o wczoraj... Spiłem siÚ jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapÚdziłem pana policmajstra do klozetu...
- A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak
właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy.
Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pÚka, siedzÚ, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siÚ ten wał i zaczyna wrabiaÖ człowieka, fastrygowaÖ
przestÚpstwo...
- Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaÖ?
- No tak, fastrygowaÖ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestÚpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczăr przesiedziałem w
restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym
słowem okropna nuda... BÚdzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj
siÚ... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
- Może nie măwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
- To o czym mamy măwiÖ? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez
przerwy siÚ spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na
sto lat wydarzyło siÚ coś ciekawego - to od razu - nie măwmy.
Wiktor odgryzł połowÚ minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
- Kto to jest generał Pferd?
- Koá - odpowiedział R. Kwadryga. - Koá. Der Pferd. Albo das.
- A jednak - rzekł Wiktor - czy ktăryś z panăw zna takiego generała?
- Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
- No i co z tego? - zapytał Wiktor.
- Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
- A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
- W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
- No i co dalej?
- Nic. WiÚc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie
zapytałem.
- A feldfebel nazywał siÚ Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel
Buttock.
- Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
- Lepiej napijmy siÚ - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkÚ koniaku!
- Po co butelkÚ? - zapytał Pawor.
- Żeby starczyło dla wszystkich.
- Znowu wywoła pan jakiś skandal.
- Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent siÚ
znalazł.
- Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - LubiÚ wypiÖ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby wypiÖ, jak zresztNo przystało na prawdziwego
mÚżczyznÚ. Ale nie rozumiem, po co siÚ upijaÖ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaÖ siÚ co wieczăr.
- On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
- Nie bÚdziemy siÚ upijaÖ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siÚ, no i Băg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
- I na tym właśnie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie w wădzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaÖ zdrowy rozsNodek.
- Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
- W każdym razie za kulturalnych.
- Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiÚcej
powodăw, żeby siÚ upijaÖ niż niekulturalni.
- Możliwe - zgodził siÚ Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest
obowiNozany trzymaÖ siÚ w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład
siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mNodrego, to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
- A po co - serio? - zapytał Golem.
- A po to, że wszystko leci w przepaśÖ, a my siÚ śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
- No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byÖ mNodre, ale chociażby na serio.
- Nie życzÚ sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. -
Pijawki. SÚpy. Tfu!
- Cicho - powiedział mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
- Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
- Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujÚ. ByÖ może jestem
ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o
przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkośÖ stoi nad przepaściNo, ale
udowodniÖ tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretăw, okazuje
siÚ, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotăw rodzinnych,
lub braku środkăw finansowych...
- Nie - powiedział Pawor. - Nie... LudzkośÖ stoi nad przepaściNo,
ponieważ ludzkośÖ zbankrutowała.
- Brak środkăw finansowych - wymamrotał Golem.
Pawor zignorował go. Pochylił głowÚ i măwił patrzNoc spode łba
zwracajNoc siÚ wyłNocznie do Wiktora.
- LudzkośÖ zbankrutowała biologicznie - wskaĎnik urodzeá jest coraz
niższy, wzrasta czÚstotliwośÖ raka, niedorozwăj, nerwice, ludzie stajNo siÚ
narkomanami. PołykajNo setki hektolitrăw alkoholu, nikotyny, po prostu
narkotykăw, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skoáczywszy na LSD. Po
prostu degenerujemy siÚ. NaturalnNo przyrodÚ zniszczyliśmy, a sztuczna
zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy
wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy,
wyprăbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale
pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale
najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach
jest răwnie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga siÚ
bogăw, wodzăw i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogăw, wodzăw
i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdÚ niczego jej nie
trzeba ani bogăw, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spÚtana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzieá koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośÖ jest jej wstrÚtna, wiÚc ucieka od niej każdego
wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo
gnijNocego găwna, ktăre cuchnie już dziewiÚÖ tysiÚcy lat i do niczego innego
siÚ nie nadaje - może tylko śmierdzieÖ i cuchnNoÖ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten rozkład i wydaje siÚ nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolÚ, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleástwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy
ludzie sNo braÖmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie
utożsamiamy siÚ z motłochem, i mamy do siebie pretensjÚ, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieÖ i wyciNognNoÖ wnioski - pora siÚ ratowaÖ.
- Pora siÚ napiÖ - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził siÚ na
poważnNo rozmowÚ z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było
patrzeÖ. Za bardzo siÚ gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaÖ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści măwił straszliwe banały. Aż prosiło siÚ,
żeby mu powiedzieÖ - niech siÚ pan przestanie kompromitowaÖ, Pawor, lepiej
niech pan siÚ ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
- MogÚ jeszcze daÖ panu radÚ. WiÚcej ironii, Pawor. Niech siÚ pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobiÖ. A nawet gdyby pan măgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
Power uśmiechnNoł siÚ ironicznie.
- A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
- No?
- Jest tylko jeden sposăb, żeby powstrzymaÖ rozkład.
- Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedział Wiktor - włożyÖ wszystkim
idiotom złote koszule i kazaÖ im maszerowaÖ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
- Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowaÖ masÚ.
- Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
- ZlikwidowaÖ dziewiÚÖdziesiNot procent ludności - ciNognNoł Pawor. -
ByÖ może nawet dziewiÚÖdziesiNot piÚÖ. Masy wypełniły swoje przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości, twărcăw cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktăra dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gniÖ, to
znaczy, że pora go pogrzebaÖ.
- O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
- Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowiÖ siÚ nad sprawami, o ktărych panu świetnie wiadomo? Z jakiego
powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tÚpoty mas. Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tÚpoty mas,
ktăre wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest
răwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W
zasadzie Hitler miał słusznośÖ, podświadomNo słusznośÖ, czuł, że na świecie
jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, wiÚc wszystko
zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środkăw masowej zagłady.
- A według jakich cech pan zamierza przeprowadziÖ selekcjÚ? - zapytał
Wiktor.
- Według nijakości - odparł Pawor. - Jeśli człowiek jest przeciÚtny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowaÖ.
- A kto bÚdzie decydowaÖ, czy człowiek jest przeciÚtny, czy nie?
- Niech pan siÚ nie martwi, to sNo szczegăły. Ja panu formułujÚ zasadÚ,
a kto, co i jak - to sNo szczegăły.
- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktărego Pawor
znudził.
- To znaczy?
- Na diabła panu ten proces? Rozmienia siÚ pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak koáczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudowaÖ świat, nie zgadzacie
siÚ na mniej niż trzy miliardy trupăw, a tymczasem albo martwicie siÚ o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiaÖ ich ciemne sprawy.
- Może jednak trochÚ ostrożniej na zakrÚtach - powiedział Pawor. WidaÖ
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
- Ale przynajmniej nie organizujÚ dÚtych procesăw politycznych i nie
zamierzam przebudowaÖ świata.
- Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krătko măwiNoc, łajdak, tani
opozycjonista, wichrzyciel i găwno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdakăw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a
nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach
publicznych szaletăw.
- To prawda - zgodził siÚ Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obraziÖ, żeby to usłyszeÖ. No i wynika z tego,
że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli bÚdNo
likwidowaÖ, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciÚtności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu siÚ dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłătnie, masy
i cała ta filozofia... A Golem rozwalił siÚ w fotelu niczym w teatrze,
kieliszek w palcach, rÚka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochÚ za długo milczy. Argumentăw szuka, czy co?
- No dobrze - rzekł w koácu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stăł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
- Jednak jak na pisarza fatalnie zna siÚ pan na ludziach - oznajmił
Golem.
- To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo siÚ psychologowie i departament bezpieczeástwa. Moja rzecz, to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ"?
- Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
- Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktăry chce pana przymknNoÖ?
- Domyślam siÚ.
- I nie jest pan zaniepokojony?
- Nie. MajNo za krătkie rÚce. To znaczy burmistrz ma za krătkie rÚce. I
sNod.
- A Pawor?
- A Pawor ma rÚce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan
przestanie przy nim brzdNokaÖ. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie
brzdNokam.
- Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
- Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słabośÖ. ProszÚ mi nalaÖ
koniaku.
- Z przyjemnościNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy KwadrygÚ? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
- Nie, nie trzeba go budziÖ. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan siÚ w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciÚżarăwki?
- Tak mi siÚ spodobało - oznajmił Wiktor - To świástwo, żeby aresztowaÖ
ksiNożki. A oprăcz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnośÖ. Zawsze, kiedy ktoś prăbuje dokonaÖ zamachu na mojNo wolnośÖ,
zmieniam siÚ w chuligana... A nawiasem măwiNoc, Golem, czy generał Pferd
wstawi siÚ za mnNo u burmistrza?
- Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wiÚksze zmartwienia.
- No to proszÚ mu powiedzieÖ, żeby siÚ za mnNo wstawił. Bo inaczej
napiszÚ pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak
wykorzystujecie krew chrześcijaáskich niemowlNot w celu leczenia
okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
OkryjÚ was haábNo przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo
lekarza. - Wiktor stuknNoł siÚ z Goleniem i wypił. - Bez żartăw, măwiÚ
poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan,
oczywiście, răwnież o tym wie.
- Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
- Jak widzÚ, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. -
Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddaÖ pod sNod -
nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje paáskie zachowanie -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotÚżny generał wie, że pan jest komunistNo?
- A dlaczego irytuje siÚ pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siÚ oglNoda.
- Teddy to nasz człowiek - wyjaśnił Wiktor. - On zresztNo też jest
zirytowany - myszy mu żyÖ nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił
papierosa. - ChwileczkÚ, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem
siÚ bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
- I bił siÚ pan w jego obronie - dodał Golem.
- O właśnie. Biłem siÚ.
- Z faszystami - powiedział Golem.
- Właśnie z faszystami.
- A przepustkÚ pan ma? - zapytał Golem.
- PrzepustkÚ... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach
przemienił siÚ w demofoba.
- Tak, Faworowi tu siÚ nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniaÖ głupstwa. Zdaje siÚ, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniăsł rozkudłanNo głowÚ i rzekł:
- Mocno. WejdÚ tam, a potem siÚ zobaczy. Dach wybijÚ - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stăł.
- MiÚdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że
jest pan komunistNo?
- O ile pamiÚtam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył
Golem.
- O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partiÚ pytam, tylko o pana...
- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
- ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to
dojdzie do generała Pferda...
- Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po co generałowi zawracaÖ głowÚ drobiazgami? Generał wie, że jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
- Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem măwiNoc, z powodu mokrzakăw już niedługo czekajNo go spore
nieprzyjemności, CzujÚ to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście
mokrzaki stały siÚ po prostu pÚpkiem świata.
- Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
- A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siÚ, nie
sNo zaraĎliwi.
- Niech pan nie bÚdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraĎliwi nie sNo tak zwyczajnie.
- To znaczy?
- To znaczy, że na przykład Teddy nie może siÚ od nich zaraziÖ. I
burmistrz nie może, nie măwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
- Na przykład pan.
- Ja też nie mogÚ. Już.
- A ja?
- Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca
uwagi.
- Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
- Co jest w nich niezwykłego - powtărzył Golem. - Sam pan măgł
zauważyÖ, że wszyscy ludzie dzielNo siÚ na trzy wielkie grupy. Dokładniej,
na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, ktărzy nie mogNo żyÖ bez
przeszłości, cali sNo w przeszłości mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo
tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłości radośÖ i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by siÚ odwoływał i w ogăle skNod by
siÚ wziNoł? NastÚpnie sNo ludzie, ktărzy żyjNo teraĎniejszościNo, i nawet
słyszeÖ nie chcNo ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie
obchodzi ani przeszłośÖ, ani przyszłośÖ. Jak na przykład pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłośÖ
by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłośÖ, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
siÚ pan mieÖ... No i wreszcie sNo ludzie, ktărzy żyjNo przyszłościNo. Po
przeszłości nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a
teraĎniejszośÖ to dla nich wyłNocznie materiał, z ktărego budujNo
przyszłośÖ, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdÚ, oni już żyjNo w
przyszłości... na wysepkach przyszłości, ktăre powstajNo dokoła nich w
czasie teraĎniejszym... - Golem uśmiechajNoc siÚ jakoś dziwnie, wzniăsł oczy
do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułościNo. - SNo diabelnie
mNodrzy w odrăżnieniu od wiÚkszości ludzi. Wszyscy co do jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieá w
ogăle nie majNo.
- Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
- W pewnym sensie - tak...
- Wădka, igrzyska?
- Bez wNotpienia.
- Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chcÚ... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza siÚ za
druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich siÚ wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
- A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł siÚ.
- ChwileczkÚ - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie
rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie siÚ nie wpuszcza - zgoda,
jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdziÖ stan
bielizny pościelowej i wychodkăw? Może macie tam antysanitarne warunki?
- A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
- Znowu pan żartuje? - zapytał.
- Znowu nie - odpowiedział Golem.
- WiÚc kto to jest według pana - szpieg?
- Szpieg to zbyt ogălnikowe pojÚcie - zaprotestował Golem.
- ChwileczkÚ - rzekł Wiktor. - ProszÚ măwiÖ wprost. Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
- Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubraá na nim
porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkÚ. Wie pan, jakie jest
najlepsze lekarstwo na biegunkÚ? Tytoá z portweinem, a raczej portwein z
tytoniem.
- Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... -
powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A wiÚc to tak! To znaczy, że
to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy siÚ,
nie jest wojskowym. Z innego, znaczy siÚ, resortu. Albo byÖ może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
- Niech Băg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
- MyślÚ, że tak - stwierdził Golem.
- A ten facet wie, kim jest Pawor?
- MyślÚ, że nie - stwierdził Golem.
- Pan mu nic nie powiedział?
- A co mnie to obchodzi?
- I generałowi też pan nie powiedział?
- Nawet mi do głowy nie przyszło.
- To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieÖ.
- Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego
pozwoliłem panu gadaÖ na ten temat, żeby pan siÚ przestraszył i przestał
pchaÖ palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony, mogNo pana uciszyÖ i to tak, że nawet nie zdNoży siÚ pan
zdziwiÖ.
- Mnie akurat jest łatwo wystraszyÖ - rzekł Wiktor z westchnieniem. -
Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogÚ zrozumieÖ -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakăw?
- Jacy - oni? - zmÚczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
- Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
- Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcieÖ
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego
pan od nich chce. Po co pan siÚ wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych
kłopotăw? Mało panu prezydenta?
- Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
- No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weĎmie ze sobNo ryzÚ
papieru... MogÚ panu podarowaÖ maszynÚ do pisania, chce pan?
- Ja piszÚ starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
- No i świetnie. PodarujÚ panu ogryzek ołăwka. ProszÚ pracowaÖ, kochaÖ
DianÚ. Może jeszcze daÖ panu fabułÚ? Może pan siÚ już wypisał?
- Fabuły rodzNo siÚ z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja
studiujÚ życie.
- ProszÚ bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech siÚ pan nie wtrNoca do procesăw.
- To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposăb
wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki?
Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ
obserwatora.
- Już raz dostał pan kastetem po głowie, a nastÚpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzeliÖ.
- No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byÖ może wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w ktărych można dostaÖ po
głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobiÖ, wiÚc co - mam nie wychodziÖ z
pokoju?
Goleni przygryzł dolnNo wargÚ. Miał żăłte, koáskie zÚby.
- Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siÚ pan wtedy
w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci siÚ pan świadomie...
- Nie wtrNocałem siÚ w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzÚ...
- Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejśÖ
na drugNo stronÚ, wymăżdżona gapo!
- Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodziÖ na drugNo stronÚ?
- A dlatego, że jeden paáski dobry znajomy zajmował siÚ akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkăw, a pan tam wlazł jak baran.
Wiktor wyprostował siÚ.
- Jaki znowu măj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
- Znajomy znalazł siÚ z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopił swăj koniak. Ze zdumiewajNocNo
wyrazistościNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkÚ i kastet ze stukiem spada na podłogÚ - ciÚżki,
matowy, porÚczny.
- Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie măgł...
- Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siÚ Golem. Wiktor położył
rÚce na stole i popatrzył na swoje zaciśniÚte piÚści.
- Co majNo z tym wspălnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
- Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
- A ja w tym przeszkodziłem?
- Prăbował pan przeszkodziÖ.
- To znaczy, że oni go jednak porwali?
- I wywieĎli. Może pan dziÚkowaÖ Bogu, że nie zabrali i pana - w celu
unikniÚcia przeciekăw informacji. Ich przecież nie interesujNo losy
literatury.
- To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
- Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
- Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
- Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNoÖ informacjÚ? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
- To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
- On nie żyje.
- Zatłukli go?
- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytaÖ, wiÚc umarł z głodu.
Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał siÚ smutnie. Albo
płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałośÖ, duszNocNo żałośÖ.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z trudem rozluĎnił wÚzeł krawata. Boże măj, pomyślał,
jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym
wszystkim, po godzinie, umył rÚce, uperfumował siÚ, wstÚpnie obliczył, ile
bÚdzie warta wdziÚcznośÖ zwierzchnikăw, siedział obok, pił ze mnNo jak z
kolegNo, łajdak, łgał, śmiał siÚ ze mnie w kułak, szydził, a kiedy siÚ
odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś wspăłczujNoco pytał jak
tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłÚ Wiktor widział, jak doktor R.
Kwadryga powoli podniăsł głowÚ, rozciNogał w bezgłośnym krzyku spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macaÖ drżNocymi rÚkami po obrusie jak ślepy.
Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i
krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem găwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy
tym za rÚce, nie pozwalaÖ mi siÚ obetrzeÖ, na jakiego diabła jestem komuś
potrzebny, trzeba było biÖ jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak
przez sen, piÚści z waty, i Boże măj, po jakiego diabła ja w ogăle żyjÚ, po
jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejśÖ z tyłu i
rNobnNoÖ w głowÚ żelazem, i nic siÚ nie zmieni, nic na świecie siÚ nie
zmieni, tysiNoc kilometrăw stNod, w tej samej sekundzie, urodził siÚ taki
sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonÚły. Leżał nieruchomo w
fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały siÚ tylko palce, kiedy
powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdĎwiÚcznie odłamywał năżkÚ,
wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogÚ pokochaÖ Diany, mało z kim sypiam, spaÖ wszyscy umiejNo, ale czy można
kochaÖ kobietÚ, ktăra ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochaÖ, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko siÚ krÚci w przeklÚtym, nieludzkim kole, tak
jak krÚci siÚ żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzÚta
kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzÚta nie wymyślajNo słăw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A
Teddy płakał oparty łokciami o ladÚ baru, oparł kościsty podbrădek na
kościstych piÚściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampNo, a po
zapadniÚtych policzkach nieustannie płynÚły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem găwnem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzÚ pisania, jeśli pisanie to dla mnie mÚka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajÚcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wyprăżnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzÚ,
strach pomyśleÖ, że bÚdÚ musiał to robiÖ przez całe życie, że już jestem
skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż bÚdNo siÚ domagaÖ -
daj, daj i ja bÚdÚ dawaÖ, ale teraz nie mogÚ, nawet myśleÖ o tym nie mogÚ,
bo zwymiotujÚ. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na
zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepiÚknych ciemnych
oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gÚstNo gorNocNo duchotÚ, rześkim
zapachem - zapachem trawy i Ďrădlanej wody, zapachem lilii, słoáca i konikăw
polnych nad jeziorem... I świat powrăcił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrÚtem - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojÚty zgrzyt, brzÚk, chrzÚst szkła...
Wiktor oblizał wargi i siÚgnNoł po butelkÚ. Doktor R. Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac
powiedział:
- Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertÚ i znowu spojrzał na zegarek. - Dzieá dobry panu, panie Baniew -
rzekł.
- Dobry wieczăr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaśliwie wycierał nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
- Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałeś, kto mnie
wtedy uderzył?
- Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
- Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siÚ.
- Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
- Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
Golem wydał z siebie nieokreślony dĎwiÚk. Wiktor obejrzał siÚ szybko.
Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne
kawałki. StrzÚpy schował do kieszeni.
- Jest pan w błÚdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
- Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszÚ ciÚ... Ja tam nie mogÚ sam
jeden. JedĎ ze mnNo... Bardzo okropnie...
Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
- Teddy! ProszÚ zapisaÖ na măj rachunek... i pamiÚtaj, że stłukłem
cztery kieliszki... No, to ja idÚ - rzekł do Wiktora. - Niech pan siÚ
zastanowi i radzÚ podjNoÖ rozsNodnNo decyzjÚ. ByÖ może lepiej bÚdzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało siÚ, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrÚcił przeczNoco głowNo.
- Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniÚtNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNotaÖ ze stołu i jego
ruchy były zaskakujNoco niezrÚczne i niepewne.
- Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
- A co z Peterem? Zachorował?
- Nie, proszÚ pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też
wyjadÚ... Wiktor spojrzał na R. KwadrygÚ.
- ProszÚ go păĎniej odprowadziÖ do pokoju.
- Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu.
Wszedł na pierwsze piÚtro, znalazł drzwi Pawora, podniăsł rÚkÚ, żeby
zapukaÖ, stał tak przez chwilÚ i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dăł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał mokre, oblepione kosmykami włosăw, a na twarzy, na obu policzkach
nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał
szaleástwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegaÖ tych niepojÚtych rzeczy, to
byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym măwiÖ,
koniecznie należało udawaÖ, że nic siÚ nie stało, wszystko trzeba odłożyÖ na
păĎniej, na jutro, albo byÖ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
- Gdzie zatrzymał siÚ ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco siÚ spłoszył. Jakby w
poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablicÚ z kluczami, potem jednak
powiedział:
- W trzysta szesnastym, panie Baniew.
- DziÚkujÚ - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetÚ.
- Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzaÖ.
- Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzaÖ. Po prostu,
tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powrăżyÖ sobie - jeśli w
parzystym, to wszystko bÚdzie dobrze.
Recepcjonista uśmiechnNoł siÚ blado.
- Ależ jakie może pan mieÖ kłopoty, panie Baniew - powiedział
uprzejmie.
- Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiÚksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszedł na trzecie piÚtro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie,
jakby po to aby wszystko przemyśleÖ, rozważyÖ, zastanowiÖ siÚ nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyÖ trzy ruchy naprzăd, w rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmieniÖ bardzo wyliniały i
wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukaÖ do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodăwka i barek), omal nie powiedział na
głos: "Czy mam przyjemnośÖ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziÚki mnie
zaraz zaczniecie siÚ wzajemnie zjadaÖ".
PukaÖ musiał dosyÖ długo - najpierw delikatnie, kostkami palcăw, a
kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, piÚściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkÚ do
klucza - wtedy odwrăciwszy siÚ tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
- Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
- SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilÚ.
- Czego pan chce?
- Mam panu do powiedzenia parÚ słăw.
- ProszÚ przyjśÖ rano - odezwał siÚ głos za drzwiami. - My już śpimy.
- Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? ProszÚ otworzyÖ, czego siÚ pan boi?
SzczÚknNoł klucz, drzwi siÚ uchyliły i w szczelinie ukazało siÚ mÚtne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
- ParÚ słăw - powiedział.
- Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupăw.
Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił
światło. Przedpokăj był ciasny i we dwăch z trudem siÚ w nim mieścili.
- No, to niech pan măwi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał siÚ - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rÚkÚ wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
- BÚdziemy tu tak staÖ i rozmawiaÖ? - rzekł Wiktor.
- Tak.
- Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiaÖ nie bÚdÚ.
- Jak pan chce - powiedział wysoki.
- Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
Przez chwilÚ milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora
oczami.
- Zdaje siÚ, że nazywa siÚ pan Baniew? - zapytał.
- Zdaje siÚ.
- Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piÚtrze.
- SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
- Aha... no wiÚc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
- ŻyczÚ sobie pana o czymś zawiadomiÖ - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam siÚ zastanawiaÖ, czy warto.
- No dobra - rzekł wysoki. - ChodĎmy do łazienki.
- Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie păjdÚ.
- A dlaczego nie chce pan iśÖ do łazienki? Co to za kaprysy?
- Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyśliłem siÚ. Chyba jednak păjdÚ.
Koniec koácăw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
Wysoki aż zastÚkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
- Pan jest, jaki mi siÚ zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylÚ?
- Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
- Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak măwiÖ. ProszÚ. O,
tutaj.
Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony
portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie błyskał kolorowym ekranem, dĎwiÚk był wyłNoczony. W przeciwległym
kNocie patrzył na Wiktora z miÚkkiego fotela pod lampNo młody człowiek w
okularach - răwnież ubrany w piżamÚ i kapcie. Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widaÖ.
- Dobry wieczăr - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu
skłonił głowÚ.
- To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
- ProszÚ tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łăżku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
măwi.
Wiktor usiadł. W sypialni ciÚżko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem
i oficerskNo wodNo koloáskNo. Wysoki siedział na łăżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rÚki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
- Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu siÚ całkowicie
przezwyciÚżyÖ obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było măwiÖ. -
Mniej wiÚcej domyślam siÚ, kim panowie jesteście. ByÖ może siÚ mylÚ, i w
takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli siÚ nie mylÚ, może przyda siÚ
wam wiadomośÖ, że was śledzNo i starajNo siÚ wam przeszkodziÖ.
- Załăżmy - stwierdził wysoki. - A wiÚc kto nas śledzi?
- Bardzo siÚ wami interesuje niejaki Pawor Summan.
- Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieÖ. - Wiktor wstał, ale wysoki siÚ nie ruszył.
- Załăżmy - powtărzył. - A skNod właściwie pan to wie?
- To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
- Załăżmy, że nieważne - odparł w koácu.
- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic wiÚcej nie
wiem. Do widzenia.
- Ależ dokNod siÚ pan śpieszy - powiedział wysoki. Pochylił siÚ nad
nocnym stolikiem, wyjNoł butelkÚ i szklankÚ - Najpierw chciał pan za
wszelkNo cenÚ wejśÖ, a teraz już pan chce iśÖ... Nie szkodzi, że z jednej
szklanki?
- Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
- Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
- Prawdziwa szkocka?
- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrÚczył Wiktorowi szklankÚ.
- NieĎle siÚ wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
- Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
- Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres znacie sami, wiÚc siÚ nim zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdÚ nic już wiÚcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
- No? - zapytał. - No?
- Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
- Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
- O to, to.
- O tym mokrzaku - to pewna wiadomośÖ?
- Tak. Prăbowałem im przeszkodziÖ i pan inspektor sanitarny trzasnNoł
mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywieĎli
mokrzaka samochodem.
- Tak, tak - powiedział wysoki. - WiÚc to był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
- ChcÚ - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siÚ
nie podkrÚcał, jak by siÚ nie podbechtywał, czuł siÚ wstrÚtnie. No i bardzo
dobrze - pomyślał. DziÚki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam
kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście
zacznNo siÚ wzajemnie zagryzaÖ. Golem miał racjÚ - niepotrzebnie siÚ w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
- ProszÚ - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankÚ.
*
- Ktăra godzina? - zapytała sennie Diana.
Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
- Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
- Rzeczywiście - przytaknÚła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota.
A co ty robisz?
- GolÚ siÚ - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc nastÚpne pasemko mydła. -
Nagle zachciało mi siÚ ogoliÖ. Co tam, myślÚ. WezmÚ i siÚ ogolÚ.
- Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba siÚ było ogoliÖ
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swăj No szczecinNo. Kaktus.
Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczÚła patrzeÖ na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do
niej. Znowu była inna - czuła, miÚkka, serdeczna, zwinÚła siÚ jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktăra wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
- Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego siÚ uśmiechasz?
- Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
Słodko ziewnÚła i przeciNognÚła siÚ. TonÚła w piżamie Wiktora, z
bezkształtnych zwojăw jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej prześliczna
twarz i smukłe rÚce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goliÖ siÚ szybciej.
- Nie śpiesz siÚ - powiedziała. - Pokaleczysz siÚ. I tak już na mnie
czas, muszÚ jechaÖ.
- Dlatego siÚ śpieszÚ - rzekł Wiktor.
- Nie, ja tak nie .lubiÚ. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
Wiktor wyciNognNoł rÚkÚ, pomacał jej sukienkÚ i poáczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
- Gdzie siÚ śpieszysz?
- Przecież ci măwiłam. Do Roschepera.
- Jakoś nic nie pamiÚtam. Co tam z Roscheperem?
- No, bo przecież siÚ uszkodził - oznajmiła Diana.
- Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś măwiłaś. SkNodś tam
wypadł. Bardzo siÚ potłukł?
- Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skoáczyÖ ze sobNo i
wyskoczył przez okno. Rzucił siÚ jak byk, głowNo naprzăd, wyłamał futrynÚ,
ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeÖ,
a teraz leży.
- Co mu siÚ stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
- Coś w tym rodzaju.
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
- No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieÖ, dlatego że on, to
znaczy Roscheper, nie măgł beze mnie. Nie măgł i już. Nic nie măgł, nawet
siÚ odlaÖ. Musiałam udawaÖ szmer wody i opowiadaÖ mu o pisuarach.
- Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a ja siÚ tu mÚczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem. Wiesz, ja w ogăle nie lubiÚ pisaÖ, a już ostatnio.... W ogăle
moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomyślał. Przespali
siÚ i pobiegli każde w swojNo stronÚ. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
- Trzy dni temu - odparła Diana.
- Wieczorem?
- Uhm - przytaknÚła Diana gryzNoc herbatnik.
- O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - MiÚdzy dziesiNotNo a
jedenastNo. Diana przestała gryĎÖ.
- Zgadza siÚ - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołeś jego
nekrobiotycznNo depeszÚ?
- Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
- Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiÚtam, wpadłam w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic,
tylko siÚ powiesiÖ. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczÚ,
I to jak ryczÚ - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie
ryczałam...
- I nagle wszystko minÚło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła siÚ.
- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy,
przestraszyłam siÚ i wybiegłam...
Chciała jeszcze coś dodaÖ, ale znienacka ktoś zapukał do drzwi,
szarpnNoł klamkÚ i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
ObudĎ siÚ! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w rÚku. "Wiktor -
chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkÚ. Diana zeskoczyła z
fotela i przekrÚciła klucz. Drzwi siÚ rozwarły, wpadł do środka Teddy -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rÚku.
- Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
- Co siÚ stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
- Dzieci odeszły - dyszNoc ciÚżko, odparł Teddy. - Zbieraj siÚ, dzieci
odeszły!
- Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
Teddy rzucił obrzyn na stăł, na stosy zapisanych i pokreślonych
papierăw.
- Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! DosyÖ siÚ nacierpieliśmy... Koniec!
Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazjÚ i włamał siÚ do kasy.
Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił siÚ jak sroka w gnat, Diana zaś
schwyciła bieliznÚ wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknÚła do łazienki i
zatrzasnÚła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkÚ. To była Lola.
- Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepadła,
zostawiła list, że już nigdy nie wrăci, a wszyscy măwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... BojÚ siÚ! Zrăb coś... - prawie płakała.
- Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej
włożyÖ spodnie. - Rzucił słuchawkÚ i obejrzał siÚ na Teddyego. Barman
siedział na rozgrzebanym łăżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja
zaraz...
Wrăcił do łazienki i zaczNoł spiesznie goliÖ namydlony podbrădek,
kilkakrotnie zaciNoł siÚ, nie miał czasu naostrzyÖ brzytwy, a Diana
tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego plecami,
twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siÚ do walki, ale była
absolutnie spokojna.
... A dzieci szły nie koáczNocNo siÚ, szarNo kolumnNo po szarych
rozmytych drogach, szły potykajNoc siÚ i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym
deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posiniałych
łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleákie, bezradne, nic nie
rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc siÚ, szły
trzymajNoc siÚ za rÚce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne
czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad
przepaskami zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy, rÚce w czarnych
rÚkawiczkach ściskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople
wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, myślał Wiktor, to
zupełnie coś innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i śpiewały, i nie
oglNodały siÚ, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłośÖ dlatego zapomniały na zawsze o swoim stÚkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnieĎdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnieá, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak
jak krălowa mrăwek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły
szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal
zachłystujemy siÚ stÚchłym powietrzem wśrăd obrzydliwych koszmarăw, ktărych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił siÚ do okna, ale
za oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie
dołNoczyło do niego urywane, smÚtne buczenie.
- Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
- Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz broá? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
Wiktor nie odpowiedział, złapał swăj płaszcz i we trăjkÚ zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
siÚ, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R. Kwadryga, ktăry ze zdumieniem krÚcił głowNo i najwidoczniej od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicÚ, gdzie stała ciÚżarăwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popÚdzili
przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc siÚ zebraÖ myśli,
Teddy zaś păłgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych
przekleástw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słăw, ponieważ takie
słowa măgł znaÖ tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych
slumsăw, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
Ludzi w mieście prawie nie było widaÖ, tylko na rogu Słonecznej Diana
przyhamowała, żeby zabraÖ spłoszonNo parÚ małżeáskNo. Niskie wycie syren
przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jÚku mechanicznych głosăw nad bezludnym miastem. Aż
ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryÖ siÚ, ni to
strzelaÖ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkÚ bez zwykłego
entuzjazmu, niektărzy zaś rozglNodali siÚ na boki z otwartymi ustami jakby
prăbujNoc cokolwiek zrozumieÖ.
Na szosie, za miastem ludzi było coraz wiÚcej. Niektărzy szli pieszo,
zachłystujNoc siÚ deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ
trzeba było jechaÖ pod wiatr. Kilkakrotnie ciÚżarăwka mijała porzucone
samochody, zepsute, lub takie, ktărym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała siÚ, zabierała wszystkich i bardzo prÚdko skrzynia
okazała siÚ zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
siÚ na gărÚ ustÚpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpăł oszalałej staruszce. PăĎniej nawet w skrzyni nie było już miejsca,
Diana przestała siÚ zatrzymywaÖ, ciÚżarăwka pÚdziła naprzăd mijajNoc i
oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wÚdrujNocych do
leprozorium. Kilkakrotnie ciÚżarăwkÚ wyprzedzały furgonetki wypełnione
ludĎmi, motocykliści, a jakaś ciÚżarăwka dogoniła ich i jechała teraz z
tyłu.
Diana przywykła woziÖ koniak dla Roschepera, albo pÚdziÖ pustym
samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w ciÚżarăwce działy siÚ
rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNośÖ, nie było miejsca, i ci, ktărzy
stali, wczepiali siÚ jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siÚ
trzymaÖ jak najdalej od bokăw skrzyni, nikt siÚ nie odzywał, wszyscy tylko
sapali i klÚli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie wyobrażał sobie, że na świecie może padaÖ taki deszcz - gÚsta,
tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpăł z gradem, ktăry
porywisty wiatr niăsł na spotkanie idNocych. WidocznośÖ była żadna -
piÚtnaście metrăw z przodu i piÚtnaście z tyłu, i Wiktor okropnie siÚ bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochăd. Ale
wszystko jakoś siÚ udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNoł na nogÚ,
kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciÚżarăwkÚ zarzuciło
przed skupiskiem samochodăw stojNocych pod bramNo leprozorium.
Zapewne zgromadziło siÚ tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyśleÖ, że miasto przybiegło tu ratujNoc siÚ przed potopem.
Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko siÚgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysiÚczny tłum, w ktărym tonÚły rozrzucone tu i
ăwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciÚżarăwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dĎwig,
na ramieniu ktărego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały siÚ przeraĎliwe krzyki.
Wszyscy wyskoczyli z ciÚżarăwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianÚ i
Teddyego. Wokăł były same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zÚby... Wiktor sprăbował przedostaÖ siÚ do bramy, ale po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustÚpowaÖ miejsca, można ich było pchaÖ, kopaÖ, biÖ, nawet siÚ nie
odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenÚ starali siÚ
przesunNoÖ naprzăd, naprzăd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na
palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widaÖ poza kołyszNocym siÚ morzem
kapturăw i kapeluszy.
- Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
- Ścierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNoÖ. MNodrzy ludzie zawsze
măwili...
- A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
- Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszÚ siÚ! Och, Sym...
- Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kÚs, chodziliśmy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraÖ
i obuÖ...
- ZebraÖ siÚ do kupy i rraz! Brama wyleci...
- Ja go w życiu palcem nie tknÚłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
- Widziałeś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi
strzelaÖ? Za to, że my po swăj e dzieci?
- Măj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
- Căż to siÚ wyrabia, panowie? Przecież to jakiś obłÚd. Gdzie to
widziane?
- To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz?
OtworzNo nam bramÚ, a my wszyscy razem...
- A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
- PuśÖcie mnie! PrzepuśÖcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cărka!
- Dawno siÚ już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siÚ zapytaÖ.
- A może nic im nie bÚdzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkÚ poszły, nie do piecăw...
- ZabijÚ, gardło przegryzÚ!
- Ta - ak, widocznie jedno wielkie găwno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
- Ej, kto ma broá? WychodziÖ! Kto ma broá, niech wychodzi, powtarzam!
ZbieraÖ siÚ tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
- To sNo moje dzieci, măj panie, moje własne i bÚdÚ nimi rzNodził tak
jak mi siÚ podoba!
- Gdzie jest policja, o Boże!
- Trzeba wysłaÖ telegram do pana prezydenta! PiÚÖ tysiÚcy podpisăw - to
nie w kij dmuchał!
- KobietÚ zadusili! Odsuá siÚ, măwiÚ draniu! Nie widzisz?
- Municzka! Măj Municzka! Municzka!
- Găwno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
- OtwieraÖ bramÚ, twoja maÖ! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
- BramÚ!
Wiktor zawrăcił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo
wszystko wydostał siÚ, odnalazł ciÚżarăwkÚ i znowu wdrapał siÚ na gărÚ. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesiÚÖ metrăw za ogrodzeniem nie było już nic
widaÖ. Brama była zamkniÚta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali
rozkraczeni żołnierze służby wewnÚtrznej w hełmach nasuniÚtych na oczy -
było ich mniej wiÚcej dziesiÚciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc siÚ na
palcach ze zdenerwowania, natÚżajNoc głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale nie sposăb go było usłyszeÖ. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia
etażerka, wznosiła siÚ we mgle drewniana wieża i na jej gărnej platformie
stał karabin maszynowy i krÚcili siÚ mÚżczyĎni w " szarych mundurach.
NastÚpnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzÚkujNoc żelazem
przejechał wzdłuż drutăw transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że
nawet można było usłyszeÖ wysilone okrzyki oficera ("... Spokăj... mam
rozkaz... do domăw...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i
zaryczał.
Przed bramNo zaczNoł siÚ jakiś ruch. Wśrăd ciemnych, granatowych i
szarych płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule.
Pojawiły siÚ w tłumie jak plamy światła, przedzierały siÚ na wolnNo
przestrzeá i tam łNoczyły w żăłtozłotNo masÚ. Chłopcy jak dÚby - w złotych
koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich
sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dziÚki ktărym żołnierzy
Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krătkie, masywne pałki i
niezliczonNo ilośÖ emblematăw Legii - na sprzNoczce, na lewym rÚkawie, na
piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordÚ piÚÖ lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory znaczkăw. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego
spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana
prezydenta, i jego ziÚcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z
tych bałwanăw w porywie chuligaáskiego entuzjazmu rzuci taki granat -
odezwie siÚ karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty żołnierzy i bÚdNo strzelaÖ do tłumu, do tłumu, a nie do złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
siÚ oglNodaÖ dookoła nie wiedzNoc co robiÖ, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer strasznie siÚ ucieszył, nawet siÚ uśmiechnNoł i
zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNoÖ "Uwaga! ProszÚ
wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu siÚ zepsuł,
oficer pobladł, dmuchnNoł w tubÚ, a Flamenco Juventa, ktăry nawet
przygotował siÚ do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegaÖ i
wymachiwaÖ pałkNo. Tłum nagle groĎnie zahuczał - wydawało siÚ, że krzyknÚli
wszyscy razem i ci ktărzy krzyczeli już przedtem, i ci ktărzy do tej pory
milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siÚ i Wiktor
też zaczai krzyczeÖ nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co siÚ zaraz
wydarzy. "ZabraÖ tych bałwanăw! - krzyczał - ZabraÖ strażakăw! To śmierÖ!
Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai răwnomiernie kołysaÖ siÚ jak păłmisek gigantycznej
galarety. Oficer upuścił megafon i zaczai cofaÖ siÚ do drzwi wartowni,
twarze żołnierzy pod hełmami stały siÚ twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gărze, na wieżyczce, nikt siÚ już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ siÚ Głos.
Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie i od razu
zagłuszył wszystkie pozostałe dĎwiÚki. Był spokojny, nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwośÖ, jakby
przemawiał ktoś ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrÚtnego tłumu, ktoś
kto măwi przez ramiÚ oderwany na chwilÚ od ważnych spraw z powodu
irytujNocych głupstw.
- Przestaácie wreszcie krzyczeÖ - powiedział Głos. - Przestaácie
wymachiwaÖ rÚkami i odgrażaÖ siÚ.
Czy to doprawdy takie trudne - przestaÖ gadaÖ i przez chwilÚ spokojnie
pomyśleÖ? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego,
że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczÚtnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej żyÖ tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladowaÖ swoich przodkăw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNoÖ na pijakăw i rozpustnikăw, ludzi
małodusznych, konformistăw i niewolnikăw, nie chcNo, żeby zdobiono z nich
przestÚpcăw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paástwa.
Głos umilkł na chwilÚ. Przez całNo minutÚ nie było słychaÖ ani jednego
dĎwiÚku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemăwił znowu:
- Możecie byÖ zupełnie spokojni o swoje dzieci. BÚdzie im dobrze -
lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoÖ, ale od jutra - przychodĎcie. W Koáskiej Dolinie zostanie
przygotowany Dom Spotkaá i od trzeciej po południu możecie przychodziÖ
choÖby codziennie. Codziennie o păł do trzeciej z placu miejskiego bÚdNo
odchodziÖ trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz
burmistrz zatroszczy siÚ o dodatkowy transport.
Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali siÚ
poruszyÖ.
- Tylko weĎcie pod uwagÚ - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo siÚ z wami spotykaÖ. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłoniÖ, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bÚdNo miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam siÚ sami z nimi dogadacie. A teraz
rozejdĎcie siÚ Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzÚ,
pomyślcie, sprăbujcie pomyśleÖ, co możecie daÖ swoim dzieciom. Przyjrzyjcie
siÚ sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swăj obraz i
podobieástwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domăw.
Tłum pozostał nieruchomy. ByÖ może prăbował myśleÖ. W każdym razie
Wiktor prăbował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu
strzÚpy wspomnieá, fragmenty rozmăw, głupia, umalowana twarz Loli. A może
jednak lepiej skrobankÚ? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja z ciebie zrobiÚ człowieka, parszywy szczeniaku, skărÚ z
ciebie zedrÚ... Okazało siÚ, że mam dwunastoletniNo cărkÚ, czy możesz pomăc
mi jakoś jNo urzNodziÖ w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkÚ, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz
siÚ jak dorośniesz...
- No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - OdejdĎcie!.
Nadleciał ciÚżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
- No, idĎcie już - powiedział Głos.
I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciÚżka
wilgotna dłoá, ktăra legła na twarzy, popchnÚła - i znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył, że tłum siÚ cofa. Ktoś głośno krzyknNoł, rozległy siÚ
dĎwiÚczNoce dośÖ niepewnie nawoływania, wokăł samochodăw i autobusăw
powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczÚli ze wszystkich stron wdrapywaÖ siÚ
do skrzyni ciÚżarăwki, wszyscy poczÚli siÚ śpieszyÖ, rozpychaÖ, tłoczyÖ w
drzwiach samochodăw, niecierpliwie rozdzielaÖ sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, czÚsto oglNodajNoc siÚ,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter, ktăry właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na
widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie siÚ odwracajNo i
dlaczego siÚ śpieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek siÚ bał, to
tego, że Głos znowu powie: "IdĎcie"! i znowu ciÚżka wilgotna dłoá z odrazNo
legnie na jego twarzy.
Grupka kretynăw w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i
wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny
obowiNozek i oni răwnież cofnÚli siÚ, nastÚpnie zawrăcili i powlekli precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiÚ szare, granatowe; ciemne płaszcze, i
oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciÚżarăwki rozglNodali siÚ
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
Potem nie wiadomo skNod wynurzyła siÚ Diana, Diana Gniewna stanÚła na
stopniu, spojrzała w gărÚ, po czym krzyknÚła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochăd jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił siÚ zaprotestowaÖ,
wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali siÚ na wszystko. Teddy nie pojawił
siÚ do kopca, prawdopodobnie zabrał siÚ innym samochodem. Diana zakrÚciła i
pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz
rowerzystăw, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z
jÚkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNoł siÚ dopiero wtedy, kiedy Diana
podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł siÚ do
szoferki.
Oboje milczeli do samego sanatorium.
Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił siÚ na łăżko w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapiÖ siÚ w sufit. ByÖ może godzinÚ, byÖ może dwie, bez
przerwy palił, wiercił siÚ na łăżku, wstawał, spacerował po pokoju,
bezmyślnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodÚ z
kranu, ponieważ mÚczyło go pragnienie i znowu padał na łăżko.
...Upokorzenie, myślał. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od
łobuzăw, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i
matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je biÖ, ale gotowi byli
oddaÖ za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież
nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotÚ,... matki rodziły je w bălach,
ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili
siÚ nimi, czÚsto je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście, teraz ich życie zrobiło siÚ puste, nic im przecież nie
zostało. Czy wolno wiÚc traktowaÖ ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśÖ po pysku...
...Czyżby naprawdÚ, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku od zwierzÚcia? Nawet macierzyástwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne rÚce podajNoce pierś niemowlÚciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczÚście polega na
tym, że tÚ religiÚ prăbuje siÚ przenieśÖ na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny, z ktărymi instynkty nie majNo już nic wspălnego, a jeżeli majNo,
to przynoszNo wyłNocznie szkodÚ... dlatego że wilczyca măwi wilczÚtom:
"KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajÚczyca uczy swoje zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej
nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siÚ, jak myśleli przed
tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a
powinno byÖ tak i tak. Zobaczyłeś? A teraz zacznij myśleÖ sam, myśl co
zrobiÖ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem,
czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogăle wszystko to już było,
wszystko to już wyprăbowaliśmy, zrealizowali siÚ poszczegălni świetni
ludzie, ale przeważajNoce masy pchały siÚ starNo drogNo, nigdzie nie
skrÚcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywaÖ
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj siÚ tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepăw,
pożeraczy mamutăw. Żal mi tych bezwłosych potomkăw, żal mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogăle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowaÖ, nie zamierzajNo nawet burzyÖ starego świata,
stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata
żNodajNo tylko jednego - żeby siÚ od nich odczepił. Teraz stało siÚ to
możliwe, teraz można handlowaÖ ideami, mamy teraz potÚżnych kupcăw idei, oni
bÚdNo ciÚ chroniÖ, zapÚdzNo cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie przeszkadzał, bÚdNo ciÚ karmiÖ, bÚdNo ciÚ pielÚgnowaÖ... bÚdNo w
sposăb najbardziej ugrzeczniony ostrzyÖ topăr, ktărym odrNobujesz gałNoĎ, na
ktărej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
...I do diabła, to jest na swăj sposăb wspaniałe - wszystko już
wyprăbowano, tylko tego jeszcze nie wyprăbowano - zimny wychăw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogÚ wiedzieÖ jak
wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucieástwo i pogardÚ
widaÖ gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie siÚ, analizujcie - ale co z rÚkami matki, czułymi
dłoámi, ktăre kojNo băl i ogrzewajNo świat. I kłujNocy zarost ojca, ktăry
bawi siÚ w wojnÚ i w tygrysa, uczy siÚ boksowaÖ, jest najsilniejszy i
wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche)
kłătnie rodzicăw, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne
targanie za uszy na zmianÚ z nagłym i niepojÚtym deszczem cukierkăw i
miedziakăw na kino... ZresztNo, skNod ja mogÚ wiedzieÖ - może oni majNo
jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzyástwo i
ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba byÖ, żeby na
ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wiÚcej od ludzi nie wymagam!
.. .Nie tak prÚdko, powiedział do siebie. ZnajdĎ najważniejsze. Jesteś
z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - mieÖ wszystko w
nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał byÖ
cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest byÖ cynikiem!... no, coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siÚ, nie żałujNoc
sił i środkăw, kuł, najpiÚkniejszych frazesăw, papieru, nie żałujNo piÚści,
nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw - nie znoszÚ lekceważenia, nienawidzÚ elit, nienawidzÚ wszelkiej
nietolerancji, i nie lubiÚ, och, jak ja nie lubiÚ, kiedy mnie bijNo po
mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubiÚ ludzi mNodrych,
utalentowanych, nienawidzÚ głupcăw, nienawidzÚ tÚpakăw, nienawidzÚ złotych
koszul, faszystăw i jest jasne, że do niczego nie dojdÚ, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siÚ w oczy raczej to, co złe
- okrucieástwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, ktărNo kochani, i Irma, ktărNo kocham, i
Golem, ktărego szanujÚ, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszÚ generałăw,
przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak,
wiÚkszościNo głosăw niczego siÚ tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju
demokratycznych wyborăw - wiÚkszośÖ zawsze popiera łobuzăw...
Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
- Jak idzie praca? - zapytała.
- PłonÚ - odpowiedział. - Spalam siÚ, świecNoc innym.
- Fakt, dużo dymu. ChoÖbyś okno otworzył... Chcesz jeśÖ?
- Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł
śniadania.
- Do diabła, w takim razie idziemy!
Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupÚ "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmÚczenia.
Gruby trener w opiÚtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
- Poznam ciÚ teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy
razem obiad.
- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotÚ
milczeÖ przy jedzeniu.
- Măj mNoż - odrzekła Diana. - Măj były mNoż.
- Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No căż... Bardzo mi milo.
Co też przyszło jej do głowy, pomyślał smÚtnie. I komu to potrzebne.
Popatrzył żałośnie na DianÚ, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żăłtoskăry, garbatonosy, w
ciemnym garniturze i w czarnych rÚkawiczkach. Nie podał Wiktorowi rÚki,
tylko skłonił siÚ i powiedział niegłośno:
- Dzieá dobry, cieszÚ siÚ, że pana widzÚ.
- Baniew - przedstawił siÚ Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktăra go
zawsze ogarniała na widok mÚżăw.
- My siÚ właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
- Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywiście! MuszÚ siÚ panu
przyznaÖ, że moja pamiÚÖ... - zamilkł. - ChwileczkÚ - zapytał. - Jaki
Zurtzmansor?
- Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
siÚ w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznościach... Może
usiNodziemy?
Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bÚdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor - nie wiedzieÖ czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz,
grajNocy tancerza, ktăry gra tancerza, ktăry tak naprawdÚ jest mokrzakiem,
albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet piÚcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularăw", jakby rozpłynÚły siÚ po
całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykaáski kolor. Diana z dziwnym,
nieomal macierzyáskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mÚża. I
to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, ktărej do tej
pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mÚżami. Kelnerka
przyniosła zupÚ.
- DziÚkujÚ - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkÚ i zaczNoł
jeśÖ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor răwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. RÚkawiczek
nie zdjNoł, ale sposăb w jaki posługiwał siÚ łyżkNo, w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
- To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził
Wiktor - filozofem...
- Obawiam siÚ, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam siÚ, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj
odległy.
Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyÖ rozmowÚ.
Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co siÚ pchaÖ,
skoro on chciał siÚ ze mnNo zobaczyÖ, to niech sam zaczyna... Przyniesiono
drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroiÖ miÚso. Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczÚkajNoc nożami i widelcami. A
przecież siedzÚ tu jak głupi, pomyślał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona
prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli siÚ rozstaÖ, ale
ona nie chciała siÚ rozstaÖ, bo inaczej po co by jechała do tej dziury -
żeby wynosiÖ nocniki Roschepera? I czÚsto siÚ widujNo, on zakrada siÚ do
sanatorium, zdejmuje opaskÚ i taáczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni
oboje taáczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaÖ - obchodzi. Tylko - co
mianowicie? Oni zabrali mi cărkÚ, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak
ojciec. Odebrali mi kobietÚ, ale jestem zazdrosny o DianÚ nie jak mÚżczyzna.
.. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietÚ, zabrali cărkÚ... CărkÚ,
ktăra zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w
trzynastym. KobietÚ, ktărNo znam kilka dni... Ale proszÚ - jestem zazdrosny
i to nie jak ojciec i nie jak mÚżczyzna. Tak, byłoby znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan măj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
- Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
- Nijak - odpowiedział Wiktor.
- Ciekawe byłoby go przeczytaÖ - oznajmił Zurtzmansor.
- A czy pan wie co to ma byÖ za artykuł?
- Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
- A jeżeli bÚdÚ musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
- Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli bÚdzie siÚ pan
bardzo staraÖ. IstniejNo ludzie, ktărzy automatycznie, niezależnie od
własnych chÚci, transformujNo na swăj sposăb każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
- To Ďle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyÖ tej czÚści, na ktărNo składajNo siÚ odruchy.
Co prawda, osobowośÖ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twărcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjÚ o rzeczywistości. PorăwnujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko
z odbiciem tego zjawiska w twărczości takiej jednostki, możemy wiele siÚ
dowiedzieÖ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjÚ.
