ďĂĹÎÉÔĹ ÜÔĎÔ ÔĹËÓÔ:


---------------------------------------------------------------
    © Copyright áŇËÁÄÉĘ É âĎŇÉÓ óÔŇŐÇÁĂËÉĹ
    © Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
    WWW: http://rusf.ru/abs/
    Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------



     Pora DeszczŐw

     Przełożyła: Irena Lewandowska

     Kiedy  Irma  wyszła,  chuda, długonoga,  uśmiechajNoc siË po  dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor  zajNoł siË starannym  zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w  ten sposŐb.  To nawet
nie brutalnośÖ, to okrucieÓstwo i nawet nie okrucieÓstwo  - po  prostu  jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła,  przeanalizowała,  rzeczowo  zakomunikowała wynik  i oddaliła siË
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
     PrzezwyciËżajNoc  zażenowanie Wiktor spojrzał na  LolË. Na twarzy miała
czerwone  plamy,  wargi  jej  drżały,   jakby  chciała  siË  rozpłakaÖ,  ale
oczywiście płakaÖ nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
     - Widzisz? - zapytała Wysokim  głosem. - Taka smarkata... GŐwniara! Nie
ma dla  niej  nic świËtego, każde słowo  - zniewaga,  jakbym  nie  była  jej
matkNo,  tylko szmatNo do  podłogi,  o ktŐrNo  można wytrzeÖ buty. Wstyd  mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
     Tak, pomyślał Wiktor, i  ja  z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z  niNo  w
gŐry, czytałem jej  Baudelairea,  drżałem od  jej dotkniËcia,  pamiËtam  jej
zapach., jzdaje siË, że nawet  biłem siË o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem,  o
czym  ona  myślała,  kiedy  czytałem   jej  Baudelairea?  Nie,  to  doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi siË od niej  uciec. Po prostu  niepojËte, jak  to
siË stało, że  mnie  wypuściła?  Zapewne też  nie byłem bukiecikiem fiołkŐw.
Pewnie  i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wiËcej niż obecnie, a do
tego uważałem siË za wielkiego poetË.
     -  Ty, oczywiście,  nie masz do  tego głowy, gdzie tam -  mŐwiła Lola -
życie  w  stolicy, rŐżne  tam primabaleriny, artystki... Wiem  wszystko. Nie
wyobrażaj sobie,  że  my  o  niczym nie wiemy. I ta  twoja ogromna  forsa, i
kochanki, i nie  koÓczNoce  siË skandale... Jeśli chcesz  wiedzieÖ,  mnie to
jest doskonale obojËtne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
     W ogŐle gubi  jNo  to,  że  bardzo dużo  mŐwi.  Jako panna  była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, ktŐre  od urodzenia wiedzNo, jak
siË  zachowaÖ.  Ona wiedziała. ZresztNo  i teraz właściwie nieńle  wyglNoda,
kiedy  na  przykład  siedzi  milczNoc na kanapie  z  papierosem  i  pokazuje
kolana...  albo  nagle  splecie  dłonie  na karku  i  siË przeciNognie... Na
prowincjonalnego  adwokata  to   powinno  nadzwyczajnie   działaÖ...  Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny  wieczŐr - ten stolik przysuniËty tak do kanapy,
butelka,   szampan   pieni  siË  w   kielichach,  przewiNozana  wstNożeczkNo
bombonierka  czekolady  i sam adwokat  - wykrochmalony,  muszka  pod szyjNo.
Wszystko  jak u  ludzi i  nagle  wchodzi  Irma...  Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczËsna kobieta.
     - Sam powinieneś zrozumieÖ - mŐwiła  Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie  pieniNodze teraz o wszystkim  decydujNo. - Już siË uspokoiła,  czerwone
plamy  znikły. -  Wiem,  że na  swŐj  sposŐb  jesteś  uczciwym  człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym,  ale  przecież  nie  złym. Zawsze nam pomagałeś  i
jeżeli o to  chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest  mi teraz  potrzebna. Nie  mogË powiedzieÖ,  że jestem  szczËśliwa, ale
unieszczËśliwiÖ mnie  rŐwnież ci siË nie  udało. Masz swoje  życie, a ja mam
swoje. Nawiasem mŐwiNoc, jeszcze nie jestem stara  i niejedno jeszcze przede
mnNo...
     Dziecko  trzeba  bËdzie zabraÖ, pomyślał Wiktor. Jak widaÖ, Lola  już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli IrmË tu  zostawiÖ, w domu zacznie siË piekło.
Dobrze, ale  gdzie  ja  jNo podziejË? SprŐbuj byÖ uczciwy, zaproponował  sam
sobie,  po  prostu uczciwy. Tu trzeba  uczciwie, to  nie  zabawka...  Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie  w  stolicy. -  Niedobrze,  pomyślał.
Można  oczywiście najNoÖ gosposiË. To znaczy wynajNoÖ na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi  - Irma powinna byÖ ze mnNo, a nie z  gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane  przez ojcŐw - to najlepsze dzieci. Poza tym  ona
mi siË podoba,  chociaż  to  bardzo  - dziwne  dziecko.  A  w  ogŐle to  mŐj
obowiNozek. ObowiNozek  uczciwego  człowieka i ojca. I w tym wszystkim  jest
wiele mojej  winy.  Ale to  wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie  -  to  siË  bojË.  Dlatego,  że  ona  bËdzie  stała  przede   mnNo
uśmiechajNoc siË szerokimi ustami, a co ja jej  potrafiË powiedzieÖ? Czytaj,
czytaj  codziennie, czytaj,  jak  możesz  najwiËcej,  nie  musisz robiÖ  nic
innego, tylko czytaj. Ona to  wie i  beze mnie, a nic wiËcej nie mam jej  do
powiedzenia. Dlatego właśnie siË bojË... Ale  to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcË, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem siË do
samotności. I  lubiË samotnośÖ.  Nie chcË,  żeby  było inaczej...  I tak  to
właśnie  wyglNoda,   jeśli  zupełnie  uczciwie.  Obrzydliwie  wyglNoda,  jak
zresztNo   każda  prawda.  Cynicznie   wyglNoda,   egoistycznie,  wstrËtnie.
Uczciwie.
     -  Dlaczego milczysz? - zapytała  Lola. -  Masz zamiar tak milczeÖ  bez
koÓca?
     - Nie, nie, słucham ciË - pośpiesznie powiedział Wiktor.
     -   NaprawdË  słuchasz?  Od  pŐł   godziny  czekam,  żebyś  był  łaskaw
zareagowaÖ. Ostatecznie to nie tylko mŐj e dziecko...
     A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje siË, wyobraziła sobie, że taki  problem
można rozwiNozaÖ w ciNogu  paru sekund, nie ruszajNoc  siË z miejsca, miËdzy
jednym papierosem a drugim.
     - Zrozum -  powiedziała Lola -  przecież nie  proponujË, żebyś siË  sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej  nie  weńmiesz  i dziËki Bogu,  że  nie
weńmiesz, zupełnie siË do tego nie  nadajesz.  Ale przecież masz znajomości,
kontakty,  pomimo wszystko jesteś  dośÖ znanym  człowiekiem -  pomŐż mi  jNo
jakoś urzNodziÖ! SNo u nas  przecież jakieś  szkoły  dla  uprzywilejowanych,
pensje, specjalne  gimnazja. Irma  jest  zdolnym,  muzykalnym  dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do jËzykŐw.
     -   Pensja   -  powiedział  Wiktor.   -  Tak,  oczywiście...  pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujË. Warto nad tym pomyśleÖ.
     -  O  czym tu myśleÖ?  Każdy by siË cieszył, gdyby mŐgł umieściÖ  swoje
dziecko  na   dobrej  pensji  albo  w  specjalnym  gimnazjum.  Żona  naszego
dyrektora...
     - Słuchaj Lolu - powiedział  Wiktor. - To  jest dobry pomysł i postaram
siË coś załatwiÖ. Ale  to nie takie  proste, i na  to  potrzebny jest  czas.
Oczywiście napiszË.
     -  NapiszË!  To  cały  ty. Nie trzeba  pisaÖ,  tylko jechaÖ,  osobiście
prosiÖ, kłaniaÖ siË! Tak  czy  inaczej nic  tu  nie  robisz! Tylko  pijesz i
włŐczysz siË z dziwkami! Czy naprawdË tak trudno, dla rodzonej cŐrki...
     O do diabła,  pomyślał Wiktor,  jak tu jej  wszystko wytłumaczyÖ? Znowu
zapalił   papierosa,   wstał  i  przespacerował  siË  po  pokoju.  Za  oknem
zmierzchało  siË i po dawnemu  lał  deszcz,  obfity,  ciËżki,  niespieszny -
deszcz, ktŐrego było bardzo dużo i ktŐry wyrańnie donikNod siË nie spieszył.
     -  Ach, jak  ty  mi  obrzydłeś!  -  powiedziała Lola  z  nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
     Czas  iśÖ,  pomyślał  Wiktor. Zaczyna  siË  świËty macierzyÓski  gniew,
wściekłośÖ  porzuconej kobiety i temu podobne.  Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bËdË obiecywał...
     W niczym nie można na  ciebie liczyÖ -  mŐwiła  dalej Lola. -  Nieudany
mNoż, ojciec do  niczego.... modny pisarz, widzicie go!  Rodzonej  cŐrki nie
potrafił wychowaÖ... Pierwszy lepszy  kmiot zna siË na  ludziach lepiej  niż
ty! No i co ja  mam teraz robiÖ?  Z  ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama goniË  resztkNo sił i  nic z tego nie  wynika. Nic dla niej nie znaczË,
pierwszy lepszy  mokrzak  jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze  zobaczysz! Ty jej  niczego nie uczysz, doczekasz  siË, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz siË, że napluje ci w mordË tak jak mnie...
     - PrzestaÓ, Lolu  -  powiedział Wiktor krzywiNoc siË.  -  Chyba  jednak
trochË przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprŐcz ciebie...
     - Wynoś siË! - powiedziała Lola.
     - Wiesz, co ci powiem?  - powiedział Wiktor.  - Nie  mam  zamiaru siË z
tobNo kłŐciÖ. BËdË myśleÖ. A ty...
     Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała,  przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzuciÖ siË w kłŐtniË.
     - A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj siË nie denerwowaÖ. Coś
wymyślimy. ZadzwoniË do ciebie.
     Wszedł do przedpokoju  i  włożył  płaszcz. Płaszcz  był jeszcze  mokry.
Wiktor zajrzał  do pokoju  Irmy, żeby siË pożegnaÖ, ale  Irmy nie było. Okno
było  otwarte   na  oścież,  deszcz  chlustał  na   parapet.  ŚcianË  zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały ProszË nigdy nie zamykaÖ okna.
Transparent był pomiËty, złachmaniony i  pokryty  ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
     - Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
     Na ulicy  było już  zupełnie  ciemno.  Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze.  Wiktor przygarbił  siË wepchnNoł  rËce głËbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz  pierwszy pocałowaliśmy siË,  pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie  było,  był  pusty  plac, a  za  placem - wysypisko śmieci,  tam
strzelaliśmy z procy do kotŐw. W mieście było  diabelnie dużo kotŐw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogŐle, a Irma miała pełen
pokŐj  ksiNożek.  Jakie były w  moich  czasach  dwunastoletnie  dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krŐlewnNo  ŚnieżkNo, zawsze  we  dwie, we  trzy,  szepczNoce  sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zËby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były  takie  same  jak  my -  podrapane  kolana,  oczy dzikie jak  u  rysia,
skłonnośÖ do  odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły  nowe  czasy, czy  co?
