nNoł siÚ, nikt o nim nie pamiÚta, przestał brzdNokaÖ... Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyÖ IrmÚ, porozmawiaÖ z niNo o postÚpie, wyjaśniÖ dlaczego tak dużo pije (a rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo pijÚ?) i byÖ może siedzi tam u niej Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie bÚdzie... Ulice były mokre, szare, puste, w ogrădkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy zauważył, że niektăre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto bardzo siÚ zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśá, wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie krălował deszcz. Deszcz padał po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachăw drobniutkim wodnym pyłem, deszcz zbierał siÚ na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wÚdrujNoce od ściany do ściany, deszcz rozlewał siÚ po jezdni i pomykał po wyżłobionych miÚdzy kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami. Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu żadnych wzglÚdăw. Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, ktărzy stali pod daszkiem przed wejściem na komendÚ policji - dwăch policjantăw w mundurowych płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo budNo. Jednym z policjantăw był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc naprzăd potÚżnNo szczÚkÚ, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant răwnież milczał z niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siÚ do nich i kiedy pozostało mu jeszcze mniej wiÚcej piÚtnaście krokăw, zaczNoł słyszeÖ, co măwi chłopiec. Chłopiec krzyczał: - A co ja mam z tym wspălnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy raz tu przyjeżdżam, czy co? Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił siÚ wyjNotkowo nieprzyjemny grymas. Odwrăcił siÚ, i jakby w ogăle nie zauważajNoc kierowcy, powiedział do policjanta. - A wiÚc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie właĎ do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżaÖ siÚ do samochodu. Jasne? - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony. Szef policji zszedł ze schodkăw, wsiadł do swojego samochodu i odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał siÚ do Wiktora. - Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadÚ. WiozÚ ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy, zatrzymujNo mnie i każNo jechaÖ na policjÚ. Za co? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjÚ mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaÖ? - Przestaá już siÚ wydzieraÖ - powiedział policjant. Chłopiec żywo odwrăcił siÚ do niego. - WiÚc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem szybkośÖ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestăj. I papiery mi zabraliście... - Wszystko siÚ wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajÚ, czego ty siÚ denerwujesz? IdĎ, posiedĎ sobie w knajpie i radzÚ ci, pilnuj swego nosa. - Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł kaszkiet na głowÚ. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! JeĎdzisz na lewo - zatrzymujNo, na prawo jeĎdzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodziÖ ze stopni, ale przystanNoł i zwrăcił siÚ do policjanta. - Może mandat pan weĎmie, albo jakoś inaczej? - IdĎ, już idĎ - powiedział policjant. - Bo mnie obiecali premiÚ za pośpiech! CałNo noc jechałem. - IdĎ stNod, powiedziałem! - powtărzył milicjant. Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siÚ, wsunNoł rÚce do kieszeni i pobiegł przez plac. Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciÚżarăwkÚ, spojrzał na niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur, wszedł do budynku komendy. Wiktor stał przez czas jakiś, nastÚpnie powoli obszedł ciÚżarăwkÚ dookoła. CiÚżarăwka była ogromna, potÚżna, kiedyś na takich wożono piechotÚ zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał siÚ. Kilka metrăw przed samochodem stał skrÚciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i nic wiÚcej w pobliżu nie było. DogoniÖ, to mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor, ale diabła zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu siÚ wesoło. A co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu siÚ schlał i porwał w celach rozrywkowych cudzy samochăd, na szczÚście obeszło siÚ bez ofiar... Wiedział, że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie bÚdzie pierwszym, ktăry dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoÖ niewygodnego człowieka, ale nie miał ochoty siÚ zastanawiaÖ, miał ochotÚ poddaÖ siÚ impulsowi. W ostatecznym razie napiszÚ tej kanalii artykuł, pomyślał mimochodem. Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w stacyjce nie było, musiał zerwaÖ kable zapłonu i połNoczyÖ druty. Kiedy silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał na jezdniÚ, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicÚ. To było bardzo przyjemne - pÚdziÖ po pustych ulicach wznoszNoc kołami wielkie wodospady z głÚbokich kałuż, obracaÖ ciÚżkNo kierownicÚ napierajNoc na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na ktărym "Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w skrzyni ciÚżarăwki, za każdym razem ciÚżko opada Ďle umocowany ładunek. W lusterku nie widaÖ było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyÖ w takim deszczu. Wiktor czul siÚ bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochÚ pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wyciÚte z ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkÚ papierosăw i było mu tak dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porÚ przyhamował i skrÚcił zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siÚ jak odkrywca nieznanych drăg, ponieważ nigdy tÚdy nie jeĎdził i nie chodził. A droga okazała siÚ dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo bardzo răwny i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po piÚciu minutach to zobaczył. Ogrodzenie - jeden rzNod drutăw - ciNognÚło siÚ po obu stronach betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogÚ wysoka brania z budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod ktărej wysuwała siÚ lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale lepiej nie măwcie - podziÚkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciÚżarăwki - bardzo młody, piegowaty żołnierzyk, măgł mieÖ najwyżej osiemnaście lat. - Dzieá dobry - powiedział. - Czemu tak păĎno? - Wynikły pewne okoliczności - odpowiedział Wiktor zdumiony takim liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siÚ Wiktorowi i nagle zesztywniał. - Paáskie dokumenty - rzekł sucho. - Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - MăwiÚ przecież - zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi. - Co pan przywiăzł? - zapytał. - KsiNożki - oznajmił Wiktor. - A przepustkÚ pan ma? - Jasne, że nie mam. - Aha - powiedział żołnierz i jego twarz siÚ rozjaśniła. - Ja też patrzÚ... W takim razie proszÚ poczekaÖ. W takim razie trzeba bÚdzie poczekaÖ. - Niech pan weĎmie pod uwagÚ - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec - że mogNo mnie ścigaÖ. - Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc automat na piersi załomotał buciorami do wartowni. Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał siÚ za siebie. Przez deszcz nie było nic widaÖ. Wobec tego wrăcił za kierownicÚ i zapalił papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za bramNo także wirował deszcz, można było domyśleÖ siÚ, że stojNo tam jakieś ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyÖ cokolwiek konkretnego było nie sposăb. Czyżby mieli mnie nie zaprosiÖ do środka? - pomyślał Wiktor. To bÚdzie świástwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można wprawdzie sprăbowaÖ odwołaÖ siÚ do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak właśnie zrobiÚ, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał siÚ bohaterem?... Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy, pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopielăwkach, bardzo teraz wesoły i bez żadnych śladăw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył na stopieá ciÚżarăwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siÚ i roześmiał. - Dzieá dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywiăzł pan ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy... - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siÚ żołnierz. - Tak, to nasz samochăd. - Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety bÚdzie musiał wyjśÖ i zaczekaÖ. - Chciałbym zobaczyÖ siÚ z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor. - Można go wywołaÖ tutaj - zaproponował żołnierz. - Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec rozłożył rÚce ze skruchNo. - Nie ma pan przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki nikogo nie wpuszczajNo. My byśmy z radościNo.... Nie pozostało nic innego, jak wyleĎÖ na deszcz. Wiktor zeskoczył na drogÚ, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siÚ brama, ciÚżarăwka szarpnÚła i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknÚła siÚ. Czas jakiś jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulcăw, a potem nie było słychaÖ już nic oprăcz plusku i szmeru. A wiÚc tak, pomyślał Wiktor. A ja? Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował siÚ na bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadziejÚ dużo zobaczyÖ i dużo zrozumieÖ... przeniknNoÖ, jeśli można tak powiedzieÖ, do epicentrum. No i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogÚ. Do skrzyżowania sześÖ kilometrăw, od skrzyżowania do miasta kilometrăw dwadzieścia. Można oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. NiewdziÚczne świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. DziÚki Bogu choÖ za to, pomyślał. - WiÚc mam wywołaÖ pana Golema? - zapytał żołnierz. - Golema? - Wiktor siÚ ożywił. Właściwie dobrze by było przegoniÖ tego starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochăd. I flaszkÚ. - A tak, poproszÚ. - To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko, że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajÚty. - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi. - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem. Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ siÚ trzask motocykla. Zza mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkościNo wynurzył siÚ "Harley" z przyczepNo, podjechał pod samNo bramÚ i zahamował. Na siodełku siedział ten sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same oczy siedział w przyczepie. Zaraz siÚ zacznie, pomyślał Wiktor naciNogajNoc głÚbiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł: - Gdzie ciÚżarăwka? - Jaka ciÚżarăwka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskaÖ na czasie. - Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod siÚ panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu! - ProszÚ na mnie nie wrzeszczeÖ! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. - Co to za chamstwo? ZłożÚ na pana skargÚ. Drugi policjant wyplNotujNoc siÚ po drodze z brezentowych pokrowcăw podszedł i zapytał: - Ten? - Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki. - No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc siÚ o krok. - Co to za samowola? Jak pan śmie?! - Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził drugi policjant. - A ja nie poczuwam siÚ do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i wsadził rÚce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie. - Uprowadził pan ciÚżarăwkÚ - powiedział drugi policjant. - JakNo ciÚżarăwkÚ? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu ciÚżarăwkÚ? Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie wartownikăw. Co ma z tym wspălnego jakaś ciÚżarăwka? - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant. - Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo. TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawaÖ rÚce! - polecił rzeczowym tonem. W tym momencie trzasnÚły drzwi wartowni i wysoki, przeraĎliwy głos zawołał: - RozejśÖ siÚ! Wiktor i policjant wzdrygnÚli siÚ. Na progu wartowni stał piegowaty żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat. - OdejśÖ od bramy! - krzyknNoł. - Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo. - Policja! - Gromadzenie siÚ przed bramNo strefy specjalnej w ilości wiÚkszej od jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu bÚdÚ strzelaÖ! CofnNoÖ siÚ od bramy! - Lepiej odejdĎcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko popychajNoc obu policjantăw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na niego strapiony, odsunNoł jego rÚkÚ i zrobił krok w kierunku żołnierza. - Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciÚżarăwkÚ. - Żadnych ciÚżarăwek! - przeciNogle i przeraĎliwie wrzasnNoł sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo odejśÖ na sto metrăw od bramy! - Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - ChodĎ, odejdziemy, niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie. Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściekłości nawet ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił siÚ gruby sierżant z ogryzionNo kanapkNo w jednym rÚku i ze szklankNo w drugiej. - Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie ognia? Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siÚ zezwierzÚcenie. Policjanci rzucili siÚ do motocykla, osiodłali go, zawrăcili obok Wiktora, ktăry stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do niego krzyknNoł, czego nie sposăb było usłyszeÖ w trzeszczeniu silnika. Odjechali o piÚÖdziesiNot krokăw i zatrzymali siÚ. - Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz? Przecież za blisko. - Dalej! - przeraĎliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu. - Nauczyli siÚ postronni gromadziÖ pod bramNo - zawiadomił sierżant żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbÚ. - Wrăcił na wartowniÚ, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc siÚ z wolna, kilkakrotnie przespacerował siÚ tam i z powrotem przed bramNo. Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie. - Przepraszam bardzo, ale co słychaÖ z doktorem Golemem. - Nie ma go - odburknNoł żołnierz. - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie păjdÚ... - popatrzył na mgłÚ i deszcz, w ktărej skryli siÚ policjanci. - Jak to - păjdzie sobie pan? - zaniepokoił siÚ żołnierz. - A co - nie można? - răwnież niespokojnie zapytał Wiktor. - Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z ciÚżarăwkNo? Pan odejdzie, a ciÚżarăwka? CiÚżarăwki należy odprowadzaÖ od bramy. - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony. - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siÚ tak robi, jakże inaczej? Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobiÚ. Z odległości stu metrăw dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu. - Pan jNo naprawdÚ porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo. - A tak! Policja zatrzymała kierowcÚ, a ja jak głupi postanowiłem wam pomăc... - Ta - aak... - wspăłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdÚ nie wiem, co panu poradziÖ. - A jeśli, powiedzmy, teraz sobie păjdÚ? - chytrze zapytał Wiktor. - Nie bÚdzie pan strzelaÖ? - Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu. ZapytaÖ? , - ZapytaÖ - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc siÚ, czy zdNoży uciec poza granicÚ widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał siÚ klakson. Brama otwarła siÚ i ze strefy powoli wytoczyła siÚ pechowa ciÚżarăwka. Zatrzymała siÚ obok Wiktora, drzwi siÚ uchyliły i Wiktor zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył siÚ z miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rÚkÚ w czarnej rÚkawiczce i zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli siÚ zniżyÖ, gorzko pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił: - No wiÚc wszystko dobrze siÚ skoáczyło, niech pan jedzie z Bogiem. Wiktorowi przeleciała przez głowÚ myśl, że jeśli już mokrzak sam zamierza odstawiÖ samochăd do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli zamierza wdaÖ siÚ w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby siÚ natychmiast pożegnaÖ i prosto przez pole daÖ nogÚ do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w zasadzce "Harleya". - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka. - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak. - Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tÚ ciÚżarăwkÚ, chociaż była zatrzymana. - Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada. Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał siÚ z żołnierzem, wdrapał siÚ na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiÚżarăwka ruszyła i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechaÖ na pobocze. Mokrzak zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siÚ z szoferki powiedział: - ProszÚ zabraÖ motocykl, panowie zagrodziliście drogÚ. - ZjechaÖ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I okazaÖ dokumenty. - JadÚ na komendÚ policji - powiedział mokrzak. - ByÖ może tam sobie porozmawiamy? Policjant nieco siÚ stropił i wymruczał coś w rodzaju "znamy was". Mokrzak spokojnie czekał. - Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzÚ samochăd, a tamten niech siÚ przesiNodzie do motocykla. - ProszÚ bardzo - zgodził siÚ mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem pojadÚ ja. - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal siÚ rozjaśnił. - Niech pan wysiada. Zamienili siÚ miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora zaczai siÚ krÚciÖ i wierciÖ na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej , chudej małpy, garbiNoc siÚ jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronÚ motocykla i usadawia siÚ w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła. Chciałbym wiedzieÖ, czym to wszystko siÚ skoáczy, z niejakNo niewygodNo psychicznNo pomyślał Wiktor. NiewyraĎnNo nadziejÚ budził zamiar mokrzaka pojawienia siÚ na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki... Ale grzywnÚ w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknÚ. Nie ma takiej policji, ktăra nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazjÚ... A tam, olewam ich, tak czy inaczej bÚdÚ musiał zwijaÖ żagle. Wszystko bÚdzie dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł paczkÚ papierosăw i poczÚstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu siÚ popsuła, wiÚc musiał chrzNoknNoÖ po raz wtăry, kiedy Wiktor podał mu ogieá. Właściwie można go było zrozumieÖ, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopiÚcioletniego człowieka, ktăry ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w dupÚ, zresztNo, skNod taki może siÚ znaÖ na cudzych dupach - ktăra właściwa, a ktăjra nie... Policjant palił papierosa i minÚ miał już mniej niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkÚ, pomyślał Wiktor. Dałbym mu golnNoÖ, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałăw, naurNogałbym władzy, co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i kto wie, może facet by siÚ rozchmurzył. - Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł w miarÚ neutralnie, bez złości. - Przecież jaki tu kiedyś był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym momencie go olśniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie pada, a kiedy tylko podjeżdża siÚ do miasta, od razu ulewa. - Szkoda słăw - powiedział policjant. - Oni siÚ tam w leprozorium nieĎle urzNodzili. Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś była i jaka siÚ, do wszystkich diabłăw, zrobiła. Odkopali wspălnych znajomych w mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spădniczkach, o trNodzie homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu. Naturalnie zgodzili siÚ, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż piszNo w gazetach: szlachetni i surowi străże porzNodku, niezastNopione koło napÚdowe paástwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu obowiNozkăw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broá - komu w takich warunkach chce siÚ wyłaziÖ ze skăry... Słowem powstała taka sytuacja, że gdyby jeszcze parÚ dobrych łykăw to policjant powiedziałby "Dobra chłopie, Băg z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś". Jednakże paru łykăw nie było, a chwila dla wrÚczenia stosownego banknotu nie dojrzała, tak że kiedy ciÚżarăwka podjechała pod komendÚ, policjant znowu sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśÖ za sobNo i to szybko. Mokrzak odmăwił udzielenia wyjaśnieá dyżurnemu oficerowi i zażNodał, aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że proszÚ bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiÚc do naczelnika iśÖ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaÖ i sporzNodziÖ odpowiedni protokăł. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych rzeczy, pan Baniew nie bÚdzie musiał odpowiadaÖ na żadne pytania, i żadnych protokăłăw pan Baniew nie bÚdzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej sprawie okoliczności dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny, ktăremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł zameldowaÖ. W czasie, kiedy meldował, zjawił siÚ kierowca w roboczym kombinezonie, ktăry o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, wiÚc z miejsca zaczNoł krzyczeÖ o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturÚ, ktărNo szofer wymachiwał, przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer tak siÚ zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do policmajstra. Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z niezadowoleniem, a na Wiktora starał siÚ nie patrzeÖ w ogăle. - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał. - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siÚ mokrzak. - ProszÚ - z przymusem powiedział policmajster po krătkiej pauzie. Wszyscy usiedli. - Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do złożenia na paáskie rÚce stanowczego protestu z powodu powtărnego, sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkăw adresowanych do leprozorium. - Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymaÖ go. Przypuszczam, że w najbliższych dniach Wszystko siÚ wyjaśni. - Policja zatrzymała nie kierowcÚ, tylko ładunek - oświadczył mokrzak. - Jednakże nie jest to takie istotne. DziÚki uprzejmości pana Baniewa ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opăĎnienie i powinien pan byÖ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opăĎnienie ładunku z paáskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staÖ siÚ przyczynNo poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście. - To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzÚ sobie rozumieÖ, o czym pan măwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam słuchaÖ pogrăżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tÚ okolicznośÖ istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w ktărych takie przypadki sNo przewidziane. - WyraĎnie unikał patrzenia na Wiktora. - WidzÚ, że pan naprawdÚ nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku kolejnego zatrzymania naszych ładunkăw bÚdzie pan miał do czynienia z generałem Pferdem. Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd, natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane. - Wydaje mi siÚ, że to jest groĎba - stwierdził niepewnie. - Owszem - zgodził siÚ mokrzak - i do tego groĎba wiÚcej niż realna. Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak răwnież. - PrzyjmujÚ do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił policmajster. - Paáski ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże obiecujÚ osobom, ktăre pana upoważniły, że zajmÚ siÚ sprawNo i jeżeli znajdNo siÚ winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to răwnież pana Baniewa. - Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeśli policja bÚdzie panu robiła wstrÚty z powodu tego incydentu, proszÚ niezwłocznie zawiadomiÖ doktora Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra. - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten. O ăsmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaÖ siÚ do swojego stolika, przy ktărym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał go Teddy. - Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siÚ o ladÚ. - Co słychaÖ - i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj bardzo? - Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłeś lustro i wyrwałeś umywalkÚ. Ale czy pamiÚtasz policmajstra? - A co takiego? - zdziwił siÚ Wiktor. - No tak, wiedziałem, że nie zapamiÚtasz. Oczy miałeś, bracie, niczym gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A wiÚc ty - wycelował w pierś Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi miotłNo i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy, niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołeś, zaczNołeś krzyczeÖ, ach, biedak, jak on siÚ uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki. Umywalka urwała siÚ, a my ledwie ciÚ odciNognÚliśmy. - Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspăłczujNoco pokiwał głowNo. - O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszÚ go przeprosiÖ... Ale jak mi siÚ udało? Taki silny chłop... - BojÚ siÚ, żeby ciÚ nie wrobili - rzekł Teddy. - Dziś rano łaził tu jeden tajniak, spisywał zeznania... sześÖdziesiNoty trzeci artykuł masz jak w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A może byÖ jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja bym na twoim miejscu... - Teddy pokrÚcił głowNo. - Co? - zapytał Wiktor. - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy. - Tak. - No i co? - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom. - Aha! - powiedział Teddy i ożywił siÚ. - No, to w takim razie rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko bÚdzie w