- A czy nie wydaje siÚ panu, że brzmi to nieco obraĎliwie? - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siÚ dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
- Aha, rozumiem - odparł. - Twărca, a nie krălik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okolicznośÖ, dziÚki ktărej jest pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposăb pobudzania wyobraĎni,
zaspokajanie potrzeby wspăłprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebiÖ.
- Wobec tego czujÚ siÚ pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemăwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie wolności" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo
"pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja
psychika nie bÚdzie w tej zabawie w ogăle uczestniczyÖ.
- To siÚ panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan przemăwienie i na poczNotek okaże siÚ, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykÚ. Zacznie pan poprawiaÖ styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych sformułowaá, zacznie pracowaÖ wyobraĎnia, zemdli pana od
zatÚchłych słăw, zechce pan je ożywiÖ, zastNopiÖ urzÚdowe łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaÖ prawdÚ.
- ByÖ może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
- A ma pan ochotÚ pisaÖ coś innego?
- Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
- Świetny pomysł. Niech pan napisze.
Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja maÖ. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
- Diana - zapytał. - A czy nie można by siÚ czegoś napiÖ?
Diana wstała bez słowa i wyszła.
- A poza tym napisałbym z przyjemnościNo o skazanym mieście -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokăł leprozorium. I o złych
czarownikach.
- Ma pan pieniNodze?
- Na razie jeszcze mam.
- Chciałem pana zawiadomiÖ, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansÚ, to oczywiste.
WiÚc pieniNodze bÚdzie pan miał.
- Ta - ak - powiedział Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi siÚ nie
zdarzyło. A dużo bÚdzie tych pieniÚdzy?
- Ze trzy tysiNoce... Nie pamiÚtam dokładnie.
Wrăciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkÚ i jednNo
szklankÚ.
- Daj jeszcze jednNo szklankÚ - poprosił Wiktor.
- Ja nie bÚdÚ piÖ - oznajmił Zurtzmansor.
- Właściwie ja... Hm..
- Ja też nie bÚdÚ - powiedziała Diana.
- To za "NieszczÚście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
- Tak. I za "KotkÚ". Tak, że na trzy miesiNoce bÚdzie pan miał spokăj.
A może na mniej?
- Na jakieś dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A
wiÚc - chciałbym zwiedziÖ wasze leprozorium.
- Oczywiście - rzekł Zurtzmansor. - WrÚczenie nagrody odbÚdzie siÚ
właśnie tam. Tylko, że siÚ pan rozczaruje. Żadnych cudăw nie bÚdzie. BÚdzie
dzieá wolny od pracy. Około dziesiÚciu domkăw i pawilon szpitalny.
- Pawilon szpitalny - powtărzył Wiktor. - I kogăż tam u was leczNo?
- Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
siÚ i nagle coś dziwnego stało siÚ z jego twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało do podbrădka, usta zrobiły siÚ trăjkNotne, lewy policzek razem ż
uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł z rÚki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy
ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żăłty i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi siÚ tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkÚ papierosăw, zapalił
i wbił wzrok w szklankÚ. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od
stołăw i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc siÚ donośnie. Zurtzmansor
powiedział:
- A w ogăle chcielibyśmy, żeby czuł siÚ pan bezpiecznie. Nie powinien
siÚ pan niczego obawiaÖ. Zapewne domyśla siÚ pan, że nasza organizacja
zajmuje określone położenie i cieszy siÚ określonymi przywilejami. Wiele
robimy, wiÚc na wiele siÚ nam pozwala. Pozwala siÚ nam na doświadczenia z
klimatem, pozwala siÚ przygotowywaÖ tych, ktărzy nas zastNopiNo... i tak
dalej. Nie warto specjalnie siÚ rozwodziÖ. Niektărzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błÚdu. - Zamilkł na chwilÚ.
- ProszÚ pisaÖ o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli bÚdzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty
finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, bÚdziemy pana sami wydawaÖ.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
Wiktor wypił i pokrÚcił głowNo.
- Jasne - stwierdził. - Znowu siÚ mnie kupuje.
- Można to i tak nazwaÖ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelnikăw, powiedzmy, chwilowo
niezbyt liczny, ktăry jest niezmiernie zainteresowany paáskNo pracNo. Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki pan jest.
Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też
niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc siÚ, po czyjej jest pan
stronie. Niech pan bÚdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twărczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
- WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w
perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie
musztardowym. Jakaż wiÚc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy
zdarzyło siÚ panu kiedykolwiek zaprzedawaÖ duszÚ i piăro?
- Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na chwilÚ. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy siÚ, że
pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartości moralne nie sNo na
sprzedaż. Można je zniszczyÖ, ale nie kupiÖ. Każda określona wartośÖ moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione
jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. KwadrygÚ. To pomyłka.
Pan prezydent kupił chałturszczyka R. KwadrygÚ, ale malarz przeciekł mu
miÚdzy palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł miÚdzy
palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
Wstał. Wiktor răwnież wstał czujNoc niezrÚcznośÖ i dumÚ, nieufnośÖ i
poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialnośÖ, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał siÚ zorientowaÖ.
- Było mi miło porozmawiaÖ z panem - powiedział Zurtzmansor. - ŻyczÚ
powodzenia w pracy.
- Do widzenia - odparł Wiktor.
Zurtzmansor lekko siÚ skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
- Właśnie za to ciÚ kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i siÚgnNoł po butelkÚ.
- Za co? - zapytał z roztargnieniem.
- Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna,
awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim
ludziom.
Przechyliła siÚ przez stăł i pocałowała Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Găry.
- Też mi coś - wymamrotał Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na
godzinÚ. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdÚ nie było to takie proste.
Wiktor wrăcił do hotelu nastÚpnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie
Diana dała mu kobiałkÚ - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera
păł puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNoÖ.
PosÚpny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczÚstował go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagăd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
- Okazuje siÚ, że măj szczeniak wszystkim tam u nich krÚcił.
- Dlaczego pan tak o nim măwi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
- No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. -
Starałem siÚ... - znowu sposÚpniał. - SNosiedzi żyÖ nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
- Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a paáski chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że
przyjaĎni siÚ z mojNo cărkNo.
- Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
siÚ spokrewnimy?
- A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilÚ śmieli siÚ i żartowali.
- Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
- Nie - odparł Wiktor i stał siÚ czujny. - Bo co?
- Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy
rozeszliśmy siÚ, niektărzy, znaczy, zostali. Dobrało siÚ paru chojrakăw,
przeciÚli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
- O do diabła - rzekł Wiktor.
- Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. -
Rozejrzał siÚ na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkÚ. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siÚ
w domu.
- Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
PoczÚstował truskawkami recepcjonistÚ, wziNoł klucz i poszedł do
siebie. Nie rozbierajNoc siÚ wykrÚcił numer Teddyego. Synowa Teddyego
zakomunikowała, że na ogăł nie jest Ďle, przestrzelili mu miÚsieá, leży na
brzuchu, przeklina i chla wădÚ. Ona zaś wybiera siÚ dzisiaj do Domu Spotkaá
zobaczyÖ syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkÚ. Powinien jeszcze zadzwoniÖ do Loli,
ale kiedy wyobraził sobie tÚ rozmowÚ, krzyki, wyrzuty - nie zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkÚ
śmietanki. Kiedy wrăcił, w pokoju siedział Pawor.
- Dzieá dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
- No, dzieá dobry, dzieá dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi coś do
powiedzenia?
Nie miał ochoty patrzeÖ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje siÚ, że nie jest przyjemnie patrzeÖ na człowieka, ktărego siÚ
zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałeś go z
najszlachetniejszych pobudek.
- Wiktorze, proszÚ mnie wysłuchaÖ - odezwał siÚ Pawor. - Jestem gotăw
przeprosiÖ pana. Obaj zachowywaliśmy siÚ idiotycznie - ale ja chyba
bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotăw. Szczerze proszÚ o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali siÚ na siebie z
powodu takiego głupstwa.
Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeśÖ.
- Jak Boga kocham, ostatnio mi siÚ nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
- jestem zły na cały świat. Nikt mi nie wspăłczuje, nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferÚ...
- Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty.
NieĎle pan potrafi udawaÖ, ale ja na szczÚście rozszyfrowałem pana i
studiowanie pana aktorskich talentăw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuÖ apetytu, wiÚc może pan sobie păjdzie.
- Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywaÖ takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan
uwierzył, że te głupstwa, ktăre wygadywałem, to moje poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagaÖ od człowieka w takiej sytuacji?
- Można wymagaÖ, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor. - A jeżeli już bije - răżnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
- Ach wiÚc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz
niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu
wytłumaczÚ. To był czysty przypadek. Nie miałem pojÚcia, że to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że răżnie bywa.
- Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkÚ. - Nigdy nie
przepadałem za ludĎmi paáskiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był
bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficerăw o nielojalnośÖ, ale kiedy
go posłano na pierwszNo liniÚ... WiÚc niech siÚ pan wynosi.
Jednakże Pawor nie wyniăsł siÚ. Zapalił papierosa, założył nogÚ na nogÚ
i rozwalił siÚ w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w
kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby siÚ rozzłościÖ... Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
- WidzÚ, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na
myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście
szczerze pana lubiÚ i szanujÚ. Niech siÚ pan nie wzdryga i nie udaje, że
zbiera siÚ panu na wymioty. MăwiÚ serio. Z przyjemnościNo gotăw jestem
wyraziÖ ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. PrzyznajÚ nawet, że
wiedziałem kogo bijÚ, ale nie miałem innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny
świadek, atu jeszcze pan nadszedł... No wiÚc jedyne co mogłem zrobiÖ, to
uderzyÖ pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak
najszczerzej przepraszam.
Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z
niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobraziÖ.
- Jednakże przepraszaÖ za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego
departamentu - măwił dalej Pawor - nie mogÚ i zresztNo nie chcÚ, măwiNoc
szczerze. ProszÚ sobie nie wyobrażaÖ, że tam u nas zebrali siÚ sami
dusiciele wolnej myśli i łajdaki karierowicze. Tak - pracujÚ w
kontrwywiadzie. Tak - wykonujÚ brudnNo robotÚ. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia
podświadomośÖ, swoje sławetne libido, no a ja to robiÚ inaczej... O
szczegăłach panu nie opowiem, bo nie mogÚ, zresztNo, sam pan siÚ pewnie
wszystkiego domyśla. Tak, śledzÚ leprozorium, nienawidzÚ tych mokrych
stworăw, bojÚ siÚ ich - i nie tylko o siebie siÚ bojÚ, bojÚ siÚ o wszystkich
ludzi, ktărzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba
siÚ panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka
dyktatura, jaka siÚ wam, wolnym artystom, nawet nie śniła. Wczoraj w
restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek
jest zwierzÚciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bÚdzie wystarczajNoco mocny. A wiÚc paáskie ulubione mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturÚ, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bÚdzie już miejsca.
Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie găwno, i wcale mu pana nie
żal, dlatego że i według Hegla jest pan găwnem i według Zurtzmansora także
găwnem. Găwnem zdefiniowanym. A to co siÚ znajduje poza granicami tej
definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadziÖ,
ale potem wypuści z okazji świÚta narodowego i pełen najlepszych uczuÖ
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupÚ
i zakwalifikuje - psie găwno nie nadajNoce siÚ do niczego - i wnikliwie
kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
Wiktor aż przestał jeśÖ. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował siÚ, wargi mu drżały, z twarzy odpłynÚła krew, nawet oddychał z
trudem. WyraĎnie wierzył w to co măwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo.
To przecież wrăg, oprawca. To przecież aktor, prăbuje ciÚ kupiÖ za złamany
szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNoÖ siÚ od
Pawora. To przecież urzÚdnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może
kierowaÖ siÚ ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo
mu broniÖ mokrzakăw - bÚdzie ich broniÖ. Znam te ścierwa, niejednego już
widziałem...
Pawor wziNoł siÚ w garśÖ i uśmiechnNoł.
- Wiem co pan myśli - powiedział. - Na paáskiej twarzy widaÖ jak prăbuj
e pan odgadnNoÖ - czego ten typ siÚ przyczepił, czego ode mnie chce. ProszÚ
wiÚc sobie wyobraziÖ, że niczego od pana nie chcÚ. Po prostu szczerze pragnÚ
pana ostrzec, żeby pan siÚ zorientował w sytuacji i stanNoł po właściwej
stronie... - boleściwie wyszczerzył zÚby. - Nie chcÚ, żeby pan stał siÚ
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie siÚ pan - i bÚdzie za păĎno... Nie măwiÚ
już o tym, że w ogăle powinien siÚ pan stNod wynieśÖ i przyszedłem tu, by
pana do tego namăwiÖ. NadchodzNo ciÚżkie czasy, zwierzchnośÖ jest w stadium
służbowej gorliwości, niektărym dano do zrozumienia, że niby kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja chcÚ, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bÚdzie jutro. Jutro oni jeszcze bÚdNo siedzieÖ u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynăw... - znowu wyszczerzył
zÚby. - Ale za jakieś dziesiÚÖ lat...
Wiktor już nie dowiedział siÚ, co bÚdzie za dziesiÚÖ lat. Drzwi otwarły
siÚ bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od
razu wiedział co to za jedni. Automatycznie ścisnÚło go w dołku i pokornie
wstał, czujNoc mdłości i bezsilnośÖ. Ale powiedziano mu: "SiadaÖ, a
Faworowi": "WstaÖ".
- Pawor Summan, jest pan aresztowany.
Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
- Nakaz.
Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujÚli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknÚli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskÚ z
truskawkami i powtarzał sobie: "niech siÚ zagryzajNo wzajemnie, niech siÚ
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale siÚ nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak siedzieÖ, czujNoc, że musi z kimś porozmawiaÖ, zapomnieÖ, albo
ostatecznie napiÖ siÚ z kimś wădki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce.
Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki
profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widzieÖ go samego, że Wiktor
obejrzał siÚ i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mÚżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetÚ.
- A, otăż i on - powiedział wysoki. Młody mÚżczyzna spojrzał na
Wiktora, wstał i zaczai składaÖ gazetÚ. - Właśnie wybierałem siÚ do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodĎmy do nas, tam bÚdzie
spokojniej.
Wiktorowi było wszystko jedno dokNod păjdzie, wiÚc pokornie powlăkł siÚ
na drugie piÚtro. Wysoki
dłuższNo chwilÚ otwierał drzwi numer trzysta dwanaście. Miał cały pÚk
kluczy i zdaje siÚ, wyprăbował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody
człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawiał siÚ, co by siÚ stało, gdyby
daÖ mu teraz w łeb. wyrwaÖ teczkÚ i pobiec korytarzem. Potem weszli do
środka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki powiedział do Wiktora: "ChwileczkÚ" i oddalił siÚ do sypialni po
prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł
wodziÖ palcem po szorstkich kăłkach pozostawionych na politurze przez
szklanki i kieliszki. KrNożkăw było mnăstwo, ze stołem nikt siÚ nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i co najmniej raz strzNośniÚto atrament z piăra. Potem ze swojej sypialni
wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych
kapciach, z gazetNo w jednej rÚce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił siÚ wysoki
z tacNo, ktărNo postawił na stole. Na tacy stała zaczÚta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
- Najpierw formalności - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał siÚ, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołăwki,
zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A wiÚc
formalności - powtărzył.
Wyprostował siÚ, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetÚ, wstał răwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
ścianÚ. Wtedy Wiktor podniăsł siÚ răwnież.
- Wiktorze Baniew! - przemăwił wysoki urzÚdowo wzniosłym tonem. -
Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam
zaszczyt wrÚczyÖ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodÚ za
szczegălne usługi okazane departamentowi, ktăry mam honor tu reprezentowaÖ!
Otworzył granatowe pudełko, uroczyście wyjNoł z niego medal na białej
wstNożeczce z mory i zaczNoł przypinaÖ go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował grzecznymi oklaskami. NastÚpnie wysoki wrÚczył Wiktorowi
legitymacjÚ i pudełko, uścisnNoł mu dłoá, cofnNoł siÚ o krok, przez chwilÚ z
zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc siÚ jak idiota,
răwnież zaczNoł klaskaÖ.
- A teraz trzeba to oblaÖ - oznajmił wysoki
Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołăwki.
- Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetÚ i zasłonił siÚ niNo.
- Trzeciej klasy, zdaje siÚ, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bÚdzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
- Nie pamiÚtam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegaáski przyczăłek.
- O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
- Miał pan szczÚście - stwierdził Wiktor. Wypili. - MăwiNoc miÚdzy
nami, nie mam pojÚcia za co dostałem ten medal.
- Przecież powiedziałem - za szczegălne zasługi.
- Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc siÚ gorzko.
- Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rÚkNo dookoła
ucha.
- W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
- Pierwszy raz słyszÚ - odparł Wiktor nerwowo.
- RozpoczNoł sprawÚ pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie
protestował - ja myślÚ! No, a potem generał Pferd był z raportem u
prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki roześmiał siÚ. -
Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało siÚ. Staruszek nawet siÚ wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam miÚdzy wami zaszło?
- Nic takiego - niechÚtnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy siÚ
na temat literatury.
- Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
- Tak. Jak pułkownik Lawrence.
- I jak, przyzwoicie płacNo?
- Też bÚdÚ chyba musiał sprăbowaÖ - oznajmił wysoki. - Tylko, że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
- Tak, czasu brakuje - zgodził siÚ Wiktor. Przy każdym ruchu medal
kiwał siÚ i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach.
Że jak siÚ zdejmie, od razu bÚdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie păjdÚ. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
Wysoki natychmiast siÚ poderwał.
- Do widzenia - powiedział.
- Do widzenia.
- Mam honor pożegnaÖ - skłonił siÚ wysoki. Młody człowiek w okularach
opuścił gazetÚ i skłonił siÚ.
Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał
okropnNo ochotÚ wrzuciÖ go do kosza na śmiecie, ale siÚ powstrzymał i
wsadził go do kieszeni. Zszedł na dăł do kuchni, wziNoł butelkÚ dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
- Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
- Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
- Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
- ProszÚ mu powiedzieÖ, żeby mnie pocałował w dupÚ - odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczÚ u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszÚ mu właśnie tak
powtărzyÖ: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupÚ.
ZamknNoł siÚ w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiegoś powodu
przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie
rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankÚ. Dżin sparzył gardło i
przełyk. Wtedy złapał łyżkÚ i zaczNoł zjadaÖ truskawki ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyÖ, mam dosyÖ, myślał. Nic nie chcÚ, ani orderăw,
ani honorariăw, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani
waszej nienawiści, ani waszej miłości, zostawcie mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rÚkami głowÚ,
żeby nie widzieÖ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskăw w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i
Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż prăbował zrozumieÖ, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze păł szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija
siÚ na dnie okopu, a ziemia wywraca siÚ pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo siÚ wzajemnie, jÚczNoc z
wysiłku wypuczajNo siÚ, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi,
wyciskajNo go na gărÚ, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad
ziemiNo, a czasy sNo ciÚżkie, władza ma atak służbowej gorliwości, zwrăcono
uwagÚ, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteáki zasłania oczy
rÚkami, wypchniÚty z okopu. OpaśÖ by na dno, myślał. OpaśÖ by na samo dno,
żeby nikt nie słyszał i nie widział. OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna i
ktoś mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. OpaśÖ by na dno jak łădĎ
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie daÖ znaÖ o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
MilczÚ. Sami siÚ wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposăb nie mogÚ zostaÖ
cynikiem? OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna, uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna, powtarzał, swoich sygnałăw nigdzie nie
słaÖ. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: dośÖ mam po uszy, po czubek
głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wădka, gitara, muzyka, pieśá, opaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna...
Gdzie jest banjo, pomyślał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łăżko i
wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyślał. Och, do jakiego
stopnia mam was gdzieś! OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna, uciec radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stăł, a nastÚpnie
cały świat zaczai przytupywaÖ i poruszaÖ ramionami. Wszyscy generałowie i
pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie
departamenty bezpieczeástwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, ktăremu
wykrÚcano rÚce i bito po mordzie... DośÖ mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dośÖ, wădka, gitara, muzyka, pieśá. OpaśÖ by na dno,
opaśÖ by na dno... Uciec radarom, leżeÖ i spaÖ... ŁădĎ podwodna... i wypiÖ
do dna i do ostatka... łagier nie matka.
*
Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał, ale siÚ nie przestraszył, dlatego że to nie było TO
pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, ktăry siÚ
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
- Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
- Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
DośÖ mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie dośÖ,
OpaśÖ by na dno, jak łădĎ podwodna, Wszystkim radarom uciec na złośÖ.
- Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej bÚdzie kac, spaÖ, piÖ,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
Kurwa, czy wădka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wădce kac. OpaśÖ
by na dno jak łădĎ podwodna, Uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wădka, gitara, muzyka, pieśá.
OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna, OpaśÖ by na dno i mieÖ to gdzieś.
- Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łăżko. Poczuł ogromnNo ulgÚ,
jak gdyby coś siÚ zmieniło, jakby nagle stał siÚ bardzo potrzebny, tam nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, ktăre
niedawno były ludĎmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninÚ, ktărNo kiedyś
nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczÚli wstawaÖ z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
- ZazdroszczÚ panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNośÖ do
artykułu?
- Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem
pijany, i, i niech siÚ pan też napije. ProszÚ siÚ rozebraÖ... Niech siÚ pan
rozbiera, do kogo măwiÚ! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie
pozwolÚ. Nie rozumieÖ - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byÖ powinno, co jest i co bÚdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, ktărzy nie rozumiejNo. Zastanawiał siÚ pan kiedyś, na czym
polega moja wartośÖ? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy - ale ja măwiÚ, nie, nic z tego nie rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja măwiÚ,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan
truskawek? Chociaż zdaje siÚ, że już wszystkie zjadłem. W takim razie
zapalimy sobie...
Wstał i przespacerował siÚ po pokoju. Golem ze szklankNo w rÚku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
- To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowÚ, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo
kolejNo - Legia zwyciÚsko maszerowała naprzăd beze mnie, pan prezydent
nieubłaganie stawał siÚ panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy
świetnie obchodzili siÚ beze mnie. Potem to samo powtărzyło siÚ na wojnie.
Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem.
Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala - no i co, czy ktoś
zainteresował siÚ, gdzie jest Baniew, co siÚ stało z Baniewem, gdzie siÚ
podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieÖ cokolwiek - o, wtedy wszystko siÚ zmieniło.
Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkośÖ - człowiek,
ktăry nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo siÚ o niego generałowie i
pokăj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa siÚ,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
- Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan măwi dalej.
Wiktor rozłożył rÚce.
- To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siÚ... Może
zaśpiewaÖ panu?
- Niech pan śpiewa - zgodził siÚ Golem.
Wiktor wziNoł banjo i zaczai śpiewaÖ. Zaśpiewał "PiosenkÚ dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktăremu byk wybił
jedno oko i ktăry dlatego poszedł na zielonNo paástwowNo granicÚ", potem
"DośÖ mam po uszy", potem "Miasto obojÚtnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "DośÖ mam po uszy", potem hymn paástwowy na melodiÚ "Ach, co za
năżki", ale zapomniał słăw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
- Znowu wyczerpałem siÚ - oznajmił ze smutkiem. - WiÚc powiada pan, że
aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedzieÖ, tylko nie zdNożył? Że za
dziesiÚÖ lat mokrzaki opanujNo kulÚ ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
- Raczej wNotpiÚ - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidowaÖ?
Sami siÚ wzajemnie zlikwidujemy.
- A mokrzaki?
- ByÖ może nie pozwolNo nam siÚ zlikwidowaÖ... Trudno powiedzieÖ.
- A byÖ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. -
Przecież my nawet zabijaÖ nie umiemy. DziesiÚÖ tysiÚcy lat wybijamy siÚ i
rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... ProszÚ posłuchaÖ, Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żăłci...
- Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie
wiem.
- Dobra, dobra, wiÚcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z
Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowaÖ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdÚ
- to sNo kacyki na piÚtnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i
rÚkawiczkami, kiedy siÚ przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
TrochÚ jednak udawał. WyraĎnie widział przed sobNo grubo ciosanNo,
szarawNo twarz i maleákie, niezwykle czujne oczka.
- I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
- Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiÚtam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widaÖ. Golem poskrobał podbrădek krawÚdziNo szklanki.
- Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrăj. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego siÚ domyślam i
co wiem o mokrzakach?
- Niech pan măwi - zgodził siÚ Wiktor. - Tylko proszÚ wiÚcej nie
kłamaÖ.
- Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie
opowiem.
- E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
- Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na
Wiktora i uśmiechnNoł siÚ. - ProszÚ o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bÚdNo głupie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siÚ
znowu rozmyślÚ.
Ktoś zapukał do drzwi.
- WynosiÖ siÚ do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajÚty!
- Przepraszam panie Baniew - odezwał siÚ nieśmiały głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni paáska małżonka.
- Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwoniÚ, dziÚkujÚ - złapał szklankÚ, nalał po brzegi,
wrÚczył Goleniowi i rzekł - ProszÚ piÖ i nie myśleÖ o niczym. Ja zaraz.
WłNoczył telefon i nakrÚcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho -
daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechaÖ do Irmy, może bÚdziesz
łaskaw siÚ przyłNoczyÖ.
- Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bÚdÚ łaskaw. Jestem zajÚty.
- Pomimo wszystko ona jest răwnież twojNo cărkNo! Czyżbyś upadł tak
nisko..
- Jestem zajÚty! - ryknNoł Wiktor.
- Nie wzruszajNo ciÚ losy twojej, cărki?
- Przestaá udawaÖ idiotkÚ - powiedział Wiktor. - Zdaje siÚ, że chciałaś
pozbyÖ siÚ Irmy. Pozbyłaś siÚ. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczÚła płakaÖ.
- Przestaá - rzekł Wiktor krzywiNoc siÚ. - Irmie jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. JedĎ i sama siÚ przekonaj.
- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczyła Lola i
odłożyła słuchawkÚ. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrăcił
do stołu.
- Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z
moimi dzieÖmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianÚ, to ja siÚ nie zgadzam.
- JakNo zmianÚ?
- No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
- O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
- Kto?
- Dzieci.
- A czy one panu nie powiedziały?
- Jak mi mogły cokolwiek powiedzieÖ, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
- One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
- A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może byÖ nowy świat za drutem
kolczastym? Nowy świat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one siÚ
zarażNo?
- Czym? - zapytał Golem.
- ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
- Po raz szăsty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo
zaraĎliwe!
- Szăsty, szăsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w
ogăle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też
tajemnica?
- Nie, to było wszÚdzie publikowane.
- No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez
terminologii.
- W pierwszym okresie - zmiany na skărze. Pryszcze, pÚcherze,
szczegălnie na rÚkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
- Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogăle jest ważne?
- W jakim sensie?
- Dla istoty rzeczy.
- Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
- Ja chcÚ zrozumieÖ istotÚ! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
- To jeszcze nie powăd - rzekł Wiktor.
- A po drugie dlatego, że tego w ogăle nie da siÚ wytłumaczyÖ.
- Tak nigdy nie jest - oświadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce
powiedzieÖ. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... Băg z panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowaÖ nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
- Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robăt.
- Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem.
Ktăryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
- Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
- A byÖ może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzÚ wam obu, dlatego, że coś
w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale
uczciwie.
- SzczÚścia - powiedział Golem.
- Dla kogo? Dla siebie?
- Nie tylko.
- A czyim kosztem?
- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokăw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
- Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
- No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
- Dlaczego? My też...
- Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawÚ, rozpraszamy obłoki, spiÚtrzamy
wodÚ... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
- Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
- Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siÚ domyślam.
- A czy jest ktoś, kto rozumie?
- Nie wiem. Raczej wNotpiÚ. ByÖ może dzieci... Ale nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce siÚ nie słuchały. Położył
banjo na stole.
- Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w
leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu?
Moskwa nie bÚdzie z pana zadowolona.
- Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
- Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w
ogăle niech mi pan przestanie robiÖ wodÚ z măzgu. Przez godzinÚ bijemy
pianÚ, a co mi pan powiedział? Pije pan măj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najÚty.
- Że jak najÚty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodăw.
- Niech pan mi odda szklankÚ - zażNodał Wiktor. - Już pan siÚ napił -
nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to
wszystko? Dlaczego pan krÚci? Jeśli może pan opowiedzieÖ, to niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynaÖ?
- Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieÖ, podzieliÖ siÚ informacjNo w miłym towarzystwie, pochwaliÖ siÚ,
żeby przydaÖ sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadaÖ, pojawia siÚ
dziwne uczucie niewygody, niezrÚczności... WiÚc zaczynajNo wibrowaÖ tak jak
Pan Băg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - PojadÚ do leprozorium i
wszystkiego dowiem siÚ bez pana. No, proszÚ mi coś podpowiedzieÖ...
Obserwował z ciekawościNo jak traci władzÚ w rÚkach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypiÖ jeszcze jednNo szklankÚ do kompletu, uwaliÖ siÚ spaÖ,
a potem obudziÖ siÚ i pojechaÖ do Diany. Wszystko właściwie zapowiada siÚ
nie najgorzej. W ogăle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa
Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu siÚ zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, ktăre leżało na rufie, odepchnNoł siÚ od brzegu i łădkNo od razu
zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słoáce, wiÚc
popłynNoł prosto ku słoácu, a wiosła odskakiwały od grzbietăw fal. OpaśÖ by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
- .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bÚdzie to rumiany
- , umiÚśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i czÚsto nie tak jak byśmy chcieli.
Zurtzmansor, ktăry siedział na dziobie łodzi, odwrăcił głowÚ, a wtedy
okazało siÚ, że w ogăle nie ma twarzy, twarz trzymał w rÚku i twarz patrzyła
na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło siÚ niedobrze na jej
widok, a Golem siÚ nie odczepiał, wciNoż buczał...
- Niech pan siÚ kładzie spaÖ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siÚ na
dnie łodzi. WrÚgi wciskały mu siÚ w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak
okropnie chciało mu siÚ spaÖ. - Niech pan siÚ kładzie spaÖ, Golem...
Kiedy siÚ obudził, stwierdził, że leży w łăżku. Było ciemno, a w szyby
bÚbnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rÚkÚ w stronÚ nocnej
lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo ścianÚ. Dziwne, pomyślał. A
gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Sprăbował oblizaÖ wargi, ale
gruby, chropawy jÚzyk nie usłuchał go. Strasznie chciało mu siÚ paliÖ, ale
paliÖ nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi siÚ piÖ.
"Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to măj pokăj w hotelu! - pomyślał z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bieliĎnie. Jakoś
nie pamiÚtam, żebym siÚ rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż,
może jednak rozebrałem siÚ sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem siÚ sam...
potarł nogNo o nogÚ. Aha, jestem bosy. O do diabła, rÚce swÚdzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzÚ siÚ. A dokNod płynNołem łădkNo?... A,
to ten Pawor napuścił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł,
zemdliło go i znowu położył siÚ na wznak. Jednak dawno siÚ tak nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
siÚ i zaczNoł drapaÖ siÚ w lewNo rÚkÚ. Co teraz jest - rano, czy wieczăr?
Zapewne rano... A może wieczăr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognÚliśmy z
Golemem całNo butelkÚ. Dżinu bez wody. A przedtem păł butelki z tym wysokim.
A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a
co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstaÖ, napiÖ siÚ i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszÚ siÚ w tym wszystkim zorientowaÖ.
Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie
rozumiem, wiÚc można măwiÖ ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście byłem
pijany, ale o ile pamiÚtam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronÚ dłoni o wełniany koc. NadchodzNo ciÚżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy
przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W
koácu kiedyś to siÚ musiało wydarzyÖ. ByÖ może trwa to już od dawna.
WewnNotrz gatunku rodzi siÚ nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo
genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunkăw, nowy gatunek dla innych.
Dawniej były potrzebne silne miÚśnie, płodnośÖ, wytrzymałośÖ na mrozy,
agresywnośÖ i jeżeli można tak powiedzieÖ, zaradnośÖ. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczegălnie ważnego siÚ nie stanie. To jest
zupełnie pewne i wielokrotnie wyprăbowane. Ktoś powiedział, że gdyby z
historii usunNoÖ kilkudziesiÚciu, no dobrze, niech bÚdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie okazalibyśmy siÚ w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka
tysiÚcy... Co to za ludzie? To, măj drogi zupełnie inni ludzie.
Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich
mutantăw zginÚła, nie zdNożywszy siÚ ujawniÖ, jak ten chłopiec z opowiadania
¶apka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludĎmi - nie byli zaradni, nie mieli
normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak siÚ wydaje? Po prostu
duchowo byli tak nadnaturalnie rozwiniÚci, że cała reszta zostawała w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein măwił, że najlepiej jest
byÖ latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogăle ciekawe byłoby
wyobraziÖ sobie jak w naszych czasach rodzi siÚ homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swÚdzNo rÚce... Gdyby tak napisaÖ utopiÚ w duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobraziÖ takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i năżki, impotent - same
banały. Ale właściwie to powinno byÖ coś w tym rodzaju. W każdym razie
przesuniÚcie potrzeb. Wădka niepotrzebna, jakieś szczegălnie wyrafinowane
żarcie răwnież, żadnych luksusăw, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla
wiÚkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - daÖ
mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupÚ ksiNożek... alejkÚ dla
perypatetycznych rozmyślaá, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo
utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo
wartownika i koniec...
Wiktor wstał postÚkujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze
wszedł do łazienki, odkrÚcił kran i z rozkoszNo napił siÚ wody nie
zapalajNoc światła. Sama myśl - żeby zapaliÖ światło - była przerażajNoca.
Potem wrăcił do łăżka i przez czas jakiś drapał siÚ, przeklinajNoc pluskwy.
W ogăle, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. TrudnośÖ polega na tym, żeby wyobraziÖ sobie ich pracÚ, pomysły,
możliwości - gdzie mi tam... To w ogăle niemożliwe. Szympans nie potrafi
napisaÖ powieści o ludziach. Jak ja mogÚ napisaÖ powieśÖ o człowieku, ktăry
nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie
wyobraziÖ. AtmosferÚ. Stan nieustannej twărczej ekstazy. Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksăw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby napisaÖ takNo ksiNożkÚ, trzeba siÚ nażreÖ LSD. W ogăle emocjonalna
sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
I nagle wszystko znalazło siÚ na swoim miejscu. A wiÚc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiÚc
co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludĎmi. Zurtzmansor po
prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że siÚ zaczÚło... Nic siÚ nie da ukryÖ,
pomyślał z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. PăjdÚ do Golema,
niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to
przecież przyszłośÖ, ta sama przyszłośÖ, ktăra zapuszcza swoje macki w serce
dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... OgarnÚło go gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzieá temu każda sekunda
też była historyczna...
Zerwał siÚ z łăżka, zapalił światło i mrużNoc oczy przed blaskiem
bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukaÖ ubrania. Ubrania nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszNoce na porÚczy łăżka i
nagle zobaczył swojNo rÚkÚ. RÚka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi gruzełkami. Niektăre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej rÚce
było to samo. Co u diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skărze, wysypka, pÚcherze, czasami
ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodăw na razie nie było, ale oblał go
zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łăżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja
też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skărÚ,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siÚ w siebie. DĎwiÚcznie i powoli
uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała siÚ ogromna,
pusta, nic nie bolało, măzg nie był już ciÚżki i wypchany watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc siÚ. Co chcesz zaobserwowaÖ? To musi byÖ jak śmierÖ -
chwilÚ temu byłeś człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale nie wiesz o tym i nigdy siÚ nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że
jest głupcem, jak mÚdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mÚdrcem - nie wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało siÚ to kiedy spałem. W każdym razie do
momentu, w ktărym zasnNołem, istota mokrzakăw pozostawała dla mnie nader
mglista, ale teraz widzÚ jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
Zaśmiał siÚ ze szczÚścia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł siÚ i
podszedł do okna. Măj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybÚ zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonÚło w deszczu zamarłe w przerażeniu
miasto i ogromny, przemokniÚty kraj, potem zaś wszystko przesunÚło siÚ,
odpłynÚło, pozostała tylko maleáka, błÚkitna kula z długim, błÚkitnym ogonem
i zobaczył gigantycznNo soczewicÚ galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzÚpy świetlistej materii, skrÚcone siłowymi polami i
bezdennNo pustkÚ tam, gdzie nie było światła, wiÚc wyciNognNoł rÚkÚ i
zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy
zacisnNoł dłoá, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu siÚ
roześmiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał
gruzełki na spuchniÚtej skărze.