Nie, pomyślał.  To  nie czasy. To znaczy czasy oczywiście rŐwnież...  A może
mam cŐrkË  wunderkinda? Przecież  zdarzajNo  siË wunderkindy.  Jestem  ojcem
wunderkinda.  To  bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i  nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koÓcŐw wcale nie  zaszczytne... A tË uliczkË
zawsze  lubiłem, dlatego  że  jest najwËższa ze  wszystkich.  Tak,  a oto  i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej  nie można. Tak  było u  nas  od
zarania dziejŐw. A w dodatku dwŐch na jednego...
     Na  rogu  stała  latarnia.  Na  granicy  oświetlonej  przestrzeni  mŐkł
samochŐd  z  brezentowNo  budNo,  a  obok samochodu  dwŐch  w  błyszczNocych
płaszczach  przyginało  do jezdni  trzeciego  -  w  czymś czarnym i  mokrym.
Wszyscy  troje  z wysiłkiem  niezgrabnie dreptali  po  kocich łbach.  Wiktor
zatrzymał  siË, a nastËpnie podszedł bliżej.  Trudno było pojNoÖ, co  tu siË
właściwie dzieje. Do bŐjki niepodobne - nikt nikogo  nie bije. Na zapasy dla
wyładowania  młodzieÓczych  sił tym  bardziej nie  wyglNodało  - nie słychaÖ
zawadiackich okrzykŐw, ani dziarskiego  rechotu...  Trzeci  - ten w czerni -
nagle  wyrwał  siË,  upadł  na  plecy,  a  dwaj  w  płaszczach  zwalili  siË
natychmiast na  niego.  I  wtedy Wiktor zauważył,  że  drzwi samochodu  były
szeroko otwarte i pomyślał,  że czarnego albo właśnie wyciNogniËto stamtNod,
albo prŐbujNo go tam wepchnNoÖ. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
     - WrŐÖ!
     Dwaj w płaszczach odwrŐcili  siË  jednocześnie  i  przez  kilka  sekund
patrzyli  na  Wiktora  spod  nasuniËtych na  oczy kapturŐw.  Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastËpnie obaj
z  niebywałNo szybkościNo  dali  nura  do  samochodu,  silnik  zawył,  drzwi
trzasnËły i samochŐd zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu siË Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak  ich nazywano z  powodu  żŐłtych krËgŐw wokŐł
oczu -  w opasce  z gËstego grubego  materiału  zasłaniajNocej  dolnNo czËśÖ
twarzy.  Oddychał  ciËżko, z trudem  unoszNoc resztki brwi.  Po łysej głowie
spływała wŐda.
     - Co siË stało? - zapytał Wiktor.
     Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor  chciał  siË odwrŐciÖ, i wtedy coś go z chrzËstem rNobnËło w kark,  a
kiedy  oprzytomniał,  stwierdził, że leży twarzNo do gŐry  pod chlustajNocNo
rynnNo.  Woda  wpadała  mu do ust, była ciepława, o posmaku  rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł siË  i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktŐra
nagromadziła siË w  kapturze  popłynËła teraz za kołnierz,  moczNoc plecy. W
głowie huczały  dzwony,  trNobiły trNoby  i biły  bËbny.  Przez tË orkiestrË
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz.  ZnajomNo. Gdzieś już  go
widział.  Jeszcze  przed tym zanim usłyszał szczËk własnych zËbŐw... Pomacał
jËzykiem, ruszył szczËkNo. ZËby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
     - Miły mŐj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
     -  Wydawało  mi  siË, że  pan jeszcze  nie  oprzytomniał  -  powiedział
chłopiec z powagNo.
     Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoÓ pod kaptur i pomacał kark. Tam  był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
     - Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejË?
     - BËdzie pan mŐgł iśÖ sam, panie Baniew?  - zapytał  chłopiec. - A może
kogoś zawołaÖ? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciËżki.
     Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
     - Znam ciË - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej cŐrki.
     - Tak - powiedział chłopiec.
     - No i bardzo dobrze.  Nie trzeba nikogo wołaÖ i nikomu o niczym mŐwiÖ.
Może tylko posiedńmy jeszcze chwilË i oprzytomnijmy.
     Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też  nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku  ciemniał  świeży siniak,  a gŐrna  warga  była  spuchniËta  i
krwawiła.
     - Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
     - A czy warto?
     - Widzi pan,  panie Baniew, nie podoba mi siË sposŐb w jaki drga paÓski
policzek.
     - NaprawdË? - Wiktor  obmacał twarz. PoliczË  k nie drgał. - To ci  siË
tylko wy  daj e... Tak. Teraz sprŐbujemy wstaÖ. Co należy zrobiÖ w tym celu?
W  tym celu trzeba  podciNognNoÖ nogi pod siebie... - podciNognNoł  nogi pod
siebie  i  nogi  wydały  mu  siË   niezupełnie  własne.  -  NastËpnie  lekko
odpychajNoc siË  od  ściany przenieśÖ środek  ciËżkości w  taki sposŐb...  -
nijak nie udawało mu siË przenieśÖ środka ciËżkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
     - Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam  uporzNodkował  Swoje rËce  i nogi, swŐj płaszcz i swojNo  orkiestrË pod
czaszkNo.  Wstał. PoczNotkowo  trzeba było  trzymaÖ  siË trochË  ściany, ale
potem poszło lepiej.
     -  Aha - powiedział. - To  znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod  do tej
rynny. DziËkujË.
     Latarnia była na  miejscu, ale nie było  ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo  nie  było. Tylko  maleÓki  Bol-Kunac  ostrożnie  gładził swŐj siniak
mokrNo dłoniNo.
     -  Gdzie siË  oni  wszyscy  podzieli? - zapytał  Wiktor.  Chłopiec  nie
odpowiedział.
     - Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wiËcej nie było?
     - Chodńmy, odprowadzË, pana -  powiedział Bol-Kunac.  - DokNod pan woli
iśÖ? Do domu?
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor. - Widziałeś,  jak  oni  chcieli złapaÖ
okularnika?
     - Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
     - Kto?
     - Nie poznałem. Stał tyłem.
     - A ty gdzie byłeś?
     - Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
     -  Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
     - Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten,  ktŐry
pana uderzył, ten drugi.
     - Okularnik?
     Szli powoli, starajNoc trzymaÖ siË jezdni, żeby nie kapało z dachŐw.
     -  N  - nie  - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularŐw.
     - O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rËkË pod kaptur i pomacał guza. -
MŐwiË  o  tym  trËdowatym,  nazywajNo  ich  okularnikami.  No  wiesz,  ci  z
leprozorium... Mokrzaki...
     - Nie wiem - powściNogliwie odezwał siË Bol-Kunac.  - Moim  zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
     -  No  -  no  -  powiedział  Wiktor. Odczuł  pewien  niepokŐj  i  nawet
przystanNoł. -  Ty co,  chcesz mi  wmŐwiÖ, że  tam nie  było trËdowatego?  Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
     - On wcale nie  jest trËdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
     Po  raz  pierwszy   w  tym  chłopcu  pojawiło  siË  coś  chłopiËcego  i
natychmiast znikło.
     - Nie jest  dla  mnie zupełnie  jasne,  dokNod  idziemy - powiedział po
chwili  milczenia  poprzednim  beznamiËtnym i  poważnym głosem.  -  Najpierw
wydało mi siË, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzË, że idziemy w
przeciwnNo stronË.
     Wiktor  wciNoż stał  patrzNoc na  niego z  gŐry  na  dŐł.  Jedno  warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowaÖ mnie o rezultacie. I nie  zamierza mi opowiedzieÖ, co tu  siË
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy siË zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytŐw...
     - Wszystko siË zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
     Chłopiec,  wyprostowany,   mokry  i  surowy  szedł  obok.  PrzełamujNoc
niejakNo niezrËcznośÖ Wiktor położył mu rËkË  na ramieniu.  Nic szczegŐlnego
nie zaszło -  chłopiec  jakoś to ścierpiał. ZresztNo  bardzo  możliwe, że po
prostu  uznał,  iż  jego  ramiË  okazało  siË   przydatne  w  celach  ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
     - MuszË ci powiedzieÖ - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i  Irma  macie  dziwny  sposŐb  prowadzenia  rozmowy.  My   w   dzieciÓstwie
rozmawialiśmy inaczej.
     - Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
     -  No,  na  przykład  twoje pytanie brzmiałoby  tak  - chyba  zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
     - Chce pan powiedzieÖ, że tak byłoby lepiej?
     - Na Boga, nie! ChcË tylko powiedzieÖ, że byłoby naturalniej.
     - Właśnie  to  co  najnaturalniejsze  - zauważył  Bol-Kunac  - najmniej
przystoi człowiekowi.
     Wiktor poczuł jakiś wewnËtrzny chłŐd. I  niepokŐj. Może  nawet  strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
     - To co  naturalne,  zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A  człowiek jest  istotNo skomplikowanNo,  naturalnośÖ do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
     - Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
     Było coś zdumiewajNoco  fałszywego w tym, jak po  ojcowsku trzymał rËkË
na ramieniu tego dzieciaka, ktŐry nie był dzieckiem. Aż mu łokieÖ zdrËtwiał.
Ostrożnie cofnNoł rËkË i wsadził jNo do kieszeni.
     - Ile masz lat? - zapytał.
     - Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
     - A - a...
     Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby siË tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był  nie każdym. Nie
interesowały go  intrygujNoce  monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
miËdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i  w społeczeÓstwie.  Żałował,  że
trafił  mu  siË  tak nieinteligentny rozmŐwca i do  tego jeszcze rNobniËty w
głowË.
     Wyszli teraz na  AlejË Prezydenta. Tu  było  już bardzo dużo  latarni i
nawet   trafiali  siË  przechodnie,  pośpieszni,  przygarbieni  wielodniowym
deszczem  mËżczyńni  i  kobiety.  Były  tu  oświetlone  wystawy  sklepowe  i
rozjarzone neonowym  blaskiem wejście  do kina, gdzie pod daszkiem  tłoczyli
siË  bardzo  jednakowi  młodzi ludzie  nieokreślonej  płci  w  błyszczNocych
płaszczach do  kostek.  A nad tym  wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklËcia Prezydent  jest ojcem  narodu,  Legionista Wolności,  to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
     SiłNo inercji wciNoż  jeszcze szli jezdniNo  i przejeżdżajNocy samochŐd
zatrNobiwszy gniewnie przepËdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
     - A  ja myślałem, że masz co  najmniej  osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
     - Chyba  pan  zasuwa -  wstrËtnym  głosem zapytał  Bol-Kunac  i  Wiktor
roześmiał siË z  ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind,  co to  siË naczytał  Heibora,  Zurzmansona, Fromfha i byÖ  może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
     - Miałem w  dzieciÓstwie kolegË - powiedział Wiktor  - ktŐry postanowił
przeczytaÖ  Hegla w oryginale i nawet w koÓcu przeczytał, tyle  że stał  siË
schizofrenikiem.  Ty, w twoim  wieku,  niewNotpliwie wiesz,  co  to  takiego
schizofrenik.
     - Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
     - I nie boisz siË?
     - Nie.
     Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
     - Może zajdziesz do mnie, żeby siË wysuszyÖ?