porzNodku. Jeśli burmistrz bÚdzie zadowolony, policmajster nie odważy siÚ słowa pisnNoÖ, choÖbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj... - Teddy pokazał ogromnNo kościstNo piÚśÖ. - WiÚc wszystko w porzNodku. Z tej okazji nalejÚ ci na rachunek zakładu. Czystej? - Może byÖ czysta - odparł Wiktor z zadumNo. Wizyta burmistrza objawiła mu siÚ teraz w nowym świetle. WiÚc oni ze mnNo w ten sposăb, pomyślał Wiktor. Ta - ak... Albo siÚ wynoś, albo răb co ci każNo, albo ciÚ wykoáczymy. Nawiasem măwiNoc, wynieśÖ siÚ też nie bÚdzie łatwo. Akt terrorystyczny - bÚdNo szukaÖ i znajdNo. Jesteś, bracie, alkoholikiem, aż przykro patrzeÖ. I żeby chociaż byle kogo, ale policmajstra. MăwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieĎle. Nie pamiÚtał nic oprăcz zalanych wodNo kafelkăw na podłodze, ale bardzo dobrze wyobrażał sobie tÚ scenÚ. Tak, kochany măj Wiktorze Baniew, măj ty gotowany prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy - pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twăj czas i pora, że tak powiem, siÚ sprzedaÖ... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na ten temat: sprzedawaÖ należy siÚ łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje piăro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzÚ, wiÚc nawet sprzedajNoc siÚ przynosisz straty przeciwnikowi i należy staraÖ siÚ, aby straty te były maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej satysfakcji. - Dobra, Teddy - powiedział. - DziÚkujÚ. Daj rachunek. Dużo tam tego? - Twoja kieszeá wytrzyma - uśmiechnNoł siÚ Teddy. WyjNoł z kasy kartkÚ. - Należy siÚ od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za umywalkÚ, porcelanowNo, dużNo - sześÖdziesiNot cztery, razem, jak sam rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampÚ zapisaliśmy na tamtNo awanturÚ. Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza pieniNodze - czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce. GłowNo w nie tłukłeś, czy co? - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor. - Dobra, nie przejmuj siÚ - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz artykuł, zrehabilitujesz siÚ, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na swoje. Jeszcze jednNo? - Nie trzeba, păĎniej... PrzyjdÚ, jak zjem kolacjÚ - odparł Wiktor i poszedł na swoje miejsce. W restauracji wszystko było jak zwykle - păłmrok, zapachy, dĎwiÚk naczyá w kuchni; młody mÚżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany, elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siÚ w fotelu Golem z gNobczastym nosem rozpitego proroka. Kelner. - Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkÚ piwa. I jakieś miÚso. - No i doigrał siÚ pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Măwiłem, żeby pan przestał piÖ. . - Kiedy mi pan to măwił? Bo jakoś nie pamiÚtam. - A czego siÚ doigrałeś? - zainteresował siÚ doktor R. Kwadryga. - Nareszcie zamordowałeś kogoś? - A ty nic nie pamiÚtasz? - zapytał Wiktor. - Pytasz o wczoraj? - Tak, o wczoraj... Spiłem siÚ jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi - zapÚdziłem pana policmajstra do klozetu... - A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy. Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pÚka, siedzÚ, wyglNodam przez okno i wtedy pojawia siÚ ten wał i zaczyna wrabiaÖ człowieka, fastrygowaÖ przestÚpstwo... - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaÖ? - No tak, fastrygowaÖ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestÚpstwo... Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczăr przesiedziałem w restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym słowem okropna nuda... BÚdzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj siÚ... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go? - Może nie măwmy już o tym - zaproponował Wiktor. - To o czym mamy măwiÖ? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez przerwy siÚ spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na sto lat wydarzyło siÚ coś ciekawego - to od razu - nie măwmy. Wiktor odgryzł połowÚ minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał: - Kto to jest generał Pferd? - Koá - odpowiedział R. Kwadryga. - Koá. Der Pferd. Albo das. - A jednak - rzekł Wiktor - czy ktăryś z panăw zna takiego generała? - Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann. - No i co z tego? - zapytał Wiktor. - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. - Doktor żartuje. - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor. - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor. - No i co dalej? - Nic. WiÚc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie zapytałem. - A feldfebel nazywał siÚ Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel Buttock. - Angielski też pan zna? - zapytał Golem. - Lepiej napijmy siÚ - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkÚ koniaku! - Po co butelkÚ? - zapytał Pawor. - Żeby starczyło dla wszystkich. - Znowu wywoła pan jakiś skandal. - Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent siÚ znalazł. - Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - LubiÚ wypiÖ i nigdy nie przepuszczam okazji, żeby wypiÖ, jak zresztNo przystało