- Trzeba to koniecznie oblaÖ! - powiedział głośno.
W butelce zostało jeszcze trochÚ dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypiÖ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie
gadajNocNo marionetkNo. Zawsze bÚdÚ ciÚ lubił, Golem, pomyślał Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkÚ do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoÖ, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował.
Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz -
wymiÚtNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bÚdziesz już wiÚcej pil, nie bÚdziesz ryczał piosenek, nie bÚdziesz siÚ
śmiał z głupstw, nie bÚdziesz opowiadaÖ wesołych bredni sztywniejNocym
jÚzykiem, nie bÚdziesz siÚ biÖ, awanturowaÖ, szaleÖ, straszyÖ przechodniăw,
zadzieraÖ z policjNo, kłăciÖ z panem prezydentem, wpadaÖ do nocnych barăw z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrăcił do łăżka. Nie miał ochoty
na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotkniÚcie
pajÚczyny, rozrastało siÚ, posÚpne rzÚdy drutu kolczastego rozciNogały siÚ
miÚdzy nim a tym światem, ktăry tak kochał. Za wszystko trzeba płaciÖ,
myślał, nic nie dostaje siÚ za darmo, i im wiÚcej otrzymałeś, tym wiÚcej
trzeba zapłaciÖ, za nowe życie trzeba zapłaciÖ starym życiem... Wściekle
drapał rÚce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanÚła przed Wiktorem,
uśmiechniÚta, uwodzicielska i uniosła rÚce poprawiajNoc włosy.
- Zmarzłam - powiedziała. - Można siÚ tu ogrzaÖ?
- Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co măwi.
Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz
przekrÚcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzaskăw, szelest ubrania i
pantofle spadajNoce na podłogÚ, a potem Diana znalazła siÚ blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko siÚ skoáczyło - i
tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rÚkawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rÚce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie, samotnośÖ... Diana przytuliła siÚ do niego i objNoł jNo
automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie măgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
- Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłeś?
Ostrożnie zdjNoł jej rÚce ze swojej szyi. OgarnÚło go ostateczne
przerażenie.
- Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej
plecami, zanim zdecydował siÚ odwrăciÖ, ale jednak siÚ odwrăcił. Nie, Diana
była przepiÚkna. Była chyba piÚkniejsza niż zwykle, zawsze była piÚkniejsza
niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumÚ z człowieka, zachwyt nad
jego doskonałościNo, ale niczego wiÚcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła siÚ, bo
usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi siÚ poruszajNo. Coś măwiła, ale
Wiktor tego nie słyszał.
- Poczekaj - powtărzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
Ubierał siÚ z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na
korytarz, znalazł siÚ przed numerem Golema; drzwi były zamkniÚte, nie od
razu zorientował siÚ co teraz, nastÚpnie pÚdem pobiegł na dăł do
restauracji. Nie chcÚ, powtarzał, nie chcÚ, ja o to nie prosiłem.
DziÚki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy
rÚkÚ za oparcie fotela i oglNodał pod światło kieliszek z koniakiem. A
doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na
całNo salÚ.
- Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
Wiktor opadł na swăj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
- Golem - rzekł Wiktor. - Ja siÚ zaraziłem.
- Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie răwnież.
- Niech siÚ pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie
trzeba siÚ tak denerwowaÖ.
- Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiÖ?
- Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siÚ pan napije. -
Uniăsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
- Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie
mogÚ. Zachorowałem, măwiÚ panu! Zaraziłem siÚ! To nieuczciwe... Nie
chciałem... Pan przecież măwił, że to nie jest zaraĎliwe...
Przeraził siÚ na myśl, że măwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje
rÚce. Kieliszek przewrăcił siÚ, potoczył po obrusie i spadł na podłogÚ.
Golem najpierw cofnNoł siÚ, potem spojrzał uważniej, pochylił siÚ,
ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palcăw i zaczai oglNodaÖ rozdrapanNo,
gruzełowatNo skărÚ. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał
Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem bÚdNo nastÚpne badania i
kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a
potem przywyknie, nie bÚdzie już żadnych badaá, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bÚdzie skoáczone.
- Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
- Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
- Musiał pan zeżreÖ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
- Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rÚce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za păĎno. Dopiero siÚ zaczÚło...
- Niech pan przestanie wrzeszczeÖ. To jest pokrzywka. Alergia. Nie
wolno panu żreÖ truskawek w takich ilościach.
Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swăj e rÚce mamrotał: "Sam pan
măwił... pÚcherze... wysypka..."
- PÚcherzy można dostaÖ i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan
idiosynkrazjÚ na pewne produkty. I wyobraĎniÚ nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wiÚkszośÖ pisarzy. Też mi mokrzak...
Wiktor poczuł, że odżywa. Udało siÚ, stukało mu w głowie. Chyba siÚ
udało. Jeżeli siÚ udało, to nie wiem co zrobiÚ. RzucÚ palenie...
- Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł siÚ.
- Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piÖ
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! TrochÚ mdli,
ale to, należy przypuszczaÖ, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko
przeszło.
- Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - ZÚby zostaÖ architektem, same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor głÚboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome,
restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosăw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miÚsa. Życie wrăciło.
- Przyjacielu - zwrăcił siÚ do kelnera. - ButelkÚ dżinu, sok z cytryn i
cztery porcje minogăw do dwieście szesnastego. Tylko prÚdko! Alkoholicy -
powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - SczeĎnijcie tu z kretesem, a ja păjdÚ
do Diany! - był gotăw ich ucałowaÖ.
Golem odezwał siÚ, nie zwracajNoc siÚ do nikogo: / - Biedne, piÚkne
kaczNotko!
Przez chwilÚ Wiktor poczuł żal. WypłynÚło i znikło wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko siÚ roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.
*
Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
PrzypiÚto mu medal "Wiktoria", wrÚczono miesiÚczny żołd i tekturowe pudełko
z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa pÚta wÚdzonej kiełbasy i răwnież zdobyczne
jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powrăciwszy do
stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintÚ. Jest dobrym mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł siÚ na ochotnika, ale porucznik siÚ nie śpieszy - odnawia stare
znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świástwo odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynÚ,
ktărej na imiÚ Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane
przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykaáska
mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpÚdza
rozmaitych cywilăw nieustannie czÚstujNocych NorÚ gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna oblÚżenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje siÚ
dziwnie. Z jednej strony najwyraĎniej jest skłonna, ale z drugiej strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeástwem. Jednakże
rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieÖ. Oboje
wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykoáczony cyrk, w ktărym
gnije sześÖ tysiÚcy - jeácăw pod strażNo dwăch inwalidăw, w absolutnie
ciemnym zaułku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiÚtrowym
domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka
niemiecka dziwka". W zawalonym răżnymi gratami długim korytarzu kryjNo siÚ
po kNotach smÚtne postacie. Nora szczÚkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skărNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandziorăw odpowiada
tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby
z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu
zachÚcajNoco. Okazuje siÚ, że majNo do dyspozycji zaledwie păł godziny. Po
upływie păł godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na nastÚpne
spotkanie. Na koácu korytarza już na niego czekajNo - dwie smÚtne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie uśmiechniÚci zagradzajNo drogÚ i proponujNo, aby z
nimi pogadał. Porucznik bez zbÚdnych słăw bierze siÚ do bicia i osiNoga
zdumiewajNoco łatwe zwyciÚstwo. Zbici z năg, smÚtni ludzie płaczNoc i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuacjÚ. Eks - porucznik bił
swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponÚtnNo
kobietNo, Nora jest krălowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem,
panie oficerze, spotkamy siÚ w "Atakanie", wszyscy siÚ tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iśÖ do domu, ale kiedy już nie bÚdzie pan măgł wytrzymaÖ,
proszÚ przyjśÖ, u nas otwarte do rana...
Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki
chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegăłowy i
celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokăj,
mocno zużyta żona, piÚcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa,
ktăra przeprowadziła siÚ ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo nad niNo słupy răżnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żăłknie trawa, a wśrăd much zachodzNo dzikie i niepojÚte mutacje.
Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkÚ o poskromienie fabryki:
gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich
instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne prăby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion.
Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzÚta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi
włăczÚgami, w gazetach ukazuje siÚ nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorowaÖ
na astmÚ. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasăw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskăw.
Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci
dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektorăw
biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żăłte i zielone kłÚby
jadowitego dymu. "ZabijÚ ciÚ", szepcze radca tytularny i otwiera ogieá. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastÚpnego răwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwÚ, żeby măgł
ostygnNoÖ miotacz min. Ogłuchł od wystrzałăw, oślepł od prochu i dymu.
Czasem wydaje mu siÚ, że chemiczny smrăd słabnie i wtedy uśmiecha siÚ,
oblizuje wargi i szepcze: "zabijÚ ciÚ". Potem pada bez sił i zasypia, a
kiedy siÚ budzi, widzi, że amunicja siÚ skoáczyła, zostały jeszcze trzy
pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych
gazociNogăw ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany
skomplikowanym systemem okopăw, okopami krătkimi zygzakami przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarăw osłoniÚci sNo
arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłÚby jadowitego dymu, na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widaÖ świeży napis:
UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
Wiktor odczytał ostatniNo stronÚ, zapalił i spojrzał na kartkÚ
wkrÚconNo w maszynÚ. Było na niej tylko păłtorej linijki: WychodzNoc z
redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNoÖ taksăwkÚ, ale
rozmyślił siÚ i skrÚcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co
siÚ potem stało z dziennikarzem B., ale nie măgł już dłużej pisaÖ. Na
zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy
panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił
papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzieá
tygodnia. Nieznajomy głos po krătkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc z piNotku na sobotÚ. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkÚ i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkÚ z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc siÚ na pukanie, bez Diany, bez
alkoholu, zdaje siÚ, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
siÚ na łăżko, żeby zobaczyÖ we śnie krălowNo pluskiew, ktăra siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaÖ". Nic mu nie bÚdzie. A
ja na razie coś przegryzÚ, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor
zdjNoł maszynÚ, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek.
Potem gryzł czerstwNo bułkÚ z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoÖ pokusy, wylał do umywalki păł butelki brandy i cieszył
siÚ, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało siÚ
zaczNoÖ, i to zaczNoÖ całkiem nieĎle, a szczerze măwiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie trzeba bÚdzie wszystko przepisaÖ na nowo. To dziwne,
pomyślał, dlaczego te opowiada - , niNo piszÚ właśnie teraz? Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisaÖ o
przygłupie, ktăry wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi siÚ to nie pierwszy raz. Ale gdyby
tak siÚ zastanowiÖ i dobrze poszukaÖ w pamiÚci, to tak bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposăb jest pisaÖ na zamăwienie. Zaczynasz pisaÖ powieśÖ
o młodzieáczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na
ktărej żyjNo dziwaczne małpy, ktăre żywiNo siÚ nie bananami, tylko myślami
rozbitkăw... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak
jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukaÖ, ale komu siÚ chce szukaÖ po
dwudniowym poście. ZejdÚ sobie teraz na dăł, recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkÚ. Tylko zjem i zaraz zejdÚ...
Wiktor drgnNoł i przestał jeśÖ. Z czarnej pustki za oknem doleciał
poprzez plusk deszczu dĎwiÚk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał siÚ z napiÚciem.
... No dobrze, a co autor chciał powiedzieÖ przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciÚżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
siÚ pluskwy i lekkomyślne kobiety? ByÖ może autor chciał ukazaÖ bohaterstwo
i wytrwałośÖ stolicy, ktăra pod przewodem jego magnificencji... Ten numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie
osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładăw chemicznych
zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary
pieniÚżne w wysokości... Że dziÚki osobistej i nieustannej trosce pana
prezydenta, ponad sto tysiÚcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy
letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzÚdnicy poniżej radcăw dworu
nie maj No. prawa zbieraÖ podpisăw pod petycjami...
W tym momencie zgasło światło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i
lampa zapaliła siÚ znowu, ale na păł mocy. "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor, ale jaśniej siÚ od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilÚ,
nastÚpnie zadzwonił do recepcji. Nikt siÚ nie odezwał. Można zadzwoniÖ do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleĎÖ ksiNożkÚ telefonicznNo, ale gdzie
jej szukaÖ, i tak najwyższy czas iśÖ spaÖ. - Tylko najpierw trzeba siÚ
napiÖ. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po
drzwiach rÚkami. Potem zaczNoł siÚ pchaÖ na drzwi. "Kto tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaÖ jak coś siÚ pcha i sapie.
Wiktora ogarnÚła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały siÚ
obce i niezwykłe, w kNotach gÚstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś
krzNotał siÚ jakiś ogromny stwăr, tÚpy i bezmyślny. Czym by go załatwiÖ? -
pomyślał rozglNodajNoc siÚ Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał siÚ
ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedział
Wiktor păłgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekrÚcił klucz. Do numeru
wtoczył siÚ R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i
rozbiegane oczy.
- Bogu dziÚki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzekł na wstÚpie. - O
mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiaÖ...
ChodĎmy, co? ChodĎmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulÚ i
pociNognNoł do korytarza. - ChodĎmy, dłużej już nie można...
- Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siÚ. - IdĎ spaÖ ramolu. Jest
trzecia w nocy.
Ale R. Kwadryga znowu zrÚcznie złapał go za koszulÚ i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeĎwy, nawet nie
czuÖ go alkoholem.
- Nie wolno spaÖ - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekaÖ z tego
przeklÚtego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogăle trzeba
uciekaÖ z miasta. Mam wwilli samochăd. ChodĎmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojÚ siÚ wyjśÖ.
- Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokăj
siÚ.
WciNognNoł KwadrygÚ do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do
łazienki po szklankÚ wody. Kwadryga natychmiast poderwał siÚ i pobiegł za
nim.
- Jesteśmy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma,
portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkrÚcił kran. W rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
- Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodĎmy, mam całNo
butelkÚ, Tylko szybko. I razem.
Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie
ustało.
- O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł
rÚkNo.
- Jaka tam wojna... Trzeba wiaÖ, păki nie jest za păĎno, aon - wojna...
- Po co wiaÖ?
- Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyásko zachichotał.
Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dăł do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
- Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko siÚ
wydostaÖ... mam samochăd. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wădki...
W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w
ogăle nie było światła, w hallu răwnież, tylko nad kontuarem tliła siÚ
żarăwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
- ChodĎmy, chodĎmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iśÖ, tam niedobrze...
Wiktor wyrwał siÚ i podszedł do kontuaru.
- Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział
Zurtzmansor.
Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w
brulionie.
- Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko siÚ
skoáczyło, Baniew. Pożegnajmy siÚ. I niech pan pamiÚta Q naszej rozmowie.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżaÖ - zaprotestował Wiktor. Głos mu siÚ
załamał. - Zamierzam dowiedzieÖ siÚ, co jest ze światłem i wodNo. To wasza
robota?
Zurtzmansor uniăsł żăłtNo twarz.
- Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy siÚ pożegnaÖ,
Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłoá w czarnej rÚkawiczce. Wiktor
machinalnie ujNoł tÚ dłoá, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. - Takie
jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłośÖ, ale nie dla
siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana
dotyczy to w wiÚkszym stopniu niż nas. Żegnam.
KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siÚ do pisania.
- ChodĎmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
- Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siÚ
dzieje?
Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie byÖ
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie
uda siÚ .wam zastraszyÖ, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeÖ. Wăwczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrăcił siÚ i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
W sali słabo świeciły stojNoce lampy, słabo świecił żyrandol, słabo
świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach
siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w răżnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychaÖ żadnego dĎwiÚku, tylko za oknem pluskała woda.
Potem przed Wiktorem pojawił siÚ Golem - zatroskany, spiÚty i bardzo
stary.
- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał păłgłosem. - ProszÚ stNod
wyjśÖ, tu panu nie wolno byÖ.
- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcÚ siÚ napiÖ.
- Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iśÖ?
- Do swojego pokoju. WezmÚ butelkÚ i păjdÚ do siebie.
- Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzÚdy
butelek. Golem obejrzał siÚ.
- Nie - powiedział. - Niestety.
- ChcÚ coś wypiÖ! - uparcie powtărzył Wiktor.
Tak naprawdÚ nie miał ochoty siÚ upieraÖ. Udawał chojraka. Mokrzaki
patrzyły na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu,
odwrăcili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym păłmroku, patrzyły na Wiktora.
- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - ProszÚ wyjśÖ z
hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcÚ
wiedzieÖ, gdzie pan bÚdzie. PrzyjadÚ po pana. ProszÚ posłuchaÖ, Wiktorze,
niech pan siÚ nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniaÖ,
zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by
potwierdziła...
- A gdzie jest Diana?
Golem znowu siÚ rozejrzał i spojrzał na zegarek.
- O czwartej... Albo o piNotej... bÚdzie na stacji benzynowej przy
Słonecznej Bramie.
- A gdzie jest teraz?
- Teraz jest zajÚta.
- Tak - powiedział Wiktor i răwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotÚ iśÖ sobie
stNod. To było nie do zniesienia - staÖ tak skupiajNoc na sobie uwagÚ tego
milczNocego zgromadzenia.