     - DziËkujË.  Właśnie zamierzałem prosiÖ o pozwolenie odwiedzenia  pana.
Po pierwsze,  chcË  panu coś  jeszcze  powiedzieÖ,  a po  drugie,  chciałbym
zadzwoniÖ. Pozwoli pan?
     Wiktor  pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktŐry
na  widok  Wiktora   zdjNoł  czapkË..  Wiktor  poczuj  dobrze  sobie   znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bËdzie piÖ, gadaÖ
co ślina  na  jËzyk  przyniesie  i  odsunNoÖ  łokciem  na  jutro to, co  tak
irytujNoco atakowało dzisiaj;  przedsmak Jula Golema i  doktora R. Kwadrygi,
byÖ  może  poznam  jeszcze kogoś,  niewykluczone  że coś siË wydarzy - jakaś
awantura,  albo narodzi siË fabuła - i zamŐwiË  sobie dzisiaj  minogi, niech
bËdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadË do Diany.
     Kiedy Wiktor  odbierał klucze  w recepcji, za jego plecami odbywała siË
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze  szwajcarem. "Po co siË tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiaÖ z panem Baniewem." "Ja ci pokażË rozmowy
z  panem Baniewem -  syczał portier. -  WłŐczysz  siË  po restauracjach. .."
"Przyszedłem  porozmawiaÖ  z  panem  Baniewem  -  powtarzał   Bol-Kunac.   -
Restauracje mnie  nie interesujNo". "Tego brakowało  żeby takiego szczeniaka
interesowały  restauracje...  A ja ciË zaraz stNod wyrzucË..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrŐcił siË.
     - E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak  jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
     Portier nic nie odpowiedział, minË miał niezadowolonNo.
     Wiktor i Bol-Kunac weszli  na gŐrË. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił siË, żeby rozsznurowaÖ buty. Krew uderzyła mu do  głowy i
poczuł  powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu,  gdzie znajdował siË  guz,
ciËżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował  siË,  oparł  o
futrynË  i  zaczai zdejmowaÖ but  przytrzymujNoc  piËtË  czubkiem  drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
     - Rozbieraj siË - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko  na kaloryferze,
zaraz dam ci rËcznik.
     -  Chciałbym  zadzwoniÖ,  jeżeli  pan pozwoli -  odparł  Bol-Kunac  nie
ruszajNoc siË z miejsca.
     - Bardzo proszË - Wiktor  ściNognNoł drugi but i w mokrych  skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc siË, słyszał  jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyrańnie. Tylko raz jasno i  dobitnie  powiedział "Nie wiem".
Wiktor   wytarł   siË   rËcznikiem,   narzucił  szlafrok,  wyj  Noł   czyste
prześcieradło  kNopielowe i wszedł do pokoju.  -  Masz  -  rzekł  i od  razu
zorientował  siË, że wszystko na nic. Bol-Kunac  nadal  stał pod drzwiami  i
nadal z niego kapało. .
     - DziËkujË - powiedział. - Widzi pan, muszË już iśÖ. Chciałbym  jeszcze
tylko...
     - PrzeziËbisz siË - rzekł Wiktor.
     - Nie, proszË siË nie  niepokoiÖ, dziËkujË panu. Ja siË nie przeziËbiË.
Chciałbym  tylko jeszcze omŐwiÖ  z panem pewien problem.  Czy  Irma nic  nie
mŐwiła?
     Wiktor  rzucił  prześcieradło  na  kanapË,  przykucnNoł przed  barkiem,
wyjNoł butelkË i szklankË.
     -  Irma  mŐwiła  mi mnŐstwo rzeczy  -  odparł dosyÖ  ponuro.  Nalał  do
szklanki dżinu na wysokośÖ palca i dolał trochË wody.
     - Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
     - Nie, żadnych zaproszeÓ mi nie przekazywała. Masz, wypij.
     - DziËkujË panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażË.
Chcielibyśmy siË z panem spotkaÖ, jeśli można.
     - Jacy - my?
     -  Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy paÓskie  ksiNożki  chcielibyśmy
zadaÖ panu kilka pytaÓ.
     -  Hm -  powiedział  Wiktor z powNotpiewaniem. -  Jesteś  pewien, że to
bËdzie dla wszystkich interesujNoce?
     - MyślË, że tak.
     - Ale ja nie piszË dla gimnazjalistŐw - przypomniał Wiktor.
     - To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym  uporem.  -  Czy pan by
siË zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
     -  A może  jednak siË  napijesz? -  zapytał.  - Najlepsze lekarstwo  na
przeziËbienie.  Nie? W  takim  razie sam to  wypijË. - Wychylił  szklankË. -
Dobrze, zgadzam  siË. Tylko bez  żadnych afiszŐw,  ogłoszeÓ  i  tak dalej. W
najwËższym krËgu. Wy i ja... Kiedy?
     - Kiedy panu bËdzie wygodnie. Nieńle byłoby w tym tygodniu. Rano.
     - Powiedzmy za  dwa  -  trzy  dni. Tylko niezbyt  wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bËdzie?
     - Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. PrzypomnieÖ panu?
     -  ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak rŐwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram siË zapomnieÖ.
     -  Dobrze, przypomnË panu -  rzekł  Bol-Kunac.  -  A  teraz  jeżeli pan
pozwoli, to już pŐjdË. Do widzenia, panie Baniew.
     - Poczekaj, odprowadzË ciË  - powiedział  Wiktor.  - Bo  jeszcze ten...
portier coś  ci zrobi. Dzisiaj jest w  wyjNotkowo  złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
     - DziËkujË panu, ale proszË siË nie niepokoiÖ - powiedział Bol-Kunac. -
To mŐj ojciec.
     I wyszedł.  Wiktor nalał sobie jeszcze  raz na palec  dżinu i  padł  na
fotel.  Tak,  pomyślał.  Biedny  portier.  Jak  on siË  nazywa?  Głupio,  że
zapomniałem, bNodń co bNodń jesteśmy towarzyszami w  nieszczËściu, kolegami.
Trzeba bËdzie z nim porozmawiaÖ, wymieniÖ doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż...  CŐż  za zdumiewajNoca koncentracja  wunderkindŐw w  moim  zatËchłym
ojczystym miasteczku. Może  to skutek podwyższonej  wilgotności?... Odrzucił
głowË do tyłu i skrzywił  siË z  bŐlu. A to draÓ, czym on mnie tak?  Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo  pałkNo. ZresztNo  skNod mam właściwie wiedzieÖ, jak
skutkuje  gumowa pałka.  Jak  działa  modernistyczne  krzesło  w  "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rËkojeśÖ pistoletu -
też  wiem. Butelka  po szampanie  i  butelka z  szampanem...  Trzeba  bËdzie
zapytaÖ Golema... W ogŐle, to jakaś dziwna  historia, dobrze  byłoby  siË  w
niej zorientowaÖ...  I  zaczNoł orientowaÖ  siË w tej historii, żeby dogoniÖ
wypływajNocNo na drugim  planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś,  ograniczenia  siË w czymś tam,  albo pisania do kogoś, proszenia  o
coś... "Daruj  stary,  że zawracam  ci  głowË,  ale nagle  objawiła siË moja
cŐrka,  mniej wiËcej dwunastoletnia, bardzo  sympatyczne  stworzenie, ale ma
matkË  idiotkË  i  głupiego ojca a wiËc trzeba  jNo umieściÖ gdzieś możliwie
daleko od głupich  ludzi..."  Nie chcË  dzisiaj o tym myśleÖ,  pomyślË o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogŐle dosyÖ tego myślenia. Starczy.
     Wstał  i  zaczNoł  ubieraÖ siË przed  lustrem. Brzuch  mi  rośnie, co u
diabła,  skNod  u mnie nagle brzuch?  Taki  zawsze byłem  chudy i żylasty...
Właściwie   nawet  nie  brzuch  -  szlachetny   wypracowany  kałdun,  skutek
uregulowanego  trybu  życia  i  dobrego  jedzenia  -  tylko  brzuszek  jakiś
parszywiutki,  opozycyjny brzuszek.  Pan  prezydent  na pewno nie  ma czegoś
podobnego.  Pan  prezydent  niezawodnie  posiada  szlachetny,  opiËty  czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
     ZawiNozujNoc  krawat przysunNoł twarz do lustra  i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała  ta pewna siebie, mocna twarz, tak  uwielbiana przez  kobiety
określonej  konduity,  nieładna, lecz mËżna  twarz  wojownika o  kwadratowym
podbrŐdku,  jak  wyglNodał a ta twarz  pod  koniec  historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, rŐwnież nie pozbawiona  mËskości z  elementami kNotŐw
prostych pod  koniec  historycznego spotkania  przypominała mŐwiNoc otwarcie
tylko miËdzy nami, świÓski ryj.  Pan prezydent  raczył podekscytowaÖ  siË do
najwyższego  stopnia,  z  zËbatej paszczy  leciały  bryzgi,  a  ja  wyjNołem
chusteczkË  i  demonstracyjnie wytarłem  policzek  i  to  był  z  pewnościNo
najodważniejszy  postËpek w moim  życiu,  jeśli  nie liczyÖ tamtego wypadku,
kiedy  walczyłem z  trzema czołgami  jednocześnie.  - Ale  jak  walczyłem  z
czołgami - nie pamiËtam, wiem  tylko z opowiadaÓ  świadkŐw, chusteczkË za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co siË odważam... W gazetach o tym
nie pisano.  Gazety uczciwie  i po mËsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziËkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
     Dziwne, jak dokładnie  to wszystko pamiËtam.  Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa  i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie  wrzeszczeÖ na
takiego to  po prostu grzech. Przecież  nie wiedział  biedak,  że to nie  ze
strachu,  że blednË  ze złości, jak Ludwik XIV...  Tylko  raczej nie  jedzmy
musztardy  po  obiedzie. Co za  rŐżnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyÖ tego. Ale po to, żeby siË uspokoiÖ, po to żeby siË doprowadziÖ
do  porzNodku,  zanim siË pokażË  ludziom,  żeby  przywrŐciÖ normalny  kolor
nieładnej ale mËskiej twarzy, muszË panu przypomnieÖ, panie Baniew, że gdyby
pan  nie  zademonstrował  panu prezydentowi swojej  chusteczki  do  nosa, to
siedziałby pan  opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.

     *
     - Oczywiście,  byÖ  może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden  chuligan  nie  zadzierałby  z okularnikiem.  RzuciÖ  w  niego
kamieniem - proszË bardzo, ale łapaÖ, gdzieś  ciNognNoÖ, w ogŐle  dotykaÖ...
Baliśmy siË ich jak zarazy.
     - Przecież powtarzam panu  -  to  jest choroba genetyczna -  powiedział
Golem. - Oni w ogŐle nie sNo zarańliwi.
     - Jak to, niezarańliwi - powiedział Wiktor - kiedy  dostaje siË od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
     - Od ropuchy nie dostaje siË brodawek -  dobrodusznie powiedział Golem.
-  I  od mokrzakŐw  też  siË  nie  dostaje. Wstyd,  panie pisarzu.  ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
     - Jak  i cały narŐd.  NarŐd jest  ciemny,  ale  mNodry.  I  jeśli narŐd
twierdzi, że od ropuch i okularnikŐw dostaje siË brodawek.
     -  A oto nadchodzi mŐj inspektor -  powiedział  Golem. Prosto  z  ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
     - Dobry wieczŐr - powiedział. - Cały przemokłem, chcË siË napiÖ.
     - Znowu  śmierdzi  od niego  iłem  -  z  niezadowoleniem powiedział  R.
Kwadryga  zbudzony z alkoholowego  transu. - Wiecznie śmierdzi iłem.  Jak  w
stawie. RzËsa.
     - Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
     - KtŐrzy? - zainteresował  siË Golem. - Ja  na przykład jak zawsze pijË
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
     - HaÓba! -  z  oburzeniem  powiedział  doktor  R. Kwadryga.  - Łuska! I
głowy.
     - PodwŐjny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
     Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gËste włosy zlepiały siË i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno  mu  zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego?  Twarda
twarz  to  znaczy  - leje  deszcz,  reflektory,  latajNo  cienie po  mokrych
wagonach, załamujNo siË...  wszystko  jest czarne,  błyszczNoce,  wyłNocznie
czarne  i wyłNocznie  błyszczNoce,  nie  ma żadnych rozmŐw,  żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy siË  podporzNodkowujNo...  niekoniecznie wagony, byÖ
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny  padajNo  na  wznak,  a  mËżczyńni  majNo   ochotË  zachowaÖ  siË
prawdziwie po mËsku - powiedzmy wyprostowaÖ  ramiona i wciNognNoÖ brzuch. Na
przykład  Goleniowi  przydałoby  siË wciNognNoÖ  brzuch, tylko raczej nic  z
tego,  gdzie on  go wciNognie, wszystko tam  ma zajËte. Doktor R. Kwadryga -
tak,  ale  za to nie  rozprostuje  już  ramion,  od bardzo  wielu  dni  jest
zgarbiony  na wieki.  Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we  dnie przez chorNo wNotrobË.  A to  znaczy, że  tutaj  tylko ja  jestem w
stanie wciNognNoÖ brzuch i  rozprostowaÖ  ramiona,  ale  lepiej  golnË sobie
szklaneczkË dżinu.
     -  Nimfoman  -  smutnie powiedział  do  Pawora  doktor R.  Kwadryga.  -
Rusałkoman. I wodorosty.
     - Niech pan siË zamknie, doktorze  - powiedział Pawor.  Wycierał  twarz
papierowymi serwetkami, gniŐtł je i rzucał na podłogË. Potem zaczai wyciekaÖ
rËce.
     - Z kim siË pan pobił? - zapytał Wiktor.
     - Zgwałcony  przez  okularnika  - oznajmił  doktor R. Kwadryga z  mËkNo
starajNoc  siË rozprowadziÖ we właściwym kierunku oczy, ktŐre skupiły mu siË
u nasady nosa.
     -  Na razie jeszcze z  nikim  -  odparł  Pawor i uważnie  popatrzył  na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
     Kelner przyniŐsł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
     - PŐjdË siË umyÖ  - powiedział rŐwnym głosem. - Za  miastem błoto, cały
siË uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
     - Coś siË dzieje z moim  inspektorem -  powiedział Golem. PrztykniËciem
zrzucił ze stołu zmiËtNo  serwetkË. - Coś na wszechświatowNo skalË.  Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
     - Pan powinien lepiej  wiedzieÖ - odpowiedział  Wiktor.  -  Pawor  jest
paÓskim inspektorem  a nie moim.  A poza tym  pan przecież wie  wszystko.  A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
     - Nikt nic  nie wie  - zaprzeczył  Golem.  -  NiektŐrzy siË domyślajNo.
Bardzo niewielu  - tylko ci, ktŐrzy majNo ochotË. Ale tak nie można postawiÖ
pytania - skNod oni siË domyślajNo - bo to jest  gwałt  nad jËzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje  słoÓce? Czy  wybaczyłby  pan  Szekspirowi,  gdyby
napisał  coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi  pan  by  wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego  Baniew... Niech pan  posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł.  Ja siË  napijË koniaku, a  pan skoÓczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dośÖ?
     -  Golem -  powiedział  Wiktor - przecież pan chyba wie,  że  ja jestem
człowiekiem z żelaza?
     - Domyślam siË.
     - A co z tego wynika?
     - Że boi siË pan zardzewieÖ.
     - ZałŐżmy - powiedział Wiktor. -  Ale nie o  to mi chodzi. Chodzi mi  o
to, że mogË piÖ dużo i długo nie tracNoc rŐwnowagi moralnej.
     - Ach, wiËc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc  sobie z karafki.
- No dobrze, wrŐcimy jeszcze do tego tematu.
     - Nie pamiËtam - odezwał  siË nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy siË panom przedstawiłem już czy  jeszcze nie? Mam honor - Rem  Kwadryga,
malarz,  doktor  honoris  causa, członek  honorowy.  ..  Ciebie  pamiËtam  -
powiedział do  Wiktora. - Myśmy z tobNo  razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszË mi wybaczyÖ...
     - Nazywam siË Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
     - Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
     - Nie. Lekarz.
     - Chirhurg?
     - Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
     -  Ach tak!  - powiedział  doktor R. Kwadryga  potrzNosajNoc głowNo jak
koÓ. - Oczywiście. ProszË mi  wysNoczyÖ  Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... ZałatwiÖ
panu  odznaczenie...  Tacy   ludzie  sNo  nam  potrzebni...   Przepraszam  -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
     Wygrzebał  siË z  fotela  i ruszył w  stronË wyjścia  błNodzNoc  miËdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner  i doktor R. Kwadryga  objNoł go
za szyjË.
     -  To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy  wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo  i
smutkiem popatrzył  na  Wiktora. -  A deszcz bËdzie padaÖ  na puste  miasto,
podmywaÖ jezdnie, kapaÖ przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez koÓca bËdzie wciNoż
padaÖ i padaÖ...
     - Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieÖ.
     - Tak;  Apokalipsa... BËdzie padaÖ i padaÖ, a potem ziemia przesyci siË
i wzejdzie  nowe ziarno,  jakiego  nigdy przedtem nie  było. Ale nas już nie
bËdzie, żeby mŐc zachwycaÖ siË nowym wszechświatem...
     Gdyby  nie te  niebieskawe  worki  pod oczami,  gdyby  nie ten  obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli siË dobrze zastanowiÖ, wszyscy prorocy
byli  alkoholikami, ponieważ to  okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyÖ. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokŐw, to
powinni mieÖ  tytuł co najmniej  tajnego radcy -  dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
     - Za systematyczny  pesymizm - powiedział  Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujË na przyszłośÖ:
tajnego radcË Golema ukamienowaÖ w prosektorium.
     Golem coś mruknNoł.
     - Jestem  zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. -  A poza  tym, skNod
prorocy  w  naszych  czasach?  Ja osobiście nie  znam ani  jednego.  MnŐstwo
fałszywych  prorokŐw  i ani  jednego proroka.  W  naszych czasach nie sposŐb
przewidzieÖ  przyszłości  -  to  gwałt  na  jËzyku.  Co  by  pan  powiedział
przeczytawszy   u   Szekspira  -  przewidzieÖ  terańniejszośÖ?   Czy   można
przewidzieÖ szafË  we własnym mieszkaniu?... A oto i mŐj  inspektor. Jak pan
siË czuje, inspektorze?
     - Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwŐjny  koniak.
Tam w holu naszego malarza  trzyma czterech - zawiadomił.  - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście  do restauracji. Postanowiłem siË  nie wtrNocaÖ, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie siË do bicia... O jakich szafach mowa?
     Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo koloÓskNo.
     - MŐwimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
     - Jaki sens ma mŐwienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
siË nie  mŐwi,  przyszłośÖ siË  tworzy. Oto  kieliszek  koniaku. Jest pełny.
SprawiË,  że bËdzie  pusty.  O  tak.  Pewien mNodry człowiek powiedział,  że
przyszłości nie sposŐb przewidzieÖ, ale można jNo wynaleńÖ.
     - Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości  w
ogŐle nie ma, jest tylko terańniejszośÖ.
     - Nie lubiË  klasycznej filozofii -  powiedział Pawor. - Ci  ludzie nic
nie umieli i niczego nie  chcieli. Po prostu lubili filozofowaÖ  jak Golem -
piÖ. PrzyszłośÖ - to dokładnie unieszkodliwiona terańniejszośÖ.
     -  Zawsze  mam  dziwne  uczucie  -  powiedział  Golem -  kiedy w  mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
     -  Wojskowi w ogŐle nie rozumujNo  - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
     - WiËkszośÖ cywilŐw rŐwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
     - Teraz nikt nie ma czasu  na rozmyślania -  powiedział  Pawor.  -  Ani
cywile, ani wojskowi.  Teraz  trzeba umieÖ  szybko  zakrËciÖ siË koło swoich
spraw.  Jeżeli  interesuje  ciË  przyszłośÖ,  musisz tworzyÖ  jNo szybko,  z
marszu, odpowiednio do odruchŐw i emocji.
     - Do diabła  z  twŐrcami i wynalazcami - oświadczył  Wiktor.  Czuł  siË
pijany  i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu siË nigdzie
iśÖ, chciał  siedzieÖ  tu  w tej  pustej przyciemnionej  sali,  jeszcze  nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami  na  ścianach,  z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegŐlnie, jeśli pamiËtaÖ o tym, że  na
zewnNotrz  na całym świecie  pada deszcz, na kocie łby  jezdni - deszcz,  na
strome  dachy - deszcz,  deszcz zalewa gŐry i rŐwniny,  kiedyś tam  wszystko
rozmyje, ale bËdzie to jeszcze nieprËdko. Tak mili moi, jak dawno przeminËły
te czasy, kiedy przyszłośÖ była replikNo terańniejszości i  teraz nie sposŐb
siË zorientowaÖ, gdzie co jest.
     -  Zgwałcony  przez   mokrzaka!   -  powiedział   Pawor  ze   złośliwNo
satysfakcjNo.
     W  drzwiach  restauracji pojawił  siË  doktor R.  Kwadryga.  Stał kilka
sekund,  uważnym  i ciËżkim  wzrokiem  przyglNodajNoc siË  szeregom  pustych
stolikŐw,  nastËpnie twarz mu siË  rozjaśniła,  gwałtownie  zatoczył siË  do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
     -  Dlaczego  nazywa  ich  pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. -  Co  to -
zrobili siË mokrzy od deszczu?
     -  A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paÓskim zdaniem, mamy
nazywaÖ?
     - Okularnikami -  powiedział  Wiktor. - Stara, dobra  nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
     Zbliżał  siË  doktor R. Kwadryga.  PrzŐd  ubrania miał  całkiem  mokry,
najwidoczniej   zmywano   go   nad   umywalkNo.   WyglNodał   na   człowieka
rozczarowanego i zmËczonego.
     -  Diabli  wiedzNo,  co to takiego - powiedział  zrzËdliwie  jeszcze  z
daleka. - Nigdy dotNod  coś takiego mi siË nie wydarzyło  -  nie ma wejścia!
Gdzie  spojrzysz  -  wszËdzie same  okna... Obawiam siË, że kazałem panom na
siebie czekaÖ. -  Padł na swŐj fotel i ujrzał Pawora. - On  tu  znowu jest -
zawiadomił  Golema  poufnym  szeptem: -  Mam  nadziejË, że  nie  przeszkadza
panu...  A  ze  mnNo, nie  uwierzycie panowie,  zdarzyła  siË  zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
     Golem nalał mu koniaku.
     - DziËkujË  panu  -  powiedział  R. Kwadryga - ale chyba lepiej bËdzie,
jeżeli przepuszczË kilka kolejek. Chciałbym podeschnaÖ.
     -  W ogŐle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre -  oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w  ogŐle niech wszystko
zostanie jak  było.  Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno.  -
ProponujË  toast  za  konserwatyzm. Chwila,  moment... - nalał sobie  dżinu,
wstał i oparł dłoÓ na porËczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z  każdym  rokiem  stajË siË  konserwatywniejszy,  nie  dlatego  że  siË
starzejË, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebË...
     Trzeńwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do gŐry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R.  Kwadryga, jak
siË wydawało,  nadaremnie starał siË zrozumieÖ, skNod dobiega głos i czyj to
głos. NaprawdË było bardzo przyjemnie.
     - Ludzie  uwielbiajNo krytykowaÖ  rzNody  za  konserwatyzm  - ciNognNoł
Wiktor.  -  Ludzie  uwielbiajNo  postËp,  przepadajNo  za  postËpem. To  sNo
nowomodne pomysły, ale  bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie  powinni
błagaÖ Boga,  aby  zesłał im możliwie  najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzË...
     Teraz rŐwnież Golem podniŐsł wzrok i  patrzył na Wiktora,  i  Teddy  za
swoim  kontuarem rŐwnież przestał wycieraÖ butelki i zaczNoł  słuchaÖ, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawiÖ kieliszek i pogładziÖ guz.
     - Aparat paÓstwowy,  panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie  uważał zachowanie status  quo. Nie wiem, o ile było  to uzasadnione
poprzednio, ale teraz  funkcja paÓstwa jest  po prostu  niezbËdna. Ja bym tË
funkcjË określił nastËpujNoco - na  wszelkie możliwe sposoby  przeciwdziałaÖ
temu,  by przyszłośÖ mogła zapuszczaÖ  swoje  macki  w  nasze czasy.  Trzeba
odrNobywaÖ  te  macki,  przypalaÖ  je   rozpalonym  żelazem...  PrzeszkadzaÖ
wynalazcom,  popieraÖ  scholastykŐw  i  tych  co  gadajNo  od  rzeczy...  Do
gimnazjŐw  wprowadziÖ obowiNozkowe  i wyłNocznie  klasyczne  przedmioty.  Na
najwyższe  stanowiska   w  paÓstwie  -  starcŐw   obciNożonych  rodzinami  i
zadłużonych, co najmniej sześÖdziesiËcioletnich, żeby  brali łapŐwki i spali
na posiedzeniach...
     - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
     -  Nie, dlaczego - powiedział  Golem.  - Niezmiernie przyjemnie słuchaÖ
takiego umiarkowanego, lojalnego przemŐwienia.
     -  Jeszcze  nie  skoÓczyłem,  panowie!  Utalentowanych uczonych  należy
mianowaÖ na stanowiska administracyjne i płaciÖ im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki  bez wyjNotku należy przyjmowaÖ, płaciÖ  za nie możliwie nËdznie i
kłaśÖ pod sukno. WprowadziÖ drakoÓskie podatki za każdNo nowośÖ w gospodarce
i produkcji...  - A właściwie dlaczego ja stojË? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
     - Ma  pan  całkowitNo racjË  -  odpowiedział  Golem. -  Jakoś  ostatnio
wszyscy  u   nas   sNo  strasznie   radykalni.   Nawet  dyrektor  gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
     Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
     -  Żadnego  ratunku  nie  bËdzie.  Dlatego,  że  ci  wszyscy  kretyÓscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko  wierzNo  w postËp, ale na  domiar
złego ten postËp kochajNo,  wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyÖ bez postËpu.
Dlatego,  że postËp  - poza  wszystkim innym - to tanie samochody,  użytkowa
elektronika i  w ogŐle możnośÖ robiÖ mniej, za to zarabiaÖ wiËcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony  jednNo rËkNo...  to znaczy  nie  rËkNo,  rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaÖ na hamulec, a drugNo na  gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakrËcie. Na hamulec - żeby nie straciÖ władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie straciÖ szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postËpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
     - Trudno z panem dyskutowaÖ - uprzejmie powiedział Pawor.
     -  To  niech  pan  nie dyskutuje  - powiedział  Wiktor.  -  Nie  trzeba
dyskutowaÖ  - prawda  rodzi siË w  dyskusji, niech jNo  szlag trafi. - Czule
pogłaskał  guz i  uzupełnił.  -  ZresztNo,  pewnie  moje poglNody  to skutek
ignorancji.  Wszyscy  uczeni  sNo zwolennikami  postËpu,  a  ja  nie  jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dośÖ znanym kuplecistNo.
     - A dlaczego pan przez cały czas łapie siË za kark? - zapytał Pawor.
     - Jakiś draÓ mi przyłożył  - powiedział Wiktor.  - Kastetem. Czy dobrze
mŐwiË, Golem? Kastetem?
     - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem.  -  ZresztNo  może to  była
cegła.
     - O czym  wy  opowiadacie? - zdziwił siË Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatËchłej dziurze?
     - No widzi pan - pouczajNoco powiedział  Wiktor.  -  PostËp!...  Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
     Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na  sali  pojawiła  siË  znana para  - młody  mËżczyzna  w bardzo  silnych
okularach i jego długi jak żerdń wspŐłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili  stojNocNo  lampË,  pokornie   rozejrzeli  siË  dookoła  i  zaczËli
studiowaÖ jadłospis. Młody mËżczyzna znowu przyniŐsł ze sobNo teczkË, teczkË
postawił na  wolne krzesło  obok siebie. Zawsze był  bardzo dobry dla swojej
teczki.  Podyktowali kelnerowi zamŐwienie, wyprostowali  siË i  wpatrzyli  w
przestrzeÓ.
     Dziwna para, pomyślał  Wiktor. ZdumiewajNoca  dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce -  jeden w ogniskowej, wtedy drugi siË rozpływa i na
odwrŐt. Idealna niezgodnośÖ. Z młodym mËżczyznNo  w okularach można  by było
porozmawiaÖ o postËpie,  a  z wysokim  - nie... Ale  ja  was zaraz uzgodniË.
Jakby mi was  uzgodniÖ? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement,  beton,  sygnalizacja... ten  wysoki  nabiera  numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca  siË, wejście  do  skarbca  stoi otworem,
obaj  wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siË drzwi
sejfu i młody po łokieÖ zanurza siË w brylantach.
     Doktor R. Kwadryga nagle siË rozpłakał i złapał Wiktora za rËkË.
     - NocowaÖ - powiedział. - Do mnie. Co?
     Wiktor  niezwłocznie nalał  mu dżinu.  R.  Kwadryga  wypił,  otarł  nos
dłoniNo i kontynuował.
     - Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
     - Fontanna - to nieńle pomyślane - zauważył wymijajNoco  Wiktor. - A co
jeszcze?
     - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. BojË siË. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
     - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
     R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
     - Kiedy szkoda - powiedział.
     - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od  dziecka. Willi
mu szkoda! No to siË udław swojNo willNo.
     - Ty mnie  nie kochasz  - gorzko skonstatował doktor R.  Kwadryga. -  I
nikt.
     - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
     -  "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siË powiedział R..Kwadryga.
-  Szkic  w  złotych  ramach... "Prezydent  na  pozycjach". Fragment  obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
     - I co jeszcze? - zainteresował siË Wiktor.
     -  "Prezydent  z  płaszczem" - powiedział  R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau.  Panorama.  Wiktor,  znudzony,  odkroił  kawałek  minogi  i zaczNoł
słuchaÖ Golema.
     - A wiËc Pawor - mŐwił Golem. - Niechże siË pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogË  zrobiÖ? Sprawozdanie  panu przedłożyłem.  PaÓski  raport gotŐw
jestem podpisaÖ. Chce siË paÓ skarżyÖ na wojskowych  - niech siË pan skarży.
Chce siË pan skarżyÖ na mnie...
     - Wcale nie chcË siË na pana skarżyÖ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoÓ do piersi.
     - To niech siË pan nie skarży.
     -  Ale proszË mi  coś poradziÖ!  Czy  naprawdË  nic  mi  pan  nie  może
poradziÖ?
     - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idË.
     Nikt nie zwrŐcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał  i czujNoc, że
jest już  bardzo  pijany,  ruszył  w  kierunku  baru. Łysy Teddy  przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
     - Jak zawsze? - zapytał.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor.  -  O co to ja ciË chciałem  zapytaÖ...
Aha! Jak leci, Teddy?
     - Deszcz - krŐtko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
     - PrzeklËta pogoda zrobiła siË w naszym mieście  -  powiedział Wiktor i
oparł siË o ladË. - Jak na twoim barometrze?
     Teddy wsunNoł rËkË pod ladË i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
     - Beznadziejnie  -  powiedział Teddy uważnie  oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - NastËpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogŐle, to jeden
BŐg raczy wiedzieÖ, może  on już dawno siË zaciNoł - ktŐry  to już  rok pada
deszcz, jak go sprawdziÖ?
     -  Można pojechaÖ na  SaharË - zaproponował  Wiktor.  Teddy uśmiechnNoł
siË.
     -  Śmieszne  -  powiedział.  - Ten  wasz  pan  Fawor, śmieszna  sprawa,
proponuj e mi za tË sztuczkË dwieście koron.
     - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
     - Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrŐcił "pogodnik" i podniŐsł go
do prawego oka. - Nie  oddam -  oznajmił  kategorycznie.  - Niech  sobie sam
poszuka.  -  WsunNoł  "pogodnik"  pod ladË,  popatrzył  jak  Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
     - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
     - Jakoś tak  około piNotej.  WziËła skrzynkË koniaku;  Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestaÖ.  Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty siË o niNo nie boisz?
     Wiktor wzruszył ramionami.  Nagle zobaczył DianË  obok siebie. Pojawiła
siË przy  barze  w mokrym  płaszczu  deszczowym  z  odrzuconym kapturem, nie
patrzyła  w  stronË  Wiktora,  widział  tylko  jej profil  i  myślał,  że ze
wszystkich kobiet, ktŐre znał do tej  pory, ta  jest najpiËkniejsza i że już
nigdy wiËcej nie bËdzie takiej miał. Diana stała oparta o  ladË baru i twarz
miała bardzo bladNo  i bardzo obojËtnNo i  była  najpiËkniejsza - wszystko w
niej  było piËkne. Zawsze.  I  kiedy płakała, i kiedy siË śmiała, kiedy  siË
złościła, kiedy  było jej wszystko jedno,  i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegŐlnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siË zalałem,  pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargË
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
     - Drogi sNo mokre, śliskie - mŐwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
     -  Roscheper   jest   impotentem   -  powiedział   Wiktor  nTachinalnie
przełykajNoc wŐdkË.
     - Ona ci tak powiedziała?
     - PrzestaÓ Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siË.
     Teddy  popatrzył  na niego uważnie,  potem  westchnNoł,  odchrzNoknNoł,
przysiadł  na piËtach, poszukał czegoś  pod ladNo  i postawił przed Wiktorem
buteleczkË  z amoniakiem  i napoczËtNo  paczkË  herbaty. Wiktor spojrzał  na
zegarek  a potem  przyglNodał siË,  jak  Teddy niespiesznie  bierze  czystNo
szklankË, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
rŐwnie  niespiesznie  miesza  szklanNo  pałeczkNo.  Potem podsunNoł szklankË
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siË. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w  mŐzg i rozlał  siË gdzieś  za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktŐre nagle stało siË zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziËkujË. Zapisz na mŐj rachunek  co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdË.
     Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrŐcił do swojego  stolika. Młody
mËżczyzna w okularach ze swoim długim wspŐłtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjË.  Stała przed  nimi  jedna  jedyna  butelka  -  z  miejscowNo  wodNo
mineralnNo.  Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie  i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł  rozczochranNo głowË rËkami i  monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczËśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent  - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
     - IdË - powiedział Wiktor.
     - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzË szczËścia.
     -  Pozdrowienia dla  Roschepera  - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
     - "Poseł  do  parlamentu Roscheper  Nant" - ożywił  siË R.  Kwadryga. -
Portret.  Niedrogo.  Do  pasa.  Wiktor  wziNoł  swojNo  zapalniczkË,  paczkË
papierosŐw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
     Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy siË
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor  honoris causa,  ale  na  przykład  pana
sobie nie przypominam..."  W  drzwiach  Wiktor zderzył siË z grubym trenerem
drużyny piłki  nożnej "Bracia w  sapiencji". Trener  był  bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.

     *

     Autobus zatrzymał siË i kierowca powiedział:
     - Jesteśmy na miejscu
     -  Sanatorium?  -  zapytał  Wiktor. Na  zewnNotrz  była mgła, gËsta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektorŐw i nic nie było widaÖ.
     -  Sanatorium,  sanatorium - wymruczał kierowca  zapalajNoc  papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
     - Co za mgła! NiÖ nie widzË.
     - Poradzi pan sobie - obojËtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
-  Też sobie znaleńli miejsce  na  sanatorium.  W  dzieÓ - mgła, wieczorem -
mgła. . .
     - SzczËśliwej drogi - powiedział Wiktor.
     Kierowca nie odpowiedział. Silnik  zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony,  oświetlony  od  środka   jak  zamkniËty  na  noc  supermarket,
zawrŐcił, od  razu  przemienił  siË w plamË  mËtnego światła  i  odjechał  z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoÓmi po siatce ogrodzenia
znalazł bramË  i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności,  niezbyt  wyrańnie  widział  przed sobNo oświetlone  okna prawego
skrzydła  i  jakNoś  szczegŐlnie głËbokNo ciemnośÖ na miejscu  lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem  na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby  przez watË, przenikały  normalne  dńwiËki  - grał adapter,  brzËczały
naczynia, ktoś  ochryple  wrzeszczał. Wiktor  szedł,  starajNoc  siË trzymaÖ
środka piaszczystej alejki,  żeby nie wpaśÖ na jakNoś gipsowNo wazË. ButelkË
z dżinem troskliwie tulił  do piersi i  był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł siË o coś miËkkiego i parË krokŐw przespacerował siË na czworakach.
Za  plecami  ktoś ospale i  sennie zaklNoł,  że niby  należałoby  poświeciÖ.
Wiktor wymacał w  mroku upuszczonNo butelkË, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rËkË... Po chwili zderzył siË
z  samochodem, po  omacku ominNoł go i wpadł na nastËpny. Do diabła, tu jest
całe  stado samochodŐw. Wiktor  przeklinajNoc błNokał  siË wśrŐd nich  jak w
labiryncie i  długo nie mŐgł dotrzeÖ  do niewyrańnych świateł oznaczajNocych
wejście  do  budynku. Gładkie boki samochodŐw  były  wilgotne od  skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prŐbował siË wyrwaÖ.
     Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzËsNoc tłustym zadem nie bawił
siË w  chowanego, ani w  komŐrki  do wynajËcia,  nikt nie  spał  w fotelach.
WszËdzie  poniewierały siË stłamszone  płaszcze, a jakiś dowcipniś  powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze  piËtro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentŐw
posła  do  parlamentu  były  otwarte,  dolatywały  stamtNod  tłuste  zapachy
jedzenia, - papierosŐw  i zgrzanych ciał. Wiktor skrËcił  w lewo, zapukał do
pokoju Diany.  Nikt siË nie odezwał.  Drzwi  były  zamkniËte, klucz  tkwił w
zamku. Wiktor  wszedł, zapalił  światło i postawił butelkË  na stoliku  obok
telefonu. Usłyszał czyjeś  kroki, wyjrzał wiËc  na korytarz. Długim i pewnym
krokiem  oddalał siË  rosły mËżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście  zatrzymał siË  przed  lustrem ,  uniŐsł głowË  i  poprawił  krawat
(Wiktor  zdNożył  zauważyÖ smagły, orli profil  i ostry podbrŐdek),  a potem
zaszła w nim  jakaś  zmiana  - przygarbił siË - jakby przekrzywił  na bok  i
obrzydliwie krËcNoc biodrami znikł w  jakichś otwartych  drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał  Wiktor.  Puszczał gdzieś pawia...  Spojrzał  w lewo. Tam
było ciemno.
     ZdjNoł  płaszcz,  zamknNoł pokŐj i poszedł szukaÖ  Diany. Trzeba bËdzie
zajrzeÖ do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byÖ?
     Roscheper  zajmował  trzy sale.  W  pierwsze j,  niedawno  odbywało siË
żarcie. Na stołach przykrytych  za  - świnionymi  obrusami walały siË brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiËte serwetki i  nikogo nie  było,  jeśli
nie liczyÖ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w pŐłmisku z galaretNo.
     SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesiÖ siekierË. Na
gigantycznym łożu  Roschepera skakały pŐłnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grË z apoplektycznie purpurowym  panem burmistrzem, ktŐry rył
w nich  jak świnia w  żołËdziach i rŐwnież skakał chrzNokajNoc ze szczËścia.
Byli także  obecni:  pan  policmajster  bez  płaszcza,  pan sËdzia  grodzki,
ktŐremu  oczy  wyłaziły  z  orbit  na  skutek   nerwowej  zadyszki  i  jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistośÖ  w liliowych  barwach. Ta  trŐjka z  zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce,  a w kNocie, oparty o ścianË,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony  w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z  kretyÓskim uśmiechem na wargach. Wiktor  zamierzał już
odejśÖ, kiedy ktoś złapał go  za nogawkË spodni. Spojrzał w dŐł i odskoczył.
Pod nim  stał  na czworakach poseł do  parlamentu,  kawaler  orderŐw,  autor
słynnego  projektu  zarybienia Kitchiganskich  zbiornikŐw wodnych  Roscheper
Nant.
     - ChcË siË bawiÖ w koniki - proszNoco  zabeczał Roscheper. - Baw siË ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyrańniej był niepoczytalny.
     Wiktor  delikatnie  siË  uwolnił  i zajrzał do ostatniej  sali.  I  tam
zobaczył  DianË. W  pierwszej  chwili nie  zrozumiał,  że to Diana,  a potem
kwaśno pomyślał:  bardzo przyjemnie!  Było tu  pełno ludzi, jacyś  pobieżnie
znajomi mËżczyńni i kobiety, wszyscy  stali  kołem i klaskali  w dłonie, a w
środku koła taÓczyła  Diana z  tym  właśnie  żŐłtym chłystkiem, właścicielem
orlego  profilu. Oczy jej  płonËły, płonËły policzki,  włosy  powiewały  nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siË
byÖ na poziomie, dorŐwnaÖ.
     Dziwne, pomyślał Wiktor.  O co chodzi?...  Coś tu było  nie tak. TaÓczy
dobrze,  no, po  prostu wspaniale  taÓczy. Jak nauczyciel taÓca. Nie taÓczy,
ale pokazuje jak należy taÓczyÖ... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeÓ
na  egzaminie.  Strasznie  zależy  mu  na  piNotce... Nie, nie  to.  Słuchaj
kochany, przecież ty taÓczysz  z DianNo! Czy tego nie  widzisz?  Wiktor  jak
zwykle  uruchomił  wyobrańniË. Aktor  taÓczy  na  scenie,  wszystko  dobrze,
wszystko piËknie, wszystko idzie jak należy,  nikt siË  nie  sypie, a w domu
nieszczËście...  nie, wcale niekoniecznie nieszczËście,  zwyczajnie czekajNo
na  jego powrŐt,  a  on  rŐwnież  czeka,  kiedy  spadnie kurtyna  i  zgasnNo
światła...  i  nawet  wcale  nie  aktor, tylko  postronny człowiek  udajNocy
aktora, ktŐry  sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie  czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani,  odrobiny bliskości,  ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie mŐwiNo i nie sposŐb zrozumieÖ
- co. Nie  spocił  siË pan? Tak,  czytałem i to  nawet  dwa  razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie  do niego roztrNocajNoc gości. - Chodń taÓczyÖ! -
krzyczała z daleka.
     Ktoś zagrodził jej drogË, ktoś złapał za rËkaw, wyrwała siË śmiejNoc, a
Wiktor  wciNoż   szukał  oczami  żŐłtoskŐrego,  nie  mŐgł  znaleńÖ   i  czul
nieprzyjemny niepokŐj.
     Diana podbiegła do niego, schwyciła za rËkaw i wciNognËła w koło.
     - Chodń, chodń! Tu sNo sami  swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak siË to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
     WciNognËła  go do  środka,  ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje  pisarz
Baniew!".  Adapter,  ktŐry zamilkł na chwilË,  znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami  i
winem, była cała  rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział  - oprŐcz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosŐw.
     - TaÓcz! - krzyknËła i zaczËła taÓczyÖ. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
     - Tak. Tak.
     - Po co jesteś trzeńwy? Zawsze jesteś trzeńwy, kiedy nie trzeba.
     - Jeszcze bËdË pijany.
     - Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
     - BËdË.
     - Żeby  robiÖ  z tobNo,  co  bËdË chciała. Nie ty ze mnNo,  tylko ja  z
tobNo.
     - Tak.
     Śmiała siË zadowolona i oboje  taÓczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,.  Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtŐrNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś prŐbował taÓczyÖ, Wiktor odepchnNoł go,  żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O mŐj biedny, pijany ludu!"
     - On jest impotentem?
     - Ja myślË. Przecież go kNopiË.
     - No i jak?
     - Absolutnie.
     - O  mŐj  biedny,  pijany ludu!  - jËczał Roscheper. -  Chodńmy stNod -
powiedział Wiktor.
     WziNoł  jNo za rËkË  i poprowadził. Pijaczyny i  sukinsyny rozstËpowali
siË przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i  spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogË wielkousty  młokos o rumianych policzkach,  powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go piËści, ale  Wiktor powiedział mu "PŐńniej, pŐńniej" i  młokos
znikł. TrzymajNoc siË za rËce przebiegli pustym korytarzem, nastËpnie Wiktor
nie  wypuszczajNoc  jej  rËki  otworzył  drzwi,  nie wypuszczajNoc  jej rËki
zamknNoł  drzwi  od środka  i  było  gorNoco,  zrobiło  siË  gorNoco nie  do
wytrzymania,  duszno i pokŐj na poczNotku był  wielki i przestronny, a potem
stał  siË  wNoski  i ciasny,  wtedy Wiktor wstał  i  otworzył  okno,  czarne
wilgotne powietrze  obmyło jego  pierś i ramiona. WrŐcił do łŐżka, namacał w
ciemnościach  butelkË  z dżinem, napił siË  i  oddał jNo Dianie.  Potem  siË
położył i znowu z lewej  płynËło zimne powietrze, a  z prawej było  gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaÓstwo trwa nadal - goście śpiewali
chŐrem.
     - To na długo? - zapytał.
     - Co? - zapytała sennie Diana.
     - Długo oni bËdNo wyÖ?
     - Nie wiem.  Co nas to obchodzi? - odwrŐciła siË  na bok  i  przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siË.
     PokrËcili siË włażNoc pod kołdrË.
     - Nie śpij - powiedział Wiktor.
     - Aha - wymamrotała Diana.
     - Dobrze ci?
     - Aha.
     - A jeśli za ucho?
     - Aha... przestaÓ, boli.
     - Słuchaj, może mŐgłbym pomieszkaÖ tu przez tydzieÓ?
     - MŐgłbyś.
     - A gdzie?
     - Teraz chcË spaÖ. Daj pospaÖ biednej, pijanej kobiecie.
     Wiktor zamilkł i leżał bez  ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobiÖ,
pomyślał.  Tu  bËdzie  dobrze  i spokojnie.  Tylko nie wieczorem. A  może  i
wieczorem. Nie bËdzie chyba  chlał przez wszystkie  wieczory, przecież  musi
siË leczyÖ... PobËdË tu ze trzy, cztery dni... piËÖ, sześÖ... i trzeba mniej
piÖ,  wcale nie  piÖ i popracowaÖ...  bardzo dawno  nie  pracowałem...  Żeby
zaczNoÖ pracowaÖ, trzeba zdrowo siË wynudziÖ, żeby już na nic poza tym nie -
mieÖ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc.  A w  sprawie  Irmy... W  sprawie  Irmy
napiszË do Roc-Tusowa, oto co zrobiË. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchŐrzył, to
tchŐrz. Jest mi winien dziewiËÖset  koron... Kiedy mowa o  panu prezydencie,
wszystko to  nie ma znaczenia, wszyscy stajemy  siË tchŐrzami. Dlaczego  tak
siË boimy? Czego  właściwie siË boimy? Boimy siË zmian. Nie bËdzie można iśÖ
do  knajpy  dla pisarzy,  żeby  golnNoÖ  kielicha...  portier przestanie siË
kłaniaÖ...  w ogŐle nie  bËdzie  portiera, sam bËdziesz portierem.  Kiepsko,
jeśli do kopalni... to  rzeczywiście kiepsko... Ale  tak bywa bardzo rzadko,
nie  te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto  razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma siË czego baÖ, a wszystko  jedno siË bojË.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał.  To  bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie  jest  bezmyślna,  świÓska,  szczeciniasta  siła  nie  poddajNoca  siË
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bËdzie...
     ZdrzemnNoł siË i znowu siË obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzËta. Zatrzeszczały krzaki.
     - Nie  mogË ich sadzaÖ -  powiedział pijany głos  policmajstra - nie ma
takiego prawa...
     - BËdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
     -  A czy jest takie prawo, żeby  tuż za  miastem - rozsadnik  zarazy? -
zaryczał burmistrz.
     - BËdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
     - Oni  nie sNo zarańliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum.  - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
     - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoÖ.
     -  A  czy jest  takie  prawo, żeby rujnowaÖ uczciwych  ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowaÖ, jest takie prawo?
     - A ja  ci mŐwiË,  że bËdzie! - powiedział Roscheper. -  Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciÖ? - pomyślał Wiktor.
     - Roscheper! -  powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
ciË,  draniu,  na  rËkach nosiłem.  Ja ciË, draniu,  wybierałem.  A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogË. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
     - BËdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci mŐwiË, że bËdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
     - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
     -  Co?...  W  zwiNozku  mŐwiË...  z  zatruciem  atmosfery  i  z  powodu
niedostatecznego  obrybienia  przylegajNocych  zbiornikŐw wodnych...  zarazË
zlikwidowaÖ i zorganizowaÖ w odległym miejscu. Tak bËdzie dobrze?
     - Niechże ciË ucałujË - powiedział policmajster.
     - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciË...
     -   Drobnostka  -  powiedział  Roscheper.   -  Dlamnie  to  głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodńmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
     - Słusznie. Po kielonku - i do domu.
     Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko  "Ej,
gimnazjum  zapomniałeś  sobie zapiNoÖ!" i  pod oknem  zapadła cisza.  Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś  nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
     - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnËła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
     Rozmawiała  leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i  nagle  poczuł
jak stËżało jej ciało.
     -  Dziwne -  powiedziała.  - Dobrze, zaraz  zobaczË...  Tak...  Dobrze,
powiem  mu. Odłożyła słuchawkË,  przelazła  przez Wiktora  i zapaliła nocnNo
lampkË.
     - Co siË stało? - sennie zapytał Wiktor.
     - Nic. Śpij, ja zaraz wrŐcË.
     Przez  przymrużone powieki patrzył,  jak  zbiera rozrzuconNo bieliznË i
jej twarz była taka poważna, że siË zaniepokoił. Szybko ubrała siË i wyszła,
po  drodze  już   obciNogajNoc   sukienkË.   Roscheper   zasłabł,   pomyślał
nasłuchujNoc.  Zachlał siË,  stary baran. W  ogromnym budynku  było cicho  i
Wiktor wyrańnie słyszał  kroki Diany  na korytarzu, ale poszła nie  na prawo
jak  oczekiwał,  tylko  na  lewo. Potem  skrzypnËły drzwi  i  kroki ucichły.
OdwrŐcił siË na bok i sprŐbował z powrotem zasnNoÖ, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał,  że  czeka  na DianË  i nie  zaśnie, pŐki ona nie wrŐci. Usiadł i
zapalił. Guz  na  karku znowu zaczNoł pulsowaÖ i Wiktor  siË skrzywił. Diana
nie wracała.  Nie  wiadomo  dlaczego  przypomniał  sobie  tancerza  z  orlim
profilem. A ten  co mań tym wspŐlnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktŐry gra
innego  artystË,  ktŐry  gra trzeciego. Aha, wiËc to  o  to  chodzi,  tamten
wyszedł właśnie  z  lewej strony, stamtNod dokNod  poszła  Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył siË w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł graÖ nonszalanckiego dandysa...  Wiktor znowu  zaczNoł nadsłuchiwaÖ.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnËły
drzwi  i zaczËły zbliżaÖ siË kroki. Weszła Diana i twarz  miała nadal bardzo
poważnNo. Nic siË  nie skoÓczyło,  przeciwnie. Diana podeszła do  telefonu i
wykrËciła numer.
     - Nie ma go - powiedziała. - Nie,  nie, wyszedł... Ja też... - Nic  nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
     Odłożyła  słuchawkË, chwilË stała patrzNoc  w ciemnośÖ za oknem a potem
usiadła  na łŐżku obok Wiktora. W rËku  trzymała  okrNogłNo latarkË.  Wiktor
zapalił  papierosa  i  podał  jej. Paliła w  milczeniu  myślNoc  o  czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
     - Kiedy zasnNołeś?
     - Nie wiem, trudno powiedzieÖ.
     - Ale już pomnie?
     - Tak.
     OdwrŐciła siË do niego.
     - Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bŐjki?
     -  Nie  -  powiedział  Wiktor.  - Moim  zdaniem  wszystko  było  bardzo
spokojnie. Najpierw  śpiewali, potem Roscheper  z  kumplami odlewał siË  pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechaÖ do domŐw.
     Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
     - Ubieraj siË - powiedziała.
     Wiktor  uśmiechnNoł siË i wyciNognNoł  rËkË  po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał.  To  świetna rzecz - posłuszeÓstwo. Tylko  nie trzeba o
nic pytaÖ. Zapytał:
     - Pojedziemy, czy pŐjdziemy?
     - Co... Najpierw pŐjdziemy, a potem siË zobaczy.
     - Ktoś zginNoł?
     - Zdaje siË.
     - Roscheper?
     Nagle   poczuł   na   sobie  jej   spojrzenie.   Patrzyła  na  niego  z
powNotpiewaniem. TrochË już żałowała, że zabiera go ze  sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabieraÖ?
     - Jestem gotŐw - powiedział Wiktor.
     CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siË latarkNo.
     - No dobra... w takim  razie chodńmy - powiedziała, nie ruszajNoc siË z
miejsca.
     - Może oderwaÖ  nogË od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łŐżka... Diana ocknËła siË.
     - .Nie.  Noga jest do  niczego.  - WysunËła  szufladË  biurka i  wyjËła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
     Wiktor  w pierwszej  chwili  przeraził  siË,  ale okazało  siË,  że  to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
     - Daj mi naboje - powiedział.
     Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc,  potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
     - Nie. Naboje nie bËdNo ci potrzebne. Idziemy.
     Wiktor wzruszył  ramionami i  wsunNoł  pistolet do kieszeni.  Zeszli do
westybulu  i  wyszli  przed  dom.  Mgła  zrzedła, siNopił  wNotły  deszczyk.
SamochodŐw  przed domem nie  było. Diana skrËciła w alejkË miËdzy krzakami i
zaświeciła  latarkNo.  Idiotyczna   sytuacja,  pomyślał   Wiktor.   Okropnie
chciałbym zapytaÖ, o co chodzi, a  zapytaÖ nie wolno. Dobrze byłoby wymyśleÖ
jak zapytaÖ. Jakoś  tak  podchwytliwie.  Nie zapytaÖ - tylko  ot  tak  sobie
rzuciÖ  uwagË z  pytaniem w podtekście. Może trzeba bËdzie siË biÖ? Nie chce
mi siË. Dzisiaj mi siË  nie chce. WalnË kolbNo. Od razu miËdzy oczy... a jak
tam mŐj guz? Guz był  na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry  miłosierdzia w  tym sanatorium...  A przecież  zawsze  uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piËÖ
dni... Co  za wilgoÖ, trzeba  było sobie golnNoÖ przed wyjściem.  Jak  tylko
wrŐcË, zaraz sobie golnË.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytaÓ. Słucham  i
jestem posłuszny.
     Obeszli skrzydło budynku, przedarli siË przez krzaki bzu i znaleńli siË
przed ogrodzeniem. Diana  poświeciła. Jednego żelaznego  prËta  w ogrodzeniu
brakowało.
     - Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz pŐjdziemy  ścieżkNo. Ty
bËdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
     Diana przelazła  pierwsza  i  poświeciła Wiktorowi. Potem  bardzo wolno
szli pod gŐrË. To było wschodnie zbocze wzgŐrza, na ktŐrym stało sanatorium.
WokŐł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siË poślizgnËła i
Wiktor ledwie zdNożył  złapaÖ jNo  za  ramiona. Niecierpliwie  wyrwała siË i
szła  dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj  siË za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył  w dŐł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krËgu.  PoczNotkowo wciNoż  oczekiwał  ciosu w potylicË, prosto w  guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej  nie. Nic do niczego nie
pasowało.  Po  prostu, najpewniej zwiał jakiś  świr - na przykład  Roscheper
dostał  delirium  tremens  i  trzeba  go  bËdzie  doprowadziÖ  z   powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
     Diana nagle przystanËła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ  nieomal w tej  samej sekundzie  zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko  czoło i oczy, i  nic wiËcej, ani warg, ani
nosa,  ani  ciała  -  nic.  Wilgotna  mokra  ciemnośÖ  i  w  krËgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
     -  Ścierwa  -   powiedziała  Diana  ściśniËtym  głosem.  -  Wiedziałam.
ZezwierzËcone ścierwa.
