- patrzą, a podejśÖ, rzecz jasna, każdy siË boi. PŐźniej siË domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mŐgł wejśÖ. I co pan myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieÖ do pracy i nie wiem, czym siË tam skoÓczyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwoniÖ do instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłŐw. - Stop - powiedział Red. - Tu siË zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale nie znalazł drobnych i musiał rozmieniÖ nowy banknot. Potem chwilË postał przed bramą, poczekał, aż taksŐwka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie najgorszy - jednopiËtrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogrŐdek, oranżeria i biała altanka wśrŐd jabłoni. A wokŐł tego wszystkiego żelazne kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły siË i Red bez pośpiechu poszedł ścieżką, wśrŐd rŐżanych krzewŐw. Na ganku stał już Suseł - pokrËcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiËtnej chËci usłużenia. Z niecierpliwości odwrŐcił siË bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie szukającą oparcia nogË, znalazł je, zaczął opuszczaÖ na niższy stopieÓ drugą nogË, i ciągle machał, machał Redowi zdrową rËką - czekaj, czekaj, ja zaraz... - Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrŐcił głowË i zobaczył wśrŐd zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoÓ. Skinął Susłowi, zszedł ze ścieżki i ruszył wprost przez krzaki rŐż po miËkkiej zielonej trawie w stronË altanki. Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie kąpielowym, obok poniewierała siË książka w jaskrawej okładce, a w zasiËgu rËki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z ktŐrego sterczała wąska, smukła szyjka butelki. - CześÖ, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. - A gdzie papachen? Czyżby znowu siË zasypał? Red podszedł, rËce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynË z gŐry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki - sto piËÖdziesiąt funtŐw wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i rŐwniutkie białe zËby, i jeszcze krucze, lśniące w słoÓcu włosy, niedbale rzucone na jedno ramiË i błyski słoÓca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cieÓ miËdzy prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał siË w nią, a Dina spoglądała na niego z dołu, uśmiechając siË ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankË i wypiła kilka łykŐw. - Masz ochotË? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle czasu, ile należało, żeby dwuznacznośÖ pytania dotarła do Reda, i wyciągnËła do niego szklankË. Red odwrŐcił siË, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu szezlong i wyciągnął siË na nim. - Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - BËdą mu amputowaÖ nogi. Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie zasłaniała gËsta fala włosŐw spadająca na ramiË, i tylko jej uśmiech znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała: - Obie nogi? - Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankË i odgarnËła z twarzy włosy. Już siË nie uśmiechała. - Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty... Właśnie jej, Dinie, Red mŐgłby szczegŐłowo opowiedzieÖ, jak to wszystko siË stało i jak to było. Zapewne mŐgłby jej nawet opowiedzieÖ, jak wracał do samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litośÖ, nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał Złotą KulË. MŐgłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu siËgnął do marynarki, wyciągnął paczkË banknotŐw i rzucił ją na czerwoną matË. Banknoty upadły tËczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie podniosła kilka banknotŐw, przyjrzała siË im, tak jakby je widziała po raz pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące. - A wiËc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił siË z szezlonga, dosiËgnął wiaderka, wciągnął butelkË i spojrzał na nalepkË. Z ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rËkË z butelką, żeby nie poplamiÖ spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napiÖ siË i tej. I już przymierzył siË, żeby golnąÖ prosto z butelki, ale powstrzymały go niewyraźne, protestujące dźwiËki za plecami. Obejrzał siË i zobaczył, że przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy Suseł, w obu rËkach trzymając wysoką szklankË z przezroczystym płynem. Z gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankË i znowu ni to zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzËbne usta. - Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkË do kubełka. Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankË i z nieśmiałą poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią. - DziËkujË, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to, czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś siË na poziomie, Dickson. I pŐki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie uderzał zdrową rËką w biodro, Red uroczyście uniŐsł szklankË, skłonił siË i jednym haustem wypił połowË. Potem spojrzał na DinË. - Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankË. Dziewczyna nie odpowiedziała. Składała banknot na pŐł, potem jeszcze na pŐł i jeszcze raz na pŐł. - Daj spokŐj - powiedział Red. - Nie zginiecie. TwŐj ojczulek... Przerwała mu. - A wiËc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt. - Dygowałeś go, nieszczËsny idioto, przez całą StrefË, biedny kretynie, na własnym grzbiecie ciągnąłeś tË kanaliË, bałwanie. Taką okazjË przegapiłeś... Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła. stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanËła przed nim, zaciśniËte piËści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem, pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat. - Właśnie w ten sposŐb on was wszystkich, idiotŐw, dookoła palca... po waszych kościach, po waszych bezmŐzgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on jeszcze o kulach bËdzie taÓczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże braterską miłośÖ i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą KulË ci obiecywał, prawda? MapË, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej mordzie piegowatej widzË, że obiecywał... Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapË, wieczny odpoczynek racz daÖ Panie, duszy rudego idioty Reda Shoeharta... Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął siË i uderzył ją w twarz. Dina umilkła w pŐł słowa, osunËła siË jak podciËta na trawË i schowała twarz w dłoniach. - Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjË wypuściłeś z rąk... taką okazjË... Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając siË wetknął szklankË Susłowi. Nie było wiËcej o czym mŐwiÖ. Dobre dzieci wymodlił sobie Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe! Wyszedł na ulicË, złapał taksŐwkË i kazał jechaÖ do "Barge". Pora była koÓczyÖ interesy, spaÖ siË chciało wściekle, przed oczami wszystko płynËło. W koÓcu jednak zasnął, całym ciałem opierając siË na teczce, i obudził siË dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramiË. - Jesteśmy na miejscu... - Gdzie? - spytał zaspany rozglądając siË. - Przecież kazałem do banku... - O nie, mister - wyszczerzył zËby kierowca. - Pan kazał do "Barge". Jesteśmy pod "Barge". - Dobrze - powiedział Red. - Coś mi siË przyśniło... Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrËtwiałe nogi. SłoÓce już nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał siË dookoła. Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdË mŐwiąc zamkniËty, ale Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza lady trzech facetŐw, ktŐrzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych stolikŐw jeszcze nie zdjËto odwrŐconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej kurtce zamiatał szczotką podłogË, a drugi krzątał siË koło skrzynek z piwem za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkË i przywitał siË. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego. - Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął. Ernest rąbnął pustym kuflem o ladË, wyjął z lodŐwki butelkË, otworzył ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył siË na jego rËkË. RËka drżała. Szyjka butelki parË razy stuknËła o skraj kufla. Red spojrzał Ernestowi w twarz. PrzymkniËte ciËżkie powieki, malutkie wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali siË o wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman aż siË zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest zdławionym głosem zapytał:. - Przyniosłeś? - Co miałem przynieśÖ? - zapytał Red oglądając siË przez ramiË. Jeden z facetŐw zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i zatrzymał siË w drzwiach zapalając papierosa. - Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz stał miËdzy Redem a drzwiami. Taki potËżny Murzyn, podobny do Szuwaksa, tylko dwa razy szerszy w barach. - Chodź - powiedział Red i wziął teczkË. Z miejsca odechciało mu siË spaÖ. Wszedł za ladË, przecisnął siË obok Murzyna przy skrzynkach piwa. Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokieÖ, spode łba obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim, ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze szczotką znalazł siË przed drzwiami do magazynu. Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od stołu wstał kapitan Quarterblood zżŐłkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniËtym na oczy hełmie i szybko ogromnymi łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni zatrzymał siË, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronË kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem swoją teczkË. - Jak tyś mŐgł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smËtnie uniŐsł brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj uśmiechniËci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamkniËte zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą. Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce wykładając na stŐł "pustakŐw" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewiËÖ sztuk, "czarnych bryzg" rŐżnych rozmiarŐw - szesnaście sztuk, owiniËty w plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden słoik... - Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood. - Wykładaj... - Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rËkË w zanadrze i rzucił na stŐł paczkË banknotŐw. Banknoty rozsypały siË na wszystkie strony. - Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wiËcej? - Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkË i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie! - To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał siË kapitan Quarterblood. - A teraz podnieś to. - Obejdzie siË! - odparł Red zakładając rËce do tyłu. - Twoi szpicle pozbierają. Sam pozbierasz! - Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan Quarterblood, wpierając piËści w stoi i podając siË do przodu. Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc przekleÓstwa przykucnął i niechËtnie zaczął zbieraÖ pieniądze. Murzyni z tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął. - Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze siË usmarkasz! Teraz czołgał siË już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz bliżej przysuwal siË do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktŐry spokojnie spoczywał w zarośniËtym brudem wgłËbieniu parkietu. Starając siË zająÖ jak najwygodniejszą pozycjË i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleÓstwa wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł moment, zamilkł, sprËżył siË, uchwycił pierścieÓ i z całej siły szarpnął go do gŐry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąÖ o podłogË, kiedy Red wyciągając przed siebie rËce skoczył głową na dŐł, w stËchłą zimną ciemnośÖ podziemia. Upadł na rËce, przekoziołkował przez głowË, zerwał siË na nogi i pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamiËÖ i szczËście rzucił siË przed siebie w wąskie przejście miËdzy sagami skrzynek. Biegnąc szarpał, rwał te skrzynki słysząc, jak z brzËkiem i łoskotem zawalają przejście za jego plecami. Ześlizgując siË wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł siË w garażu Ernesta. Cały dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy, serce ciËżko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał siË ani na sekundË. W mgnieniu oka znalazł siË w odległym kącie i zdzierając sobie skŐrË z dłoni zaczął rozwalaÖ gŐrË rupieci, pod ktŐra w ścianie garażu brakowało kilku desek, nastËpnie położył siË na brzuchu i przelazł przez tË dziurË, słysząc, jak z trzaskiem pËka na nim marynarka. I dopiero na podwŐrzu, wąskim jak studnia, przysiadł miËdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął marynarkË, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju, otrzepał spodnie, wyprostował siË, przebiegi przez podwŐrze i dał nura w niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwŐrko. Biegnąc uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, wiËc pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki, przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych parkanach, starając siË jak najszybciej opuściÖ dzielnicË, pŐki kapitan Quarterblaod nie zdąży jej otoczyÖ. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich tych podwŐrkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych bawił siË jeszcze jako chłopiec i wszËdzie tu miał znajomych, a nawet przyjaciŐł i w innej sytuacji mŐgłby tu bez trudu ukryÖ siË i przesiedzieÖ choÖby tydzieÓ, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście miesiËcy. Miał wyjątkowe szczËście. Ulicą SiŐdmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo, a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak, jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali siË przez dziury w plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spËdził uprzednio burzliwą noc w składzie wËgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał siË w ciżbË i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opËdzając siË od kuksaÓcŐw przebił siË na drugą stronË ulicy i znowu dał nura w bramË - dokładnie w momencie, kiedy rozległo siË znajome wstrËtne wycie policyjnych syren i demonstracja stanËła ściśniËta w harmonijkË. Ale teraz Red był Już w innej dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mŐgł wiedzieÖ w jakiej. Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarŐw radiotechnicznych i musiał trochË odczekaÖ - robotnicy ładowali na samochŐd wielkie kartony z telewizorami. Ukrył siË w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkË i wypalił papierosa. Palił siedząc w kucki i opierając siË plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu przykladał dłoÓ do policzka, starając siË uspokoiÖ nerwowy tik, i myślał, myślał, myślał, a kiedy samochŐd z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramË. Red roześmiał siË i cicho rzucił mu w ślad: "DziËkujË wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas pomyśleÖ". Od tej chwili zaczął działaÖ szybko, ale bez zbËdnego pośpiechu, zrËcznie, według planu, jakby pracował w Strefie. Dostał siË do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare siedzenie, wsadził rËkË do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w zanadrzu, nastËpnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skŐrzaną kurtkË, znalazł w kącie brudną cyklistŐwkË i obiema rËkami nacisnął ją głËboko na oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma słonecznego światła pełne świetlistych pyłkŐw, na podwŐrku wesoło i zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał siË do wyjścia, usłyszał głos cŐreczki. Wtedy przywarł okiem do najwiËkszej szpary i przez chwilË patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej huśtawki, a trzy staruchy z robŐtkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią siË z nią jak gdyby nigdy nic, nie na darmo podlizywał siË im jak umiał - i zjeżdżalniË im zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkË... i tË ławkË, na ktŐrej siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział samymi wargami i oderwał siË od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał garaż i ruszył do włazu. Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji benzynowej, na samym koÓcu ulicy GŐrniczej stała budka telefoniczna. Jeden Pan BŐg wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były opuszczone a dalej na południe rozpościerało siË aż po horyzont miejskie wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził rËkË w szparË pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rËkojeśÖ pistoletu zawiniËtego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami rŐwnież było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkË i cyklinŐwkË i wsunął rËkË w zanadrze. Z minutË siedział ważąc na dłoni porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy poczuł jak mu znowu zaczął drgaÖ policzek. - Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz, łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią... - przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejśÖ w drogË... wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokŐj... W głuchej rozpaczy rozejrzał siË dookoła, nad popËkanym asfaltem drżało gorące powietrze, posËpnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku spacerowały obłoczki kurzu. Był sam. - Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan BŐg za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjË... Spiesznie, żeby siË znowu nie rozmyśliÖ zawinął pojemnik w cyklistŐwkË, a cyklistŐwkË opakował w kurtkË. Potem ukląkł oparł siË o budkË i z lekka ją odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego miejsca. Red ostrożnie opuścił budkË pokołysał ją, żeby nabrała stabilności, i wstał otrzepując dłonie. - Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadaÖ. Wszedł w rozpalony zaduch budki, wrzucił monetË i wykrËcił numer. - Guta - powiedział. - Tylko siË nie denerwuj. Znowu wpadłem. - Usłyszał, jak z trudem wciągnËła powietrze, i pośpiesznie mŐwił dalej. - W ogŐle mŐwiÖ nie warto, potrzymają mnie sześÖ, gŐra osiem miesiËcy i widzenia bËdą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pieniËdzy nie bËdziesz siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro dostaniesz wezwanie do komendantury, tam siË zobaczymy. Przyprowadź MariszkË. - Rewizji nie bËdzie? - zapytała głucho. - A choÖby i była. W domu jest czysto. Nic siË nie martw, uszy do gŐry... trzymaj siË. WziËłaś sobie na mËża stalkera, teraz nie narzekaj. No, do jutra... PamiËtaj, że nie dzwoniłem do ciebie. CałujË w nosek. Gwałtownie odwiesił słuchawkË, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął zËby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetË i nakrËcił inny numer. - Słucham - powiedział Chrypa. - MŐwi Shoehart - powiedział Red. - ProszË słuchaÖ uważnie i nie przerywaÖ... - Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił siË Chrypa. - Jaki Shoehart? - Nie przerywaÖ, teraz ja mŐwiË! Wpadłem, uciekłem i teraz idË oddaÖ siË w ich łapy. DostanË dwa i pŐł roku albo trzy. Żona zostaje bez pieniËdzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano? Zrozumiano, pytam? - ProszË mŐwiÖ dalej - powiedział Chrypa. - Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy siË pierwszy raz spotkali, stoi budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można siË pomyliÖ. Porcelana leży pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowaÖ. A jeżeli wrŐcË i dowiem siË, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzË wam graÖ ze mną nieczysto. Jasne? - Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie zapytał: -- Może bËdzie potrzebny adwokat? - Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza - żonie. Czołem. Odwiesił słuchawkË, rozejrzał siË, głËboko wsadził rËce w kieszenie i niespiesznie poszedł w gŐrË ulicy GŐrniczej miËdzy pustymi niszczejącymi domami. 3. RICHARD H. NUNNUN, lat 51 przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturË dla MIPC, filia w Harmont Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał siË przy tym ze zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenË chciał koniecznie przekonaÖ siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty. - UwzglËdnimy to wszystko - powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla rŐwnego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. - To rzeczywiście skandal... Walentin wyciągnął cienką rËkË i starannie strząsnął popiŐł do popielniczki. - A co konkretnie zamierzacie uwzglËdniÖ? - zainteresował siË grzecznie. - Wszystko, co powiedziałeś - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do ostatniego słowa. - A co ja powiedziałem? - To nieistotne - oświadczył Nunnun. - Cokolwiek było, zostanie uwzglËdnione. Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.) siedział w głËbokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej kurtce - ani plamki, na podciągniËtych spodniach - ani fałdki, oślepiająca koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach - jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża. - Moim zdaniem te fantastyczne sumy, ktŐre ci płacą, to wyrzucone pieniądze - powiedział. - Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś sabotażystą, Dick. - Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie tak głośno, na miłośÖ boską. - Doprawdy - mŐwił dalej Walentin. - ObserwujË ciË od dosyÖ dawna, moim zdaniem ty w ogŐle nie pracujesz... - Jedną sekundË! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym rŐżowym palcem. - Jak to nie pracujË? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona? - Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiŐł. - Przychodzi dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czËściej, a co ty masz z tym wspŐlnego, nie wiem. - Gdyby nie ja - wyjaśnił Nunnun - dobra przychodziłaby rzadziej, nie mŐwiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturË, a potem składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład... Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał słuchawkË. - Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen. - ProszË połączyÖ. Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak pożegnania uniŐsł na wysokośÖ skroni dwa palce i wyszedł - maleÓki, wyprostowany, zgrabny. - Mister Nunnun? - rozległ siË w słuchawce znajomy powolny głos. - Słucham pana. - Niełatwo zastaÖ pana w biurze, mister Nunnun. - Nadeszła właśnie nowa partia... - Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest kilka spraw, ktŐre koniecznie musimy przedyskutowaÖ osobiście. Mam na myśli ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronË prawną. - Jestem do paÓskich usług. - W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej wiËcej za pŐł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda? - Zgoda. Za pŐł godziny. Richard Nunnun odłożył słuchawkË, wstał i zacierając pulchne dłonie przespacerował siË po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz zapiał dyszkantem i zaśmiał siË nad sobą. NastËpnie wziął kapelusz, przerzucił przez ramiË płaszcz i wszedł do sekretariatu. - Dziecino - powiedział do sekretarki - biegnË do klientŐw, niech pani przejmie dowŐdztwo garnizonu, proszË ze wszystkich sił broniÖ twierdzy, a ja za to przyniosË pani czekoladkË. Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył siË korytarzami instytutu. Kilkakrotnie prŐbowano go zatrzymaÖ, ale Nunnun wykrËcał siË żartami, prosił, aby przetrwaÖ do jego powrotu, dbaÖ o nerki, stosowaÖ relaks i w koÓcu, myląc pogonie, wytoczył siË z gmachu, automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta. Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na głowË, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu, zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilË usadawiał siË wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył siË na środek ulicy i popËdził w stronË bramy. Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrŐcono ceber z wodą. Jezdnia stała siË śliska i wŐz zarzucało na zakrËtach, Nunnun włączył wycieraczki i zmniejszył prËdkośÖ. A wiËc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz bËdą mnie chwaliÖ. No cŐż - popieram. LubiË, kiedy mnie chwalą. SzczegŐlnie kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, ktŐremu to przychodzi z najwyższym trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą? PieniËdzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśrŐd nas może byÖ sława? "Stał siË sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi". No, powiedzmy, czterech, jeżeli liczyÖ Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że lubimy pochwałË, jako taką. Jak dzieci - lody. To głupie. Jakże ja mogË wyrosnąÖ we własnych oczach? CŐż to - nie znam samego siebie? Nie znam starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos - co właściwie znaczy "H"? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytaÖ... Przecież nie zapytam Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun. Ależ leje! SkrËcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał - jak siË to miasto rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze jeden. Co też tu bËdzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla naszych turystŐw, szczegŐlnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają dokąd wracaÖ. - Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są gniewni i smutni bez miary - powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym wiedzieÖ, czym to siË skoÓczy. nawiasem mŐwiąc, dziesiËÖ lat temu wiedziałem dokładnie, czym siË skoÓczyÖ powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej szerokości piËÖdziesiËciu kilometrŐw. Żołnierze, uczeni i nikogo wiËcej. Straszny wrzŐd na ciele planety bËdzie hermetycznie izolowany... Głupia historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano przemŐwienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie przypomnieÖ, w jaki sposŐb ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła siË po kościach... Z jednej strony nie sposŐb nie przyznaÖ, a z drugiej strony - nie sposŐb siË nie zgodziÖ. A zaczËło siË, o ile pamiËtam, wtedy, kiedy pierwszy stalker wyniŐsł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba właśnie od tego siË zaczËło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą siË rozmnażaÖ. WrzŐd okazał siË tylko czËściowo wrzodem, a może w ogŐle nie wrzodem, tylko skarbcem... A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie takiego - wrzŐd, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł... Każdy z tego korzysta, jak umie. MËczą siË od dwudziestu lat, wsadzili w to miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku - ucho od śledzia. Każdy robi swŐj maleÓki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; - z jednej strony nie sposŐb nie przyznaÖ, a z drugiej nie sposŐb siË nie zgodziÖ, ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem dwudziestu dwu stopni... Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie zdążË zobaczyÖ czym to siË skoÓczy... SamochŐd minął willË Ścierwnika Barbridgea. Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło siË światło - było widaÖ, jak na pierwszym piËtrze w pokojach piËknej Diny przesuwają siË taneczne pary. Albo zaczËli dziś rano, albo w żaden sposŐb nie mogą skoÓczyÖ od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście - bawią siË bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną i upartą w swoich zamierzeniach... Nunnun zatrzymał wŐz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem - "Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni "owaka", zarzucił znowu na głowË płaszcz, złapał kapelusz i rzucił siË biegiem do bramy - przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem obok portiera zagłËbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu pierwszego piËtra przesyconego specyficznym zapachem, ktŐrego naturË daremnie prŐbował kiedyś wyjaśniÖ, otworzył drzwi w samym koÓcu korytarza i wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniËtymi rËkawami. Dłubał we wnËtrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktŐry stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosŐw za uszami i pytająco spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył drzwi do gabinetu. Herr Lemchen wstał z wielkiego skŐrzanego fotela, ktŐry stał przy zasłoniËtym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej generalskiej twarzy Lemchena pojawiły siË zmarszczki oznaczające ni to życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, byÖ może, z trudem opanowywaną chËÖ kichniËcia. - A wiËc przyszedł pan - powiedział wolno. - ProszË wejśÖ i siË rozgościÖ. Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego oprŐcz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego przysiadł siË na krawËdzi biurka. Jego radosny nastrŐj z niejasnych przyczyn zaczął siË ulatniaÖ - nie miał jeszcze pojËcia dlaczego. Znienacka jasno zrozumiał, że nikt go chwaliÖ nie bËdzie. WrËcz przeciwnie. DzieÓ gniewu, pomyślał filozoficznie i przygotował siË na najgorsze. - Może papierosa? - zaproponował Herr Lemchen na powrŐt zasiadając w fotelu. - DziËkujË, nie palË. Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły siË jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplŐtł palce i przez jakiś czas uważnie kontemplował tË konstrukcjË. - Jak sądzË, problemŐw prawnych firmy "Mitsubishi Dentsu" nie bËdziemy chwilowo omawiaÖ - powiedział wreszcie. To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął siË z gotowością i powiedział: - Jak pan sobie życzy. SiedzieÖ na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały siË w powietrzu, krawËdź blatu wpijała siË w siedzenie. - Z przykrością muszË pana zawiadomiÖ - powiedział pan Lemchen - że paÓski raport wywołał na gŐrze nadzwyczaj pozytywne wrażenie. - Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna siË - pomyślał. - Zamierzano nawet przedstawiÖ pana do odznaczenia - ciągnął Herr Lemchen. - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekaÖ. I postąpiłem słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowaÖ konstrukcjË z dziesiËciu palcŐw i spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce siË pan dowiedzieÖ, dlaczego przejawiłem taką, wydawałoby siË, przesadną ostrożnośÖ. - Niezawodnie miał pan podstawy ku temu - znudzonym głosem powiedział Nunnun. - Owszem, miałem. Co wynikało z paÓskiego raportu? Grupa "Metropol" zlikwidowana. DziËki paÓskim wysiłkom. Grupa "Zielony Kwiatek" schwytana na gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. RŐwnież paÓska. Grupy "Warr" i "Quasimodo", "WËdrowni Muzykanci" i wszystkie pozostale, nie pamiËtam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały sobie sprawË, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było naprawdË, wszystkie te informacje potwierdzają siË z innych źrŐdeł. WrŐg jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjË? - W każdym razie - ostrożnie powiedział Nunnun - w ciągu ostatnich trzech miesiËcy przemyt materiałŐw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez Harmont już nie funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji - dodał. - A wiËc przeciwnik zrejterował, czy nie tak? - Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak. - Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten przeciwnik nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o zwyciËstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałośÖ. I właśnie dlatego zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie wystËpowaÖ z wnioskiem o odznaczenie pana. A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i posËpnie patrząc w migające noski pŐłbutŐw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogË wrËczyÖ twoje ordery! Też siË znalazł wychowawca i moralista, ja i bez ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co właziÖ na ambonË. Ja sam znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co przegapiłem... co ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak i w jaki sposŐb znaleźli dziurË w sieci... i bez wstËpnych przemŐwieÓ, nie jestem smarkatym nowicjuszem, mam szŐsty krzyżyk na karku i nie siedzË tu dla twoich parszywych orderŐw... - Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z irytacją pomyślał Nunnun. Czego on siË teraz uczepił Złotej Kuli? Niech ciË diabli. Co za paskudny sposŐb prowadzenia rozmowy... - Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. - Mityczna konstrukcja znajdująca siË w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeÓ. - Dowolnych? - Według kanonicznego tekstu legendy - dowolnych. Istnieją jednakże warianty... - Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"? - Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął Nunnun - stalker o nazwisku Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniŐsł ze Strefy pewien przedmiot, ktŐry okazał siË o ile można sądziÖ, pewnego rodzaju systemem generatorŐw promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmŐw. Wymieniony Okularnik proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali siË co do ceny. Okularnik poszedł do Strefy i nie wrŐcił. Gdzie obecnie znajduje siË agregat - nie wiadomo. Znany panu Hugh z "Metropolu" proponował za ten agregat dowolną sumË, jaka siË zmieści na czeku. - To wszystko? - zapytał Herr Lemchen. - Wszystko - odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał siË po pokoju. PokŐj okazał siË nieciekawy, nie było na co patrzeÖ. - Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"? - O czyim oku? - O raczym. Rak. Nie wie pan? - Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu dwoma palcami. - Taki z kleszczami. - Pierwszy raz słyszË - powiedział Nunnun i zasËpił siË. - No, a co pan wie o "grzmiących serwetkach"? Nunnun zeskoczył z biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rËce w kieszenie. - Nic nie wiem - powiedział. - A pan? - Niestety, ja rŐwnież nic nie wiem. Ani o "raczym oku", ani o "grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje. - W mojej Strefie? - zapytał Nunnun. - Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią. - Nasza rozmowa dopiero siË zaczyna, niech pan usiądzie. Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem. Dokąd on zmierza? - myślał gorączkowo. - Co to za nowe historie? Na pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on prŐbuje mnie zaskoczyÖ, głupie bydlË. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomnieÖ tamtej fraszki... - A wiËc bËdziemy kontynuowaÖ nasz maleÓki egzamin - oznajmił Lemchen. Odchylił portierË i wyjrzał przez okno. - Leje! - zakomunikował. - Bardzo lubiË. - Puścił zasłonË, rozparł siË w fotelu i patrząc w sufit zapytał: - Co słychaÖ u starego Barbridge'a? - Barbridge? - Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka, niezależny materialnie, nie ma powiązaÓ ze Strefą. Jest właścicielem czterech barŐw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerŐw garnizonu oraz turystŐw. CŐrka Dina prowadzi dośÖ niezrŐwnoważony tryb życia. Syn Artur świeżo ukoÓczył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał głową. - KrŐtko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon MaltaÓczyk? - Jeden z niewielu czynnych stalkerŐw. Był związany z grupą Quasimodo, teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynËtË. Co prawda ostatnio ostro pije i obawiam siË, że długo nie pociągnie. - Kontakty z Barbridgem? - Zaleca siË do Diny. Bez powodzenia. - Bardzo dobrze - powiedział Herr Lemchen. - A co wiadomo o Rudym Shoeharcie? - Miesiąc temu wyszedł z wiËzienia. Materialnie niezależny. PrŐbował wyemigrowaÖ, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa. - To wszystko? - Wszystko. - Niewiele - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera SzczËściarza? - Już wiele lat temu przestał byÖ stalkerem. Handluje używanymi samochodami, a oprŐcz tego ma warsztat, w ktŐrym adaptuje silniki do "owakŐw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa. Lemchen pokiwał głową - O kim z weteranŐw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie. - Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie... - Tak, tak. co z Szuwaksem? - Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam - powiedział Nunnun. - Ma trzyosobową grupË. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują, niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Anio