- ByÖ może o szăstej - rzekł Golem.
- Przy Słonecznej Bramie... - powtărzył Wiktor. - To tam gdzie jest
willa naszego doktora.
- Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosiÖ - oznajmił
Wiktor.
- Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siÚ stNod wynieśÖ?
- Mam ochotÚ siÚ przespaÖ - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie
spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie păjdÚ - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
- Tak - odpowiedział Golem.
- Czy może zaczÚliście powstanie?
- Tak - powiedział Golem.
- A może zaczÚła siÚ wojna?
- Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siÚ pan stNod wynosi.
- Dobrze - oznajmił Wiktor. Odwrăcił siÚ, żeby odejśÖ, ale nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
- Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie răwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szăstej. ByÖ może do siădmej.
- Odpowiada pan za DianÚ - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł
chustkÚ do nosa i wytarł szyjÚ.
- Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
- Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianÚ.
- Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, piÚkne
kaczNotko. Diana jest z dzieÖmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
Wiktor odwrăcił siÚ i poszedł w kierunku schodăw. Zurtzmansora za
kontuarem nie było, tylko żarăwka tliła siÚ nad brulionem oprawnym w ceratÚ.
- Baniew - odezwał siÚ z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty
dokNod? Idziemy!
- Przecież nie mogÚ łaziÖ po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepÚdzili, myślał. WypÚdzili nas z hotelu.
ByÖ może z ratusza też nas przepÚdzili. A może i z miasta... I co dalej? W
swoim pokoju przebrał siÚ szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstÚpował
go i plNotał siÚ pod nogami.
- Masz zamiar iśÖ w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
- On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
- IdĎ siÚ ubierz, bałwanie.
- Nie păjdÚ - kategorycznie odmăwił Kwadryga.
- ChodĎmy razem - zaproponował Wiktor.
- Nie. Razem też nie trzeba. Ty siÚ nie băj, ja tak... Jestem
przyzwyczajony...
Kwadryga zachowywał siÚ jak pudel domagajNocy siÚ spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swăj stary płaszcz
i zamyślił siÚ. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił światło. NastÚpnie zdał siÚ na łaskÚ
Kwadrygi.
Doktor honoris causa pochylił głowÚ, pÚdem powlăkł go korytarzem;
kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
- Wydostaliśmy siÚ dziÚki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
Ale biegaÖ nie umiał. MÚczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba było właściwie iśÖ po omacku, trzymajNoc siÚ ścian. Na podstawie
świecNocych na păł mocy ulicznych latarni i sNoczNocego siÚ gdzieniegdzie
przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnNoÖ zaledwie ogălny
kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem
bezludne. Gdzieś rozmawiano păłgłosem, płakało niemowlÚ, parokrotnie
przejeżdżały ciÚżarăwki, jakaś furmanka minÚła ich z hukiem żelaznych
obrÚczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy
uciekajNo. Tylko my siÚ wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało,
pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siÚ
jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było siÚ wlec
przez całe miasto i nie było temu koáca. Wiktor wpadł na rynnÚ,
zachrzÚściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe
miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak błNokali siÚ w mokrych
ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknÚło okienko i
zduszony głos zainteresował siÚ: "No i co słychaÖ?" "Ciemno jak u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza siÚ! - z entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy nałapaÖ do balii" "A co
bÚdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygÚ wyrywajNocego siÚ naprzăd.
Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuacjÚ, nie inaczej... Ech,
życie!!" i okienko zatrzasnÚło siÚ. PowÚdrowali dalej. Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadaÖ, jak siÚ przerażony obudził,
zszedł na dăł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciÚżarăwkÚ, po
omacku wyminÚli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobÚ. Pudłem". Chodniki były
zastawione samochodami, lodăwkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w
doniczkach. KwadrygÚ zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem,
nastÚpnie wplNotał siÚ w rower. Wiktor powoli wpadał w furiÚ. W jakimś
miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. BłysnÚły mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol
wojskowy. ProszÚ q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentăw nie
miał, wiÚc natychmiast zaczNoł wrzeszczeÖ, że jest doktorem, że jest
laureatem, że zna osobiście... Ordynarny głos powiedział pogardliwie:
"Frajerzy. PrzepuściÖ". MinÚli plac miejski. Przed komend policji stały
stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali siÚ.
mÚżczyĎni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmăw,
rozlegały siÚ dĎwiÚczne, niewyraĎne komendy. WidaÖ było, że tu właśnie
znajduje siÚ centrum paniki. Odbłyski reflektorăw jeszcze przez czas jakiś
oświetlały drogÚ, nastÚpnie znowu zrobiło siÚ ciemno.
Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojÚkiwał. Kilkakrotnie
przewracał siÚ pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali siÚ jak świnie.
Wiktor otÚpiał doszczÚtnie, już wiÚcej nie przeklinał, zasłona apatii
spÚtała mu măzg, trzeba było iśÖ, iśÖ, dzisiaj iśÖ, jutro iśÖ, odpychaÖ
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiÖ KwadrygÚ
za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było siÚ zatrzymaÖ, i w
żadnym wypadku nie wolno było zawrăciÖ. Coś mu siÚ przypomniało, coś co
zdarzyło siÚ dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była
łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz leciał popiăł i woá spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z
ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym
lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkÚ i strzelił sobie w łeb, a my
oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, răwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczÚliśmy gwizdaÖ, rechotaÖ,
niektărzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
- Ano, stăj - szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło siÚ
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniăsł rÚce.
- Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
- Cicho! - rozkazał głos.
- Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
- Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajÚ siÚ, poddajÚ -
rzekł w ciemnośÖ, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał
ciÚżki oddech.
- BÚdÚ strzelaÖ! - uprzedził przestraszony głos.
- Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siÚ poddajemy. - W gardle, mu
zaschło.
- No, rozbieraÖ siÚ! - polecił głos.
- To znaczy, że co?
- Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
- Po co?
- Szybko, szybko! - wysyczał głos.
Wiktor dobrze siÚ przypatrzył, opuścił rÚce, odstNopił na bok, złapał
za automat i zadarł lufÚ do găry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siÚ, ale nie
wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
- Koniec - oznajmił Wiktor przez zÚby. - Koniec. Nie wyrywaj siÚ, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
- Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc siÚ słabo.
- Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochăd, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
- Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broá.
- WiÚc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
- No, dlaczego nic nie măwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie
rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek,
gdzie siÚ teraz podziejÚ.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
Chlipał, pociNogał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rÚkawem
munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Păjdziesz z nami. Nie wydamy ciÚ.
Ubranie też siÚ znajdzie. Idziemy, tylko siÚ nie zgub.
KierujNoc siÚ na psie wycie znaleĎli KwadrygÚ. Teraz na szyi Wiktora
wisiał automat, za lewNo rÚkÚ konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłÚd. Można oczywiście
oddaÖ rozładowany automat temu chłopcu i daÖ smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze siÚ może przydaÖ...
Myśmy tu siÚ naradzili ze społeczeástwem i przeważył poglNod, że na
rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może siÚ jeszcze przydaÖ w
przyszłości...
- Przestaácie obaj wyÖ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
Ucichli, a po piÚciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dziÚki Bogu przyszliśmy..."
Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze
spodniami. PieklNoc siÚ przeleĎli przez płot, klnNoc błNokali siÚ przez czas
jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do
wejścia, wyważyli drzwi i znaleĎli siÚ w hallu. PstryknNoł kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rÚcznikăw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siÚ do bielizny,
zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapÚ. Wtedy uspokoił siÚ nieco i
przestał pochlipywaÖ. Potem wrăcił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle
wycierali siÚ rÚcznikami i przebierali.
W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone,
zabłocone. KsiNożki poniewierały siÚ przemieszane z brudnymi łachami i
zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzÚściło szkło i tubki z zaschniÚtNo
farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stăł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam
nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie măgł siÚ zorientowaÖ w
ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył
okno.
Kwadryga zabrał siÚ do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogÚ. NastÚpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniăsł trzy kryształowe kieliszki,
zabytkowe i piÚkne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
- Na zdrowie... - wymamrotał niewyraĎnie, złapał swăj kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło siÚ nagle nieopisane zdumienie
przemieszane z zawodem.
- I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
- Co takiego? - zapytał Wiktor.
- Woda - nieśmiało odezwał siÚ żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna,
byÖ może nawet destylowana.
- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkÚ i wypił łyk. Twarz wykrzywił
mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O măj Boże!", pochylił siÚ i na palcach
wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na
butelkach - rum, whisky. Znowu sprăbował - woda. Zapachniało normalnym
diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś deski podłogi, skăra na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowÚ w kołnierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i głÚboko wsunNoł rÚce w
rÚkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
- No, czego siÚ gapisz?
- A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
- Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
- Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
Spokăj, powiedział do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo. Oni, bracie, wszystko umiejNo.
WodÚ w wino i wino w wodÚ. SiedzNo sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokÚ. Kamieá wÚgielny. Abstynenci, ich maÖ...
- Stchărzyłeś? - zapytał żołnierza. - Găwniarz.
- Bo to straszne! - powiedział żołnierz ożywiajNoc siÚ. - Panu to nic,
ale ile ja siÚ wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje
zza drutăw, spojrzy na ciebie z găry i dalej... Jeden nasz kapral to nawet
zrobił w portki... Kapitan ciNogle măwił, przyzwyczaicie siÚ, że służba, że
przysiÚga. Ni cholery nie można siÚ przyzwyczaiÖ. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak człowiek,
czerwone, świeca, siarkNo od niego zalatuje... - żołnierz wyjNoł rÚce z
rÚkawăw i przeżegnał siÚ.
Z głÚbin willi wychynNoł Kwadryga wciNoż tak samo pochylony i na
palcach.
- Sama woda - oznajmił. - Wiktor, wiejmy stNod. W garażu stoi
zatankowany samochăd, siadamy i cześÖ! No?
- Bez paniki - odparł Wiktor. - ZwiaÖ zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadÚ, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabraÖ chłopaka.
- Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadÚ.
- W takim razie przestaá dygotaÖ i przynieś coś do żarcia - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił siÚ w kamieá?
Chleb w kamieá siÚ nie przemienił. Konserwy răwnież pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żołnierz opowiadał, ile siÚ
najadł strachu przez ostatnie dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o inwazji
dżdżownic, o dzieciach, ktăre w ciNogu dwăch dni stały siÚ dorosłymi ludĎmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiÚtnastoletnim chłopcu, ktăry
ze strachu sam siÚ postrzelił... i jeszcze o tym jak na wartowniÚ
przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby siÚ ogrzał, jak obiad stał
dwie godziny na ogniu, w ogăle siÚ nie zagrzał i jedli zimny... A dzisiaj
objNołem wartÚ o ăsmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś nieludzka i jakiś głos wciNoż
măwi i măwi, măwi, măwi, a co măwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieÖ. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła siÚ brama i wylatuje za bramÚ pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoÖ na bacznośÖ, widzÚ tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez czapki, bez płaszcza - bije kierowcÚ po karku i wrzeszczy:
"PrÚdzej sukinsynu. PrÚdzej!" Coś mnie ścisnÚło w środku, jakby mi ktoś
powiedział - uciekaj, pryskaj stNod, bo inaczej zostanie z ciebie mokra
plama. No, to zwiałem. I nie drogNo, tylko prosto, przez step, przez
wNowozy, mato w moczarach nie ugrzNozłem, pelerynÚ gdzieś tam zgubiłem,
wczoraj nowNo pobrałem, ale trafiłem do miasta, a w mieście patrole.. Raz
ledwie im uciekłem, drugi raz ledwie im uciekłem, dotarłem tu do stacji
benzynowej, patrzÚ - ludzie uciekajNo, cywilăw puszczajNo bez gadania, ale
naszych - figÚ, żNodajNo przepustek. No to siÚ zdecydowałem.
Opowiedziawszy swojNo historiÚ, żołnierz zwinNoł siÚ w fotelu i
natychmiast zasnNoł. MÚczeásko trzeĎwy Kwadryga znowu zaczai powtarzaÖ, że
trzeba uciekaÖ i to natychmiast. "Ten tu na przykład - măwi w kăłko,
wskazujNoc widelcem na śpiNocego żołnierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tÚpy, Baniew, tÚpy jak głNob. Że też nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z păłnocy coś mnie naciska. .. Uwierz mi....
wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim
măwiłem - nie wolno tu siedzieÖ... Golem ci w głowie zawrăcił, pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekajNo aż siÚ
rozwidni, potem wszystkie mosty bÚdNo zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał mu iśÖ spaÖ albo wynosiÖ siÚ do diabła. Kwadryga nabzdyczył
siÚ, dojadł konserwy i wlazł na kanapÚ owinNowszy siÚ w moherowy pled. Czas
jakiś krÚcił siÚ, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
O czwartej dziesiÚÖ światło mignÚło i zgasło zupełnie. Wiktor
wyciNognNoł siÚ w fotelu, przykrył jakimiś suchymi szmatami i spokojnie
leżał patrzNoc w ciemne okno i nadsłuchujNoc. PojÚkiwał przez sen
żołnierzyk, pochrapywał umÚczony doktor honoris causa. Gdzieś - zapewne na
stacji benzynowej - ryczały silniki, niewyraĎnie wykrzykiwały coś jakieś
głosy. Wiktor sprăbował zorientowaÖ siÚ w tym co siÚ dzieje i doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłăciły siÚ z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjÚ do miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemieniÖ wino w wodÚ i sprowadzaÖ na ludzi upiorny strach,
to bÚdNo umieli przeciwstawiÖ siÚ wspăłczesnemu wojsku... - co tam, nawet
wspăłczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co? Czego
oni chcNo? Czyżby znowu walka o władzÚ? Ech wy, homo super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwał siÚ,
namacał telefon, zdjNoł słuchawkÚ. Telefon milczał. Znowu czegoś miÚdzy
sobNo nie podzielili, a my, ktărzy nie chcemy byÖ ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszaÖ w drogÚ,
depczNoc siÚ wzajemnie ratowaÖ siÚ, uciekaÖ, albo co gorsza - wybieraÖ
czyjNoś stronÚ niczego nie rozumiejNoc, nic nie wiedzNoc, wierzyÖ na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo na co... StrzelaÖ do siebie, szarpaÖ
zÚbami....
Znane myśli płynNo znanym korytem. Już tysiNoce razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idĎcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzÚ. MyśleÖ pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na poczNotek prăbuje pan go uprościÖ. WiarNo, albo
niewiarNo. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmysłăw, do
najwierniejszego szczeniÚcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan zatrutNo żăłciNo na wszystkie ideały - i na fałszywe, i na te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy siÚ baÖ dowodăw rzeczowych -
trzeba siÚ baÖ interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotowNo interpretacjÚ.
Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyśleÖ. A kiedy
prostaczek Baniew, ktăry nigdy niczego oprăcz politycznych bandziorăw w
życiu nie widział, prăbuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje
plamÚ, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
wiÚc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprăcz bandyckich interpretowaÖ
nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu skojarzenia - nowy
ład, stary ład... No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie
pierwszy dzieá, coś niecoś już widział, tego i owego siÚ nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszÚ wierzyÖ faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo
trzeĎwemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnăj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły przeciwko Pferdowi? Znakomicie! PogoniÖ go w cholerÚ. Dawno
pora... A dzieci nie pozwolNo skrzywdziÖ, to do nich niepodobne... nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby siÚ narodowo samookreśliÖ,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś... I
całkiem możliwe, że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? ObcośÖ? Ale tak
właśnie powinno byÖ. Tworzysz przyszłośÖ, ale nie dla siebie. Ależ ja siÚ
miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłośÖ! Jak bardzo
chciałem zawrăciÖ, znaleĎÖ siÚ tam gdzie moje minogi i wădka... Nawet
wspomnieÖ przykro, ale przecież tak właśnie byÖ powinno. Tak, nienawidzÚ
starego świata. NienawidzÚ jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystăw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To măj chleb i moja woda. OczyśÖcie
świat wokăł mnie, sprawcie, żeby stał siÚ takim jakim chcÚ go widzieÖ,
wăwczas nastNopi măj koniec. WychwalaÖ nie umiem, nienawidzÚ wychwalania, a
wymyślaÖ nie bÚdÚ miał komu, nie bÚdÚ miał kogo nienawidzieÖ - smutek,
śmierÖ... Nowy ś wiat - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie czysty -
nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego... ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi
niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczÚ o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddaÖ życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzeÖ w starym. Akceleracja, wszÚdzie akceleracja... Ale
nie sposăb walczyÖ przeciw, nie walczNoc za! No căż to znaczy, że kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tÚ gałNoĎ, na ktărej siedzisz.
... Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie: nie chcÚ, nie chcÚ, to niesprawiedliwe, co z tego, że bÚdzie
lepiej, jeżeli tak ma byÖ, to niech nie bÚdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech oni bÚdNo, czy naprawdÚ nie można nic zrobiÖ, żeby zostali z nami,
jakie to głupie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził siÚ.
Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniăsł do oczu zegarek. ŚwiecNoce wskazăwki pokazywały za kwadrans
piNotNo. CiNognÚło przenikliwym chłodem, należałoby wstaÖ i zamknNoÖ okno,
ale już siÚ zagrzał i nie chciało mu siÚ ruszaÖ, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdżały
samochody, jeden za drugim jechały samochody, samochody wlokły siÚ
błotnistNo drogNo po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupăw telegraficznych, z ktărych zwisały
zerwane druty, obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do găry, obok resztek
osmalonego komina, na ktărym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoÖ
przenikała pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało siÚ spaÖ, ale spaÖ
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżaÖ Diana, a furtka zamkniÚta, w
oknach ciemno, pomyślała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił siÚ w pogoá za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popÚkały mu w skroniach, okazało siÚ jednak,
że obok z łoskotem i szczÚkiem jadNo czołgi, wiÚc nie słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w stronÚ przeprawy, gdzie wszystko płonÚło,
gdzie jNo zabijNo i on zostanie sam, w tym momencie rozległ siÚ przenikliwy
świst bomby, prosto w głowÚ, w măzg... Wiktor wskoczył do rowu i spadł z
fotela.
Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak baba, było widno, ale nie było to dzienne światło - na
uświnionej podłodze leżały răwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł do okna
i wyjrzał. To był ksiÚżyc - lodowaty, maleáki, oślepiajNoco jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach ktoś
starannie wykroił răwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksiÚżyc.
Kwadryga już nie kwiczał. ZatchnNoł siÚ krzykiem i wydawał z siebie
tylko słabe, skrzypliwe dĎwiÚki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł złośÖ. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
- Przestaá! - ryknNoł Wiktor z nienawiściNo. - Co ty, kwadratăw nie
widziałeś? Artysta găwniany! Fagas!
Złapał KwadrygÚ za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogÚ i zamarł.
- No wiÚc - powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyraĎnie. - Ja mam
dosyÖ.
Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał przez okno. W głÚbi duszy miał nadziejÚ, że mu siÚ
przewidziało, ale nic siÚ nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym
kNocie kwadratu gwiazdkÚ, nieomal zatopionNo w ksiÚżycowym blasku. Było
świetnie widaÖ mokre krzaki bzu, nieczynnNo fontannÚ i alegorycznNo rybÚ z
marmuru, bogato zdobionNo bramÚ, a za bramNo - czarnNo wstÚgÚ szosy. Wiktor
usiadł na parapecie i pilnujNoc, żeby nie drżały mu palce, zapalił
papierosa. KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w hallu - może uciekł,
może schował siÚ pod kanapÚ i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał porăwnujNoc ten
nieszczÚsny kawałek żelaza z siłami, ktăre wykonały kwadratowNo studniÚ w
chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie - e, jeżeli nawet ten nowy świat
polegnie, to i stary nieĎle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rÚkNo automat. Głupio, ale jakoś z nim spokojniej. ZresztNo, jeśli po -
myśleÖ, wcale nie głupio. Jasne jak słoáce, że szykuje siÚ przesławne
wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej
trzymaÖ siÚ na uboczu i mieÖ przy sobie automat.
Na dziedziácu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna,
nieskoáczenie długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbÚ wiernym pÚdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknÚła do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosÚ, skrÚciła i znikła.
- A jednak zwiał, bydlak - wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał
żołnierza. Żołnierz nie odezwał siÚ. Wiktor zajrzał pod kanapÚ, ale leżał
tam tylko szary tłumok z umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego
papierosa i wyszedł na dwăr. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł
ławkÚ dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosÚ, usiadł, założył nogÚ na nogÚ i szczelniej zakutał siÚ w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale potem przejechał samochăd,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie siÚ rozpoczÚło.
Miasto pÚkło jak wezbrany wrzăd. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa, poczta i telegraf, uciekały złote koszule - wszyscy, wszyscy, w
kłÚbach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni i tÚpi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jÚku klaksonăw
- szosa ryczała, gigantyczny furunkuł wciNoż wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynÚła ropa, popłynÚła krew - ludzie na zatłoczonych ciÚżarăwkach, w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażăwkach, na motocyklach,
na rowerach, na wăzkach, na piechotÚ przygiÚci ciÚżarem tobołăw,
popychajNocy rÚczne wăzki, pieszo, z pustymi rÚkami, posÚpni, milczNocy,
zagubieni, zostawiajNoc swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie
szczÚście, ułożone życie, swojNo przeszłośÖ i swojNo przyszłośÖ. Za ludĎmi
postÚpowało wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter
opancerzony, dwie ciÚżarăwki z żołnierzami i nasze najlepsze na świecie
polowe kuchnie, a ostatnia jechała pancerka na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
Świtało, ksiÚżyc pobladł, straszny kwadrat rozpłynNoł siÚ, chmury
topniały, nadciNogał świt. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo siÚ
wiÚcej nie doczekał i wyszedł za bramÚ. Na asfalcie poniewierały siÚ brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu widaÖ,
że jakaś władza jNo zgubiła, koło od furmanki, a nie opodal, na poboczu -
sama furmanka ze starNo dziurawNo kanapNo i fikusem. Pośrodku szosy,
dokładnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła było pusto. Wiktor
spojrzał w stronÚ stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka. W ogrodach zaczÚły śpiewaÖ ptaki, wstawało słoáce,
ktărego Wiktor nie widział już ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeÖ na słoáce. Znowu rozległ siÚ warkot motoru i zza
zakrÚtu wynurzył siÚ autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli "Bracia w
sapiencji" - przepłynÚli obok jednakowo odwracajNoc obojÚtne, bezmyślne
twarze. Otăż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby siÚ napiÖ. Gdzież jest
Diana?
Wolno ruszył na powrăt do miasta.
*
Słoáce było po prawej stronie, to skrywało siÚ za dachami domkăw, to
bryzgało ciepłym światłem poprzez gałÚzie na wpăł zgniłych drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała lekkNo mgiełkNo.
Było idealnie cicho i Wiktor zwrăcił uwagÚ na dziwne, ledwie dosłyszalne
dĎwiÚki, dobiegajNoce jakby spod ziemi - słabe potrzaskiwanie, szuranie,
szelest. Ale potem przywykł i zapomniał o tym. OgarnÚło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeástwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał siÚ obok niego jeep.
- Niech pan wsiada - powiedział Golem.
Golem był szary ze zmÚczenia i jakiś przygnÚbiony, a obok niego
siedziała Diana, răwnież zmÚczona, ale i tak prześliczna, najpiÚkniejsza z
wszystkich zmÚczonych kobiet.
- Słoáce - rzekł Wiktor uśmiechajNoc siÚ do niej. - Spăjrzcie jakie
słoáce.
- On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
- Dlaczego nie pojadÚ? - zdziwił siÚ Wiktor. - PojadÚ. Tylko po co mam
siÚ śpieszyÖ?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustNo
ulicÚ. Wszystko było zalane słoácem. Gdzieś tam polem wlekli siÚ
uciekinierzy, z łoskotem cofała siÚ armia, wiała władza, tam były korki,
latały przekleástwa, bezmyślne komendy i groĎby, z păłnocy na miasto
ciNognÚli zwyciÚzcy, a tu był pusty pas spokoju i bezpieczeástwa, kilka
kilometrăw pustki, w tej pustce zaś samochăd i troje ludzi.
- Golem, czy to idzie nowy świat?
- Tak - oznajmił Golem. Wpatrywał siÚ w Wiktora spod opuchniÚtych
powiek.
- A gdzie sNo paáskie mokrzaki? IdNo na piechotÚ?
- Mokrzakăw nie ma - odpowiedział Golem.
- Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na DianÚ. Diana odwrăciła
siÚ w milczeniu.
- Mokrzakăw nie ma - powtărzył Golem. Glos miał zduszony i Wiktorowi
nagle siÚ wydało, że za chwilÚ zapłacze. - Może pan uważaÖ, że ich nie było.
I nie bÚdzie.
- Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodĎmy na spacer.
- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
- Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszÚ jeszcze wpaśÖ
do hotelu, zabraÖ maszynopisy i w ogăle rozejrzeÖ siÚ... Wie pan, Golem,
mnie siÚ tu podoba.
- Ja też zostajÚ - oznajmiła nagle Diana i wysiadła z samochodu. - Co
ja tam bÚdÚ robiÖ?
- A co pani bÚdzie tu robiÖ? - zapytał Golem.
- Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprăcz tego człowieka.
- No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
- Przecież on musi zobaczyÖ - zaprotestowała Diana. - On nie może
wyjechaÖ zanim nie zobaczy...
- O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczÚ? Przecież to moja specjalnośÖ - patrzeÖ.
- Posłuchajcie, dzieci - powiedział Golem. - Czy wy zdajecie sobie
sprawÚ, na co siÚ decydujecie? Wiktor, przecież măwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma byÖ z pana jakiś pożytek. Po swojej!
- Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
- Tutaj bÚdzie to niemożliwe.
- Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
- O Boże - westchnNoł Golem - jakbym ja nie miał ochoty zostaÖ! Ale
trzeba przecież choÖ trochÚ ruszyÖ głowNo! Trzeba rozumieÖ, do diabla, na co
ma siÚ ochotÚ i co siÚ musi... - jakby przekonywał siebie samego. - Ech,
wy... No căż, zostawajcie. ŻyczÚ przyjemnego spÚdzenia czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobNo. Pani nie
bÚdzie potrzebny.
- Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
- Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież ten świat
jest tym, czego pan chciał.
- Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja jadÚ. StNod, gdzie już
wiÚcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
I odjechał. Diana i Wiktor wziÚli siÚ za rÚce i poszli w gărÚ Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyciÚzcăw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od słoáca i nie
bali siÚ niczego. Miasto patrzyło na nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce - pokryte pleśniNo, oślizgłe, prăchniejNoce, całe w jakichś
złowieszczych plamach, jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie morza i oto wreszcie wyciNogniÚto je na powierzchniÚ na pośmiewisko
słoácu i słoáce uśmiawszy siÚ do woli zaczÚło to miasto niszczyÖ.
Topniały, parowały dachy, blacha i dachăwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W murach otwierały siÚ szczeliny, rosły, obnażajNoc obszarpane
tapety, obdrapane łăżka, kulawe meble i wypłowiałe fotografie. MiÚkko
podłamujNoc siÚ tajały uliczne latarnie, rozpuszczały siÚ w powietrzu kioski
i słupy ogłoszeniowe - wszystko wokăł potrzaskiwało, syczało cichutko,
szeleściło, stawało siÚ gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało siÚ w grudy
błota i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła sylwetkÚ, stała siÚ lekka,
niewyraĎna i znikła w niebieskości nieba. Przez chwilÚ, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem răwnież zniknNoł...
Przepadł măj maszynopis, wesoło pomyślał Wiktor. Dookoła nie było
miasta - gdzieniegdzie sterczały suchotnicze krzaczki, zostały schorowane
drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mgłNo można było domyśleÖ
siÚ jakichś budynkăw, resztek budynkăw, upiorăw domăw, a nie opodal byłej
jezdni, na ceglanym ganku, ktăry prowadził donikNod siedział Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogÚ. Obok leżały drewniane kule.
- Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
- Aha - odparł Teddy.
- Czemu?
- A tam - rzekł Teddy. - Napchali siÚ jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie miałem gdzie wyciNognNoÖ, măwiÚ do synowej - no, po co ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
- Chcesz iśÖ z nami?
- Co to, to nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedzÚ.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
I poszli dalej. Robiło siÚ gorNoco i Wiktor zrzucił na ziemiÚ
niepotrzebny płaszcz, strzNosnNoł z siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał siÚ z ulgNo. Diana pocałowała go i powiedziała "Dobrze!". Nie
zaprzeczał . Szli i szli pod błÚkitnym niebem, pod gorNocym słoácem, po
ziemi, ktăra już zazieleniła siÚ młodNo trawNo i przyszli na miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal - ogromny, szary sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor pomyślał, że to jest pomnik, a byÖ może słup
graniczny miÚdzy starym i nowym światem. Ledwie to pomyślał, zza bryły
betonu bezdĎwiÚcznie wystrzelił odrzutowy myśliwiec z emblematem Legii na
kadłubie, bezdĎwiÚcznie śmignNoł nad głowami, skrÚcił w pobliżu słoáca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk, uderzył w uszy,
w twarz, w duszÚ, ale naprzeciw już szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z witkNo w rÚku. Popatrzyła w ślad za myśliwcem, uniosła
witkÚ jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
Diana roześmiała siÚ. Wiktor spojrzał na niNo i zobaczył, że jest to
jeszcze jedna Diana, zupełnie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie
znał, nie przypuszczał nawet, że taka Diana jest w ogăle możliwa - Diana
SzczÚśliwa. Wtedy pogroził sobie palcem i pomyślał: wszystko to bardzo
piÚknie, ale żebym tylko nie zapomniał wrăciÖ, żebym tylko nie zapomniał
wrăciÖ...
KONIEC
[ P R E Z E N T U J E ]
A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
ŘÜÜÚÜÜÚÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÚÜÜÚÜÜ»
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Zeskanowal : S&C ł Format : RTF ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş Data : 16.4.2002 ł Numer : 381 ş˛˛ş±±ş
ş±±ş˛˛ş ł ş˛˛ş±±ş
ĺÜÜŮÜÜŮÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜŮÜÜŮÜÜĽ
[ D O D A T K O W E I N F O R M A C J E ]
Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...
··ÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜ··
[ D O L A C Z D O N A S ]
Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
dowiedziec sie jak to zrobic.
··ÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜ··
[ T O C O W Y P U S C I L I S M Y ]
1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
6. Alistair MacLean - Athabaska
7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
8. Philip K. Dick - Za drzwiami
9. Patrick Suskind - Pachnidlo
10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
11. Adam Blaszczyk - Wirusy
12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
17. Andre Norton - Rok jednorozca
18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
19. Glen Cook - Cien w ukryciu
20. Terry Pratchett - Eryk
21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
24. Andre Norton - Swit 2250
25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
37. Graham Masterton - Kostnica
38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
39. Glen Cook - Ponure Lata
40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
44. Philip K. Dick - Pelzacze
45. Philip K. Dick - Ubik
46. Robert Sheckley - Planeta Zla
47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
51. Joanna Chmielewska - Lesio
52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
56. Jeffrey Archer - Co do grosza
57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
60. Alistair Maclean - Tabor
61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
64. Terry Pratchett - Trolowy Most
65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
66. Harry Harrison - Wygnanie
67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
68. James Morrow - Miasto Prawdy
69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
70. Issac Asimov - Fundacja
71. Issac Asimov - Nastanie nocy
72. Issac Asimov - Nemesis
73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
75. David Morrell - Piata Profesja
76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
81. Krzysztof Borun - Toccata
82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
86. Roger Zelazny - Reka Oberona
87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
89. Roger Zelazny - Krew Amberu
90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
99. Ciza Zyke - Goraczka
100. Clive Barker - 5 opowiadan
101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
104. Cizia Zyke - Sahara
105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
107. Thomas Harris - Milczenie owiec
108. Stephen King - Skazani na Shawshank
109. Waldemar Lysiak - Dobry
110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
114. Brian Aldiss - Non Stop
115. Jean M. Auel - Dolina Koni
116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
118. Jeff Noon - Wurt
119. Terry Pratchett - Kolor Magii
120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
122. Harry Harrison - Planeta Smierci
123. Magazyn Science Fiction nr 1
124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
134. C. J. Cherryh - Przybysz
135. A. Cole i C. Bunch - Sten
136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
143. Harry Harrison - 24 opowiadania
144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
146. Terry Pratchett - Piramidy
147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
153. William Gibson - Mona Liza Turbo
154. Ira Levin - Zony ze Stepford
155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
156. Larry Niven - Pierscien
157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
158. Glen Cook - Woda Spi
159. Orson Scot Card - Cien Endera
160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
166. Gene Wolfe - Cien Kata
167. Larry Niven - 6 opowiadan
168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
174. Stephen King - Carrie
175. Thomas Harris - Hannibal
176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
180. Desmond Bagley - Zloty kil
181. Stephen King - Strefa smierci
182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
185. Joanna Chmielewska - Hazard
186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
195. J.C. Pollock - Lista Goringa
196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
199. Ross Thomas - Voodoo
200. Glen Cook - Srebrny Grot
201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
208. Emma Popik - Bramy Strachu
209. Desmond Bagley - Odwet
210. Winston Groom - Forrest Gump
211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
212. Terry Pratchett - Dysk
213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
222. Tybetanska Ksiega Umarlych
223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
224. Colin Capp - Formy Chaosu
225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
226. John Fisher - Okiem Psa
227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
233. Roland Topor - Portret Suzanne
234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
237. Michal Psellos - Kronika...
238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
239. John Grisham - Testament
240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
241. Barbara Rosiek - Kokaina
242. Clifford D. Simak - Pierscien wokol slonca
243. H.P. Lovecraft - Dagon
244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
252. Roland Topor - Dziennik paniczny
253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
254. Antologia "Dawka Milosci"
255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
259. Terry Pratchett - Dywan
260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
261. Terry Pratchett - Mort
262. Terry Pratchett - Panowie i damy
263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
268. Mark Twain - Listy z Ziemi
269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
273. Wiktor Suworow - Akwarium
274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
286. Joseph Heller - Paragraf 22
287. Piers Anthony - Zrodla Magii
288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
289. Terry Pratchett - Kosiarz
290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
294. John Grisham - Firma
295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
299. Anne McCaffrey - Sassinak
300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
306. M. Heindel - Astrologia
307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
309. Stephen King - Zielona Mila
310. Glen Cook - Biala Roza
311. Harry Harrison - Zima w edenie
312. Neil Gaiman - Dym i lustra
313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
314. David Brin - Listonosz
315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
319. Albert Speer - Wspomnienia
320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
322. Fenix 0'90
323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
329. Stanislaw Lem - Fiasko
330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
335. Stanislaw Lem - Eden
336. Stanislaw Lem - Katar
337. Robert Harris - Vaterland
338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
339. Arthur C. Clarke - Rama II
340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
348. Tom Clancy - Oblezenie
349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
350. Connie Willis - Przewodnik Stada
351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
353. Jack L. Chalker - Charon
354. Demond Bagley - List Vivero
355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
362. Herodot - Dzieje
363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
364. Robert Spector - Amazon.com
365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
369. Stanislaw Lem - Glos Pana
370. William Gibson - Neuromancer
371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
379. John Grisham - Raport Pelikana
380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow
[ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
[ adresem http://www.s-d.releases.prv.pl ]
··ÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜ··
[ K O N T A K T ]
WWW : www.scan-dal.prv.pl
FORUM : www.bwforum.prv.pl
e-mail : ScanHQ@wp.pl
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT