łową i nawet cmoknął parË razy. - Tak - mŐwi - to ciekawe. To - mŐwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z Rosjaninem? - Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym laborantem. - Uszarpałeś siË pewnie z nimi... - Nic podobnego. Chłopcy trzymali siË zupełnie przyzwoicie. SzczegŐlnie Kirył. Urodzony stalker - mŐwiË. - Gdyby miał trochË wiËcej doświadczenia i pozbył siË tej swojej dziecinnej niecierpliwości, mŐgłbym z nim co dzieÓ chodziÖ do Strefy. - I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem. - UspokŐj siË - mŐwiË. - Żarty żartami... - Wiem - mŐwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobiÖ w ucho. Możesz uważaÖ, że jestem twoim dłużnikiem... - Komu trzeba daÖ w ucho? - ocknął siË Szuwaks. - Gdzie on jest? Złapaliśmy go za rËce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu w zËby papierosa i podsunął zapalniczkË. Uspokoił siË. A tymczasem tłok robi siË coraz wiËkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajËte. Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. PatrzË i jakoś mi siË zdaje, że w mieście widaÖ coraz wiËcej nowych twarzy, i to głŐwnie jacyś smarkacze w kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził. - No a jakże inaczej - mŐwi. - Zaczyna siË wielki sezon budowlany. Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprŐcz tego planują budowË wielkiego muru wokŐł Strefy - od cmentarza do starego ranczo. KoÓczą siË dobre czasy dla stalkerŐw... - A kiedy czasy były dobre dla stalkerŐw? - pytam. A sam myślË: masz babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już siË nie zarobi. CŐż, może to i lepiej, mniejsza pokusa. BËdË chodziÖ do Strefy w dzieÓ, jak przystało na porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż bezpieczniej - "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą ciË pocałowaÖ... ŻyÖ bËdË z pensji, a piÖ za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu liczyÖ każdy grosz - na to mogË sobie pozwoliÖ, na tamto już nie mogË, na każdą szmatkË dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie zaglądaj, kino jest taÓsze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare noce... Tak sobie siedzË i myślË a Dick buczy mi nad uchem: - Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypiÖ na sen coś mocniejszego. PatrzË - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi siË od pierwszej chwili. Przysiada siË jeden taki do mnie i zaczyna rozmowË z daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujË, że gotŐw jest dobrze zapłaciÖ za pewne przysługi... - Szpicel - mŐwiË, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowË o przysługach. - Nie, mŐj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. ChwilË z nim pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka. Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną biżuteriË nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej aluzyjnie. - WiËc o co mu chodzi? - pytam. - O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - mŐwi Dick i jakoś dziwnie na mnie patrzy. - Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - mŐwiË. - A "lampa śmierci" przypadkiem nie jest mu potrzebna? - Też go o to zapytałem. - No i? - Wyobraź sobie, potrzebna. - Tak? - mŐwiË. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko braÖ wiadro i ładowaÖ. Pogrzeb na koszt własny. Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet siË nie uśmiecha. Co u diabła, chce mnie wynająÖ, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło. - Poczekaj - mŐwiË. - A kto to mŐgł byÖ? Z "puddingiem" nawet w Instytucie nie wolno robiÖ doświadczeÓ... - Słusznie - mŐwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. - Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeÓstwo dla ludzkości. Teraz już rozumiesz, kto to był? Nadal nie rozumiałem. - Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał siË, poklepał mnie po ramieniu i mŐwi: - PijË za twoje zdrowie, o świËta naiwności! - Zgoda - mŐwiË, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego, sukinsyn! - Ej! - mŐwiË. - Szuwaks! DosyÖ tego spania, lepiej napij siË z nami. Nie, Szuwaks nie bËdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swŐj czarny łeb na czarnym stoliku i śpi, rËce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez Szuwaksa. - No dobra - mŐwiË. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na tego typa doniŐsłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjË tak, jak ja, ale sam bym poszedł i doniŐsł. - Aha - mŐwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego właściwie ten typ zwrŐcił siË akurat do ciebie ze swoją propozycją? No? PokrËciłem głową. - Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobiÖ z człowiekiem... To, mŐj kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosiÖ ze Strefy... Wiesz sam dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge też na to nie pŐjdzie... Nawet bojË siË pomyśleÖ, komu i po co może byÖ potrzebny "czarci pudding". - No cŐż - mŐwi Dick - masz zupełną racjË. Tylko ja, rozumiesz, okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego piËknego poranka znaleziono mnie w łŐżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobŐjczą, nie jestem stalkerem, ale rŐwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi siË raczej podoba. ŻyjË już od dośÖ dawna i, widzisz, przywykłem... W tym momencie Ernest krzyknął od baru: - Panie Nunnun! Telefon do pana! - O psiakrew - mŐwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu reklamacja. WszËdzie znajdą. Przepraszam ciË, Red. Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajË z Szuwaksem i z butelką, i ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujË siË butelką. Diabli by wziËli tË StrefË, nigdzie nie ma przed nią ucieczki. Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie mŐwił - Strefa, Strefa, Strefa... Dobrze Kiryłowi gadaÖ, że dziËki Strefie zapanuje wieczny pokŐj i nieziemska szczËśliwośÖ. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie, głowË ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojËcia o życiu. On nawet wyobraziÖ sobie nie może, ile wszelakiego draÓstwa krËci siË koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze siË zastanowi, rzeczywiście przychodzi mu do głowy - może naprawdË należy zostawiÖ szatanowi co szataÓskie? Nie rusz gŐwna... W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym szaliku. - Czy pan Shoehart? - pyta. - No? - mŐwiË. - Nazywam siË Kreon - mŐwi. - Jestem z Malty. - No - mŐwiË - i co słychaÖ na Malcie? - Na Malcie dobrze słychaÖ, ale ja nie o tym chciałem z panem mŐwiÖ. Przysłał mnie Ernest. Tak, myślË. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły, pewnie jeszcze ani razu siË nie golił, jeszcze ani razu nie całował dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak najwiËcej ludzi zagoniÖ do Strefy, a jak jeden na trzech wrŐci z towarem - też bËdzie dobrze... - No i jak siË czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał siË na bar i mŐwi: - Moim zdaniem nieźle. ChËtnie bym siË z nim zamienił. - A ja nie - mŐwiË. - Napijesz siË? - DziËkujË, nie pijË. - No to zapal - mŐwiË. - Przepraszam pana, ale nie palË rŐwnież. - Niech CiË diabli - mŐwiË - WiËc po co ci w takim razie pieniądze? Poczerwieniał, przestał siË uśmiechaÖ i cicho tak odpowiada: - Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart? - Co racja, to racja - mŐwiË i nalewam sobie na cztery palce. W głowie mi, należy zaznaczyÖ, już trochË szumi i ciało przenika taka przyjemna słabośÖ, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - mŐwiË. - Jak widzisz, bawiË siË. Chodziłem do Strefy, wrŐciłem żywy i z forsą. To nieczËsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wiËc na razie odłŐżmy poważne rozmowy na kiedy indziej... Tu Kreon zrywa siË z krzesła, mŐwi "przepraszam", okazuje siË, że Dick wrŐcił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzË, że coś siË stało. - No - mŐwiË - znowu twoje komory prŐżniowe są nieszczelne? - Tak - mŐwi Dick. - Znowu. Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzË ja, że nie w reklamacji rzecz. Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piËtra, nie na głupiego trafili! - Wypijmy - mŐwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą swoją porcjË i nalewa nową. - Ty wiesz - mŐwi - umarł Kirył Fanow. W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł. - No cŐż - mŐwiË - wypijmy za spokŐj jego duszy... Dick spojrzał na mnie, oczy mu siË zrobiły okrągłe jak spodki, i dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. PamiËtam, że wstałem, oparłem siË o blat i patrzË na Dicka z gŐry na dŐł. - Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajËczynË, znowu słyszË, jak ona rwie siË i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do mnie jak z drugiego pokoju. - Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku... - A co tu jest do rozumienia? - mŐwiË. - Strefa... - Usiądź, Red - mŐwi Dick. - Usiądź i napij siË. - Strefa... - powtarzam i nie mogË przestaÖ. - Strefa... Strefa... Niczego nie widzË dokoła oprŐcz tej srebrnej pajËczyny. Cały bar zaplątał siË w pajËczynË, ludzie poruszają siË, pajËczyna cichutko potrzaskuje kiedy ktoś siË o nią oprze. A w samym środku stoi MaltaÓczyk, twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje. - Chłopcze - mŐwiË do niego serdecznie. - Ile chcesz pieniËdzy? Tysiąc wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczË: - Idź do Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie bŐj siË, powiedz mu! Przecież to tchŐrz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet i wracaj na swoją MaltË! Nigdzie siË nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do domu! Nie pamiËtam, co tam jeszcze krzyczałem. PamiËtam, jak znalazłem siË przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkË na orzeźwienie i pyta: - Zdaje siË, że jesteś dzisiaj przy forsie? - Tak - mŐwiË - przy forsie... - To może dług mi zwrŐcisz? Jak raz jutro miałbym na podatki. Teraz dopiero widzË - ściskam w piËści paczkË banknotŐw. PatrzË na tË zieloną trawË i mamroczË: - Okazuje siË, nie wziął Kreon MaltaÓski... Z charakterem, okazuje siË... No, a cała reszta - los tak chciał. - Co z tobą - pyta mŐj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkË? - Nie - mŐwiË. - Ze mną - mŐwiË - wszystko w najlepszym porządku. ChoÖby w tej chwili mogË iśÖ pod prysznic. - Poszedłbyś lepiej do domu - mŐwi mŐj przyjaciel Ernie. - Jednak trochË przesadziłeś. - Kirył umarł - mŐwiË mu. - KtŐry to Kirył? Ten jednorËki? - Sam jesteś jednorËki, bydlaku - mŐwiË mu. - Z tysiąca takich jak ty nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - mŐwiË. - Handlarz. Śmiercią handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twŐj parszywy stragan rozwalË w drobny mak? Ledwie zdążyłem zamachnąÖ siË jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś ciągną. A ja już nic nie kombinujË i kombinowaÖ nie mogË. Coś krzyczË, wyrywam siË, kogoś kopiË, potem oprzytomniałem - siedzË w toalecie cały mokry, morda rozbita. PatrzË w lustro i nie poznajË sam siebie, jeden policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas, coś trzeszczy, talerze lecą na podłogË, dziewczyny piszczą i słyszË - Szuwaks ryczy niczym grizzly: - Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym, szataÓskie pomiotła? I wyje policyjna syrena. Kiedy tylko zawyła, spłynËło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem, wszystko pamiËtam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak, myślË, ja ci tu zaraz urządzË zabawË! Ja ci pokażË, co potrafi stalker, ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani razu nie używany, parË razy zgniotłem go palcami, żeby siË rozgrzał, uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam otworzyłem okno - i na ulicË. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotË zobaczyÖ, co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewaÖ jak najszybciej. Ja bardzo źle znoszË "świerzby", od razu mi leci krew z nosa. Przebiegiem przez podwŐrko i słyszË - "świerzb" już działa, najpierw zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują "świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczËła szaleÖ. Jeden wpada w melancholiË, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie uciekaÖ... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprËdko zbierze pełen bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla siË, kto go tak urządził, tylko że ja na to gwiżdżË. Koniec. Nie ma już wiËcej stalkera Reda. Ja już mam dośÖ. Nie chcË ani sam szukaÖ śmierci, ani innych dam na to namawiaÖ, nie miałeś racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj siË, ale wygląda na to, że to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośÖ. Nie mają czego ludzie szukaÖ w Strefie, nie przyniesie nam Strefa szczËścia. Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. GryzË wargi, chce mi siË płakaÖ i nie mogË. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic. Monotonny smutek. Kirył, mŐj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuściÖ do tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet zapłakaÖ nie mogË. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien, właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczËsny, śmiałem go wprowadziÖ do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem pokazaÖ, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszËśliwiÖ człowieka. Po diabła mu w ogŐle powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym przypomniałem, tak mnie coś ścisnËło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście zawyÖ jak wilk. I chyba naprawdË zawyłem, ludzie jakby zaczËli ustËpowaÖ mi z drogi, a potem nagle zrobiło mi siË lżej - patrzË, idzie Guta. Idzie mi na spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi nogami, spŐdniczka kołysze siË nad kolanami, ze wszystkich bram gapią siË na nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie. - Serwus - mŐwiË - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordË rozbitą, i mokrą kurtkË, i posiniaczone rËce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko mŐwi: - CześÖ, Red. A ja właśnie ciË szukam. - Wiem - mŐwiË. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwrŐciła siË i patrzy w bok. Ach, jak piËknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem mŐwi: - Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bËdziesz chciał siË ze mną spotykaÖ? Jakby mi ktoś kamieÓ położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do niej mŐwiË: - Nie bardzo ciË rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem trochË tego i może z tego powodu słabo kombinujË... Dlaczego miałbym nie chcieÖ spotykaÖ siË z tobą? BiorË ją pod rËkË, idziemy niespiesznie w stronË mojego domu i wszyscy, ktŐrzy dopiero co gapili siË na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzËdnie znają. A kto nie zna, ten bardzo szybko pozna. - Matka mŐwi, żebym zrobiła skrobankË - nagle odzywa siË Guta. - A ja nie chcË. Uszedłem jeszcze kilka krokŐw, zanim zrozumiałem, a Guta mŐwi dalej: - Nie chcË żadnej skrobanki, chcË mieÖ z tobą dziecko. A ty - jak tam sobie życzysz. Możesz siË wynosiÖ na wszystkie cztery strony świata, ja ciË nie trzymam. Słucham, jak ona sama siebie podkrËca, jak siË rozpala, słucham i powolutku bałwaniejË. Nic w miarË rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko jak refren chodzi mi w kŐłko po głowie - o jednego człowieka mniej, o jednego człowieka wiËcej. - Ona mi tłumaczy - mŐwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam wydawaÖ na świat potwora... ona mŐwi, to przecież kryminalista, nie bËdziesz miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, mŐwi, a jutro w wiËzieniu. Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama też mogË zostaÖ, dam sobie radË. Sama urodzË, sama wychowam, sama zrobiË z niego człowieka. ObejdË siË bez ciebie. Tylko ty siË do mnie wiËcej nie zbliżaj, bo na prŐg nie wpuszczË. - Guta - mŐwiË - dziewczyno moja! Poczekaj choÖ chwileczkË... - I nie mogË, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. - JaskŐłeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepËdziÖ, powiedz mi? ChichoczË jak ostatni kretyn, a ona stanËła, przytuliła siË do mojej piersi i szlocha. - Co my teraz zrobimy. Red? - mŐwi moja dziewczyna przez łzy. - Co teraz zrobimy? 2. RED SHOEHART lat 28, żonaty, bez określonego zajËcia Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogË odsuwając sprzed oczu gałązkË jarzËbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i wstrzymywał oddech. MinËły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany. Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy reflektory miotały siË po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniËtych krzewach jarzËbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktŐry z lewej strony koÓczył siË jak uciËty. Policjanci z patrolu bali siË Strefy. A tu, obok cmentarza, nawet lËkali siË strzelaÖ. Czasem Reda dobiegały przygłuszone głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak toczył siË po szosie i gubił maleÓkie czerwone iskierki. Było bardzo mokro, niedawno przestał padaÖ deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez impregnowany kombinezon. Ostrożnie puścił gałązkË, odwrŐcił głowË i zaczął nadsłuchiwaÖ. Gdzieś z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała siË ziemia, a potem z nieglośnym stukniËciem upadło coś ciËżkiego i twardego. Red ostrożnie czołgał siË tyłem wtulony w mokrą trawË. Znowu nad głową przeleciało światło reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promieÓ, i wydało mu siË, że miËdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno. Siedzi, nie kryjąc siË, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z czarnymi jamami oczu zwrŐcił w stronË Reda. W rzeczywistości Red nie widział i w ciągu dziesiątej czËści sekundy nie mŐgł zobaczyÖ tych wszystkich szczegŐłŐw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądaÖ. Odpełzł jeszcze o kilka krokŐw dalej, wymacał w zanadrzu manierkË, wyciągnął i jeszcze przez jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastËpnie, nie wypuszając manierki, poczołgał siË dalej. WiËcej już nie nadsłuchiwał i nie rozglądał siË. W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami przechodziło w jËk. Red usiadł obok i odkrËcił manierkË. Potem ostrożnie wsunął rËkË pod głowË Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu, gorącą łysinË, i przysunął manierkË do warg starego. Było ciemno, ale w słabych poblaskach reflektorŐw Red widział szczecinË na jego policzkach. Barbridge chciwie wypił kilka łykŐw i zaraz poruszył siË niespokojnie obmacując worek z towarem. - WrŐciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz starego... żeby zdychał... Red odrzucił głowË do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki. - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany. - To... nie przypadek... - wystËkał Barbridge. MŐwił urywanie, na wydechu - Ktoś doniŐsł. Czekają. - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąÖ? - Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bËdË żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy? Red nie odpowiedział. Patrzył w stronË szosy, na błËkitne błyski reflektorŐw. Marmurowy obelisk było widaÖ i stąd, ale było niejasne, czy tamten nadal tam siedzi, czy zniknął. - Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz, dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrŐcił. Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. FetË Krosta. Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego? - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. - Ścierwnik. - Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjË. Wiesz, dlaczego? - Wiem - powiedział Red, żeby siË odczepiÖ. - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli? - Słyszałem. - Bajka, myślisz? - Przestałbyś lepiej gadaÖ - poradził Red. - Przecież tracisz siły. - To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mŐgłbyś mnie zostawiÖ? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca znałem. Red milczał. Okropnie chciało mu siË paliÖ, wyciągnął papierosa, wykruszył tytoÓ i powąchał, nie pomogło. - Musisz mnie stąd wynieśÖ - powiedział Barbridge. - To przez ciebie wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby MaltaÓczyk z nami poszedł. MaltaÓczyk bardzo siË napierał, żeby iśÖ z nimi. Cały wieczŐr im stawiał, proponował dobry zastaw, przysiËgał, że zdobËdzie skafander, i Barbridge, ktŐry siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciËżką pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgŐdź siË, zrobimy dobry interes. ByÖ może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie". - Przez własną chciwośÖ wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam nic wspŐlnego, i zamknij siË nareszcie. Przez jakiś czas Barbridge tylko stËkał. Znowu wetknął palce pod kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowË. - Bierz cały towar. Red - wystËkał - tylko mnie nie zostawiaj. Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochŐd patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go zauważyÖ. - Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokŐł niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było. Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie. Red spojrzał na niego z gŐry. W błËkitnawych błyskach odrzucona do tyłu twarz Barbridge'a wydawała siË martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy bez przerwy śledziły Reda. - Zamiast wiecznej młodości - gŐwno. Zamiast forsy, to samo. Ale zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjË. W najśmielszych snach nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjË - oblizał wargi. - Ja ja tylko o to proszË. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci... - Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba. Jeśli dam radË, to ciË wyniosË. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - pŐjdzie dziewczyna na ulicË... - Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja cŐreczka. Taka śliczna. Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują siË. MŐj Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci? - Powiedziałem: jak dam radË. to ciË wyciągnË. - Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz radË, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest. - No to powiedz. Barbridge jËknął i poruszył siË. - Moje nogi... - wystËkał. - Pomacaj, jak one tam... Red wyciągnął rËkË i przesunął dłonią po nogach od kolan w dŐł. - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości? - Są, są - skłamał Red. - Nie krËÖ siË. A naprawdË można było wymacaÖ tylko kolano niżej, do samych stŐp nogi były jak z gumy - można je było zawiązaÖ na supeł. - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem? - Kolana są całe - powiedział Red. - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno. Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem... Jeszcze mŐwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał. Patrzył na szosË. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błËkitnej mgle Red wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkË wËdrującą wśrŐd krzyży. Ta sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrËciła i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rËce z rozczapierzonymi palcami. Potem nagle znikła, jakby siË zapadła pod ziemiË i po kilku sekundach pojawiła siË znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś niepojËtym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch. I raptem reflektory zgasły. ZgrzytnËła skrzynka biegŐw, zaryczała dziko silnik, za krzakami mignËło niebieskie i czerwone światła postojowe, samochŐd patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popËdził w stronË miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinË i rozpiął zamek błyskawiczny w kombinezonie. - Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy... Szybciej, szybciej! - zaczął siË wierciÖ, pomacał rËką dookoła, złapał worek z towarem i sprŐbował wstaÖ - no prËdzej, na co czekasz! Red ciągle patrzył w stronË szosy. Teraz panowała tam ciemnośÖ i nic nie było widaÖ, ale przecież gdzieś musiał byÖ tamten - maszerował jak nakrËcona lalka, potykał siË, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał siË w krzakach. - Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. PodniŐsł Barbridge'a. Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rËką za szyjË i Red nie mając siły, żeby wstaÖ, na czworakach powlŐkł go przez dziurË w ogrodzeniu chwytając rËkami mokrą trawË. - NaprzŐd, naprzŐd...- chrypiał Barbridge. - Nie martw siË, trzymam towar, nie zgubiË go... naprzŐd! Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałËzie jarzËbiny biły po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciËżki, niby nieboszczyk, worek z towarem brzËczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno było natknąÖ siË na tamtego, ktŐry byÖ może ciągle jeszcze błąkał siË tu w ciemnościach. Kiedy siË wydostali na szosË, było jeszcze ciemno, ale czuło siË. że świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył Barbridge'a na poboczu, rozejrzał siË i jak wielki czarny pająk przebiegł przez drogË. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii maskujące gałËzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł, wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rËce trzymał worek z towarem, drugą obmacywał nogi. - Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowaÖ! Red dźwignął go i zgrzytając zËbami z wysiłku wwalił go do samochodu. Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jËknął. Worka jednak nie wypuścił. Red podniŐsł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na starego. Barbridge'owi udało siË przytargaÖ rŐwnież płaszcz. Red wziął latarkË i przeszedł poboczem wypatrując śladŐw. ŚladŐw właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosË Landrover przygniŐtł wysoką, gËstą trawË, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrŐciÖ do poprzedniego stanu. W miejscu gdzie stał samochŐd patrolu, leżało na ziemi mnŐstwo niedopałkŐw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu siË paliÖ, wyciągnął papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyÖ do samochodu i pËdziÖ, pËdziÖ, żeby znaleźÖ siË jak najdalej od tego miejsca. Ale tego właśnie zrobiÖ nie było wolno. Należało postËpowaÖ powoli i rozważnie. - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody nie wylałeś, wszystkie wËdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar! - Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął siË papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony. - Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracË kolana, Łajdaku! Kolana! Red po raz ostatni zaciągnął siË papierosem i schował go do pudełka od zapałek. - Zamknij mordË, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie możemy jechaÖ. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymaÖ. - No to co? - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami. - Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym gadaÖ! - A jeżeli ktoś pomaca? - Pomaca... tak zawyjË, że na całe życie odechce mu siË macania. Ale Red już podjął decyzjË. PodniŐsł przednie siedzenie samochodu, świecąc latarką otworzył skrytkË i powiedział: - Dawaj towar. Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do środka nasłuchując, jak w worku cos dźwiËczy i postukuje. - Nie wolno mi ryzykowaÖ - mruknął. - Nie mam prawa. Założył pokrywË na miejsce, nasypał na wierzch trochË śmieci, zarzucił szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stËkał, pojËkiwał, żałośliwie domagał siË pośpiechu, znowu obiecywał Złotą KulË. Wiercił siË bez przerwy na siedzeniu, z lËkiem wpatrując siË w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodË wylał na wËdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wËdkarze wracali z niezbyt udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochŐd ruszył. Do samego zakrËtu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął siË potËżny trzymetrowy mur otaczający StrefË, a z prawej były krzaki, rzadkie zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośÖ nie była już taka gËsta, a oprŐcz tego wiedział z gŐry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed samochodem pojawiła siË rytmicznie maszerująca postaÖ, nawet nie zwolnił. Tamten wËdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta. Red wyprzedził go, prowadząc samochŐd lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze mocniej przycisnął pedał gazu. - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś? - Tak - powiedział Red. - O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle zaczął głośno odmawiaÖ modlitwË. - Zamknij siË! - ostro powiedział Red. ZakrËt powinien byÖ gdzieś tutaj. Red zwolnił, wpatrując siË w szereg pochylonych domkŐw i płotŐw po prawej. Stary transformator... podparty słup... sprŐchniały mostek nad przydrożnym rowem... Red skrËcił kierownicË. SamochŐd podrzuciło na wybojach. - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracË, bydlaku! Red na sekundË odwrŐcił siË i z całej siły uderzył starego w twarz, aż dłoÓ podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił siË i zamilkł. SamochŐd podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośniËte trawą stare koleiny, ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił siË i odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem ucichł. Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablŐw i fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w ktŐrych hodowano karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały, podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone, niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żŐłto świeciło zasłoniËte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna i olbrzymi pies, zachłystując siË wściekłością, wybiegł na drogË i przez jakiś czas pËdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kŐł. Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na SzosË Zachodnią, zatrzymał samochŐd i zgasił silnik. Potem wyszedł na drogË, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a, ruszył przed siebie z rËkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło siË zupełnie widno. WokŐł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył siË do szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakŐw. Policyjna wartownia była stąd doskonale widoczna - maleÓki domek na kŐłkach i trzy oświetlone okienka, samochŐd patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i patrzył. Na wartowni nic siË nie działo - najwidoczniej policjanci, zmËczeni i zmarzniËci, teraz grzali siË w domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" - cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne otwory, zacisnął w piËści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie wyjmując z kieszeni rąk, zawrŐcił. Landrover, lekko pochylony, stał w krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od co najmniej dziesiËciu lat. Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniŐsł siË i spojrzał na niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle - pomarszczony, łysy zarośniËty niechlujną szczeciną, zËby rzadkie i zepsute. Czas jakiś wpatrywali siË w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie: - Dam ci mapË... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz. Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i powiedział: - Dobra. Twoje zadanie: masz leżeÖ nieprzytomny, zrozumiano? JËcz i nie daj siË dotknąÖ. Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochŐd ruszył. I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a nastËpnie wciąż zwiËkszając i zwiËkszając szybkośÖ popËdził do miasta przez południowe przedmieścia. Była szŐsta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na skrzyżowaniach. MinËli piekarniË z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach. - ŻreÖ mi siË chce - powiedział Red, rozluźniając zdrËtwiałe od napiËcia miËśnie, i przeciągnął siË wpierając dłonie w kierownicË. - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge. - MŐwiË, że mi siË żreÖ chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do Rzeźnika? - Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge, pochylił siË do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto do niego! Jedź szybko! Należy mi siË od niego jeszcze siedemset... Ale szybciej, szybciej, czego wleczesz siË jak mucha w smole! - nagle zaczął kląÖ bezsilnie i paskudnie, wstrËtnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc siË, zachlystując i dławiąc atakami kaszlu. Red nie odzywał siË, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skoÓczyÖ i chociaż godzinË, chociaż pŐł godziny pospaÖ przed spotkaniem w "Metropolu". SkrËcił w UlicË Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochŐd przed szarą piËtrową willą. Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki. Ukazał siË we wspaniałym szlafroku, a w rËku dzierżył szklankË ze sztuczną szczËką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchniËte worki. - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz? - WłŐż zËby i jedziemy - powiedział Rudy. - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki. - Kto? - zapytał stamtąd. - Barbridge - odpowiedział Red. - Co? - Nogi. W łazience poleciała z kranu woda, rozległo siË parskanie, coś upadło i potoczyło siË po kamiennej posadzce. Red zmËczonym ruchem usiadł w fotelu wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał siË dookoła. Tak, hall był niczego sobie. Rzeźnik nie żałował pieniËdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze stalkerami związał siË rzecz jasna, nie dla pieniËdzy. On rŐwnież brał swoją dolË ze Strefy - brał w naturze, w rŐżnych przedmiotach, ktŐre stosował w swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, ktŐrą zdobywał lecząc okaleczonych stalkerŐw i studiując przy tym rŐżne nie znane do tej pory choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorŐb mieszkaÓcŐw Ziemi. Pieniądze zresztą rŐwnież brał z niemałą ochotą. - A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z ogromnym rËcznikiem przewieszonym przez ramiË. Skrajem tego rËcznika ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce. - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął. - A wiËc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był stalker. - To drobiazg - powiedział Red rozsiadając siË w fotelu. - Ty mu zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bËdzie kuśtykał. - No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała siË profesjonalna rzeczowośÖ. - Poczekaj, zaraz siË ubiorË. Kiedy siË ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki, żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i palił. Tylko raz siË poruszył, żeby wyciągnąÖ manierkË. Pił malutkimi łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochË na dnie, i starał siË o niczym nie myśleÖ. Po prostu czekał. Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik obok niego i od razu przechylił siË przez oparcie i zaczął obmacywaÖ nogi Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie, obiecywał ozłociÖ, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkË żonË, błagał, żeby mu uratowaÖ przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikË, Rzeźnik zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał. - Chciałeś mnie zabiÖ. Ja ci to zapamiËtam. - Ale przecież nie zabiłem - obojËtnie powiedział Red. - Tak, nie zabiłeś..