na prawdziwego mÚżczyznÚ. Ale nie rozumiem, po co siÚ upijaÖ. A już zupełnie nie rozumiem, po co upijaÖ siÚ co wieczăr. - On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko zdNożył? - Nie bÚdziemy siÚ upijaÖ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak. - Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa upija siÚ, no i Băg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy. - I na tym właśnie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj tonie w wădzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity człowiek powinien zachowaÖ zdrowy rozsNodek. - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem. - W każdym razie za kulturalnych. - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiÚcej powodăw, żeby siÚ upijaÖ niż niekulturalni. - Możliwe - zgodził siÚ Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest obowiNozany trzymaÖ siÚ w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mNodrego, to chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy. - A po co - serio? - zapytał Golem. - A po to, że wszystko leci w przepaśÖ, a my siÚ śmiejemy i żartujemy. Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd. - No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś serio. Może nie byÖ mNodre, ale chociażby na serio. - Nie życzÚ sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. - Pijawki. SÚpy. Tfu! - Cicho - powiedział mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... Słusznie, Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna i opowie nam o przepaści. - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo. - Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujÚ. ByÖ może jestem ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkośÖ stoi nad przepaściNo, ale udowodniÖ tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretăw, okazuje siÚ, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotăw rodzinnych, lub braku środkăw finansowych... - Nie - powiedział Pawor. - Nie... LudzkośÖ stoi nad przepaściNo, ponieważ ludzkośÖ zbankrutowała. - Brak środkăw finansowych - wymamrotał Golem. Pawor zignorował go. Pochylił głowÚ i măwił patrzNoc spode łba zwracajNoc siÚ wyłNocznie do Wiktora. - LudzkośÖ zbankrutowała biologicznie - wskaĎnik urodzeá jest coraz niższy, wzrasta czÚstotliwośÖ raka, niedorozwăj, nerwice, ludzie stajNo siÚ narkomanami. PołykajNo setki hektolitrăw alkoholu, nikotyny, po prostu narkotykăw, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skoáczywszy na LSD. Po prostu degenerujemy siÚ. NaturalnNo przyrodÚ zniszczyliśmy, a sztuczna zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy, wyprăbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach jest răwnie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga siÚ bogăw, wodzăw i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogăw, wodzăw i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdÚ niczego jej nie trzeba ani bogăw, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk. Teraz spÚtana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzieá koperty z wypłatNo, ale ta koniecznośÖ jest jej wstrÚtna, wiÚc ucieka od niej każdego wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo gnijNocego găwna, ktăre cuchnie już dziewiÚÖ tysiÚcy lat i do niczego innego siÚ nie nadaje - może tylko śmierdzieÖ i cuchnNoÖ. Straszne jest co innego - rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy ten rozkład i wydaje siÚ nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolÚ, powoli wchłania... A do tego nowe przekleástwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy ludzie sNo braÖmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie utożsamiamy siÚ z motłochem, i mamy do siebie pretensjÚ, jeśli przypadkiem odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele w życiu. Pora to zrozumieÖ i wyciNognNoÖ wnioski - pora siÚ ratowaÖ. - Pora siÚ napiÖ - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził siÚ na poważnNo rozmowÚ z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było patrzeÖ. Za bardzo siÚ gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaÖ. Wypadł z roli, a jak wszyscy apologeci przepaści măwił straszliwe banały. Aż prosiło siÚ, żeby mu powiedzieÖ - niech siÚ pan przestanie kompromitowaÖ, Pawor, lepiej niech pan siÚ ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie. - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor. - MogÚ jeszcze daÖ panu radÚ. WiÚcej ironii, Pawor. Niech siÚ pan tak nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobiÖ. A nawet gdyby pan măgł, to nie wiedziałby pan co mianowicie. Power uśmiechnNoł siÚ ironicznie. - A właśnie, że akurat wiem - powiedział. - No? - Jest tylko jeden sposăb, żeby powstrzymaÖ rozkład. - Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedział Wiktor - włożyÖ wszystkim idiotom złote koszule i kazaÖ im maszerowaÖ. Cała Europa pod stopami. To już było. - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno - zlikwidowaÖ masÚ. - Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor. - ZlikwidowaÖ dziewiÚÖdziesiNot procent ludności - ciNognNoł Pawor. - ByÖ może nawet dziewiÚÖdziesiNot piÚÖ. Masy wypełniły swoje przeznac