     Padła na kolana, promieÓ  latarki ześlizgnNoł siË wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce pŐłkoliste  żelazo, łaÓcuch  w  trawie,  a
Diana  rozkazała "Szybciej  Wiktor", a on  przysiadł  obok niej na  piËty  i
dopiero wtedy zrozumiał,  że  to potrzask, a w  potrzasku - noga  człowieka.
OburNocz wczepił siË w żelazne  szczËki, sprŐbował rozerwaÖ je, poddały  siË
ledwie,   ledwie  i  znowu  zatrzasnËły.  "Idiota!  -  krzyknËła   Diana.  -
Pistoletem!"  ZacisnNoł  zËby,  złapał  wygodniej, napiNoł  muskuły tak,  że
zachrzËściło i szczËki siË rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła,  żelazne pŐłkola znowu siË  zwarły i  zacisnËły mu palce. "Potrzymaj
latarkË"  - powiedziała Diana.  "Nie  mogË  - odpowiedział. - Złapałem  siË.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklËła, wsadziła mu rËkË  do kieszeni.
Wiktor znowu  otworzył  potrzask,  Diana  wstawiła  kolbË  pistoletu  miËdzy
szczËki i wtedy siË uwolnił.
     - Potrzymaj latarkË - powtŐrzyła Diana - a ja zobaczË co z nogNo.
     -  KośÖ  jest zgruchotana  -  powiedział z  ciemności  napiËty głos.  -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochŐd.
     - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkË i podnieś go.
     Poświeciła.  Człowiek siedział  na  tym  samym miejscu  oparty  o  pieÓ
drzewa. DolnNo połowË  jego twarzy  zasłaniała czarna  przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siË tutaj wziNoł?
     - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
     - Zaraz -  odpowiedział.  Przypomniał  sobie  żŐłte  krËgi  wokŐł oczu.
ŻołNodek  podszedł mu  do  gardła. - Zaraz... -  przysiadł  obok  mokrzaka i
odwrŐcił siË do niego plecami - proszË mnie objNoÖ za szyjË - powiedział.
     Mokrzak okazał siË  chudy i lekki. Nie ruszał siË  i  nawet można  było
sNodziÖ, że nie oddycha. Nie  jËczał, kiedy  Wiktor siË poślizgnNoł, ale  za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz.  Ścieżka  była znacznie bardziej
stroma  niż Wiktor przypuszczał  i  kiedy  dotarli do ogrodzenia był  nieńle
zasapany. Trudno było  przecisnNoÖ mokrzaka przez dziurË  w  ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radË.
     - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
     - Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
     - Nie  trzeba  - tym samym pełnym wysiłku  głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
     - Przecież pada deszcz - zdziwił siË Wiktor.
     - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajË tutaj.
     Wiktor zmilczał i zaczai wchodziÖ po stopniach.
     - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siË.
     - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
     - Niech  pan siË nie  wygłupia - powiedział mokrzak.  -  ProszË mnie...
zostawiÖ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie,  podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
     - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiË Wiktora.
     - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rËkaw.
-  Zabijesz   go,  idioto!  Natychmiast  wynieś  go  i   połŐż  na  deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
     - Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
     ZawrŐcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł  przed dom.  Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz  nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jËknNoł cichutko, podniŐsł głowË i nagle zaczNoł szybko,
     szybko   oddychaÖ  jak  po   biegu.   Wiktor  wciNoż  jeszcze  zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc siË w poszukiwaniu jakiejś osłony.
     - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
     - W kałużË? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
     - To bez znaczenia... niech pan kładzie.
     Wiktor ostrożnie  położył  go na ceramiczne kafelki  przed wejściem,  a
mokrzak od  razu wyciNognNoł  siË i rozkrzyżował  rËce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrËcona, ogonfne  czoło w świetle nocnej lampy  wydawało siË
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na  schodku.  Miał ogromnNo ochotË wrŐciÖ do
holu, ale  to było niemożliwe  -  zostawiÖ  rannego  na  deszczu,  a  Samemu
schroniÖ siË w cieple.  Ile razy nazwano mnie dzisiaj  głupcem?  - pomyślał,
ocierajNoc twarz  dłoniNo.  Oj. dużo razy.  I zdaje siË, jest w  tym  trochË
prawdy,  ponieważ głupiec,  czyli  bałwan,  a także kretyn i  tak  dalej, to
ignorant  upierajNocy  siË  przy swojej  ignorancji.  A  przecież,  jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż  okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
     W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siË:
     -  Noga!...  Tak,  zgruchotane  kości... Dobrze...  W  porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
     Przez szklane drzwi Wiktor  zobaczył, że odwiesiła słuchawkË i pobiegła
schodami na gŐrË. ZaczËły siË jakieś nieprzyjemności  z mokrzakami  w naszym
mieście.  Coś  siË  wokŐł  nich  dzieje.  Jakby   nagle  zaczËli   wszystkim
przeszkadzaÖ, nawet  dyrektorowi gimnazjum.  Nawet  Loli, przypomniał  sobie
nagle.  Zdaje  siË, że też coś  o nich wspomniała...  Spojrzał  na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
     - Jak pan siË czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
     -  Może panu czegoś trzeba?  - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochË
dżinu?
     - Niech pan siË nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszË.
     - Boli? - zapytał Wiktor wspŐłczujNoco.
     - A jak pan myśli?
     WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo BŐg z nim -
widzË go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
     -  To  nic... -  rzekł. -  Jeszcze tylko  kilka minut.  Zaraz  po  pana
przyjadNo.
     Mokrzak nic nie odpowiedział,  jego czoło  pokryły  bruzdy,  przymknNoł
oczy.  Przypominał teraz  trupa - płaski, nieruchomy  pod ulewnym  deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok  i zaczËła coś robiÖ
z   poharatanNo  nogNo.  Mokrzak  cicho  krzyknNoł,  ale  Diana  nie  mŐwiła
uspokajajNocych słŐw jak zwykle  w takich wypadkach  lekarze.  "PomŐc ci?" -
zapytał  Wiktor. Diana  nie odpowiedziała. Wstał, wtedy  Diana  nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodń".
     - Nigdzie nie idË - odparł Wiktor. Patrzył jak zrËcznie zakłada szynË.
     - BËdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
     - Nigdzie nie idË, - powtŐrzył Wiktor.
     Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnËły reflektory.
Wiktor zobaczył  jeepa,  ktŐry ostrożnie skrËcał w bramË.  Jeep podjechał do
wejścia i  niezgrabnie  wyładował siË z niego  Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu.  Wszedł po  schodkach, pochylił siË nad mokrzakiem i  wziNoł go za
rËkË. Mokrzak powiedział głucho:
     - Żadnych zastrzykŐw.
     -  Dobra  - powiedział  Golem  i spojrzał  na Wiktora.  - Niech go  pan
podniesie.
     Wiktor wziNoł mokrzaka na rËce i zaniŐsł go  do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
     - Niech pan go  daj e  tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... PrzytrzymaÖ za ramiona...
     Sapał  i krzNotał siË  w samochodzie.  Mokrzak znowu  krzyknNoł i Golem
powiedział coś  niezrozumiałego,  coś w  rodzaju "SześÖ  kNotŐw  na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianË:
     - Dzwoniłaś do nich?
     - Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniÖ?
     - Teraz  już  nie  warto  -  powiedział  Golem -  bo  inaczej  wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
     - No, to idziemy - powiedziała Diana.
     - Płyniemy - poprawił jNo  Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siË skoÓczyło,
nie czuł nic oprŐcz irytacji. W holu Diana wziËła go pod rËkË.
     - To  nic  - powiedziała  - zaraz  przebierzesz  siË  w  suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bËdzie dobrze.
     - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siË Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siË tu stało?
     Diana westchnËła ze znużeniem.
     - Nic szczegŐlnego siË nie stało. Nie trzeba było zapominaÖ latarki.
     - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
     - Burmistrz je stawia, kanalia...
     Weszli na pierwsze piËtro i szli teraz korytarzem.
     -  Zwariował?  - zapytał Wiktor.  - To przecież kryminalna sprawa.  Czy
może naprawdË oszalał?
     -  Nie.  To zwykła kanalia i  nienawidzi  mokrzakŐw. Jak  zresztNo całe
miasto.
     - To już zauważyłem. My  ich  też  nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
     -  Przecież trzeba kogoś nienawidziÖ  - powiedziała Diana. -  W jednych
miejscach nienawidzNo ŻydŐw, gdzie indziej - MurzynŐw, a u nas - mokrzakŐw.
     Zatrzymali  siË  przed  drzwiami,  Diana  przekrËciła  klucz,  weszła i
zapaliła światło.
     - Poczekaj -  powiedział  Wiktor  rozglNodajNoc siË. - Gdzieś  ty  mnie
przyprowadziła?
     - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
     Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po  ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
     - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
     - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siË.
     - Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
     - No,  bo  wiesz  - powiedziała - w leprozorium  jest  nie  najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
     ZamknËła ostatnie okno, przespacerowała siË po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
     - Wszystko to jest  obrzydliwe -  powiedział Wiktor. - Co  to za  kraj!
Gdzie siË człowiek ruszy - wszËdzie jakieś świÓstwa... Chodńmy, bo zmarzłem.
     - Zaraz - powiedziała Diana.
     ZdjËła ze stołu jakieś ciemne mËskie ubranie i potrzNosnËła nim. Był to
ciemny, wieczorowy  garnitur.  Starannie powiesiła  go w  szafie na  ubrania
robocze.  SkNod  tu  garnitur? -  pomyślał Wiktor.  I  do  tego taki znajomy
garnitur...
     - No tak  - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale  ja  zaraz włażË  do
gorNocej wanny.
     - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był  ten... z
takim nosem... żŐłty na twarzy? Z ktŐrym taÓczyłaś...
     Diana wziËła go za rËkË.
     - Widzisz  - odpowiedziała  po  chwili milczenia - to mŐj mNoż,  ...MŐj
były mNoż.

     *

     Dawno  nie  widziałem  pana w mieście -  powiedział  Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor  - wszystkiego dwa dni temu.
Można siË do was przysiNośÖ, czy wolicie byÖ sami? - .zapytał Pawor.
     - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
     Pawor usiadł  naprzeciw niej i krzyknNoł:  "Kelner,  podwŐjny  koniak!"
Zmierzchało siË, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampË.
     - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrŐcił siË do Diany - żyÖ w
takim klimacie  i zachowaÖ tak wspaniałNo cerË... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoÓcza... - Jak siË pracuje? - zapytał Wiktora.
     - Kiepsko. Nie mogË pracowaÖ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam  ochotË
czegoś siË napiÖ.
     - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
     - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
     - Ale co siË stało?
     -  Ten  bydlak  burmistrz  zastawia potrzaski na mokrzakŐw.  Jeden  siË
złapał, zmiażdżyło mu nogË.  Zabrałem ten potrzask,  poszedłem na  policjË i
zażNodałem dochodzenia.
     - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
     -  W  tym  mieście  sNo  dziwne   prawa.   Ponieważ  nie  było  wniosku
poszkodowanego,  uważa   siË,   że   nie  było  także   przestËpstwa,  tylko
nieszczËśliwy  wypadek,  ktŐremu   nikt   nie   jest   winien  z  wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem  policmajstrowi,  że przyjmË to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to grońba i na tym siË rozstaliśmy. t
     - A gdzie to siË stało? - zapytał Pawor.
     - Niedaleko sanatorium.
     - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
     - To nikogo nie powinno obchodziÖ - ostro powiedziała Diana.
     - Oczywiście  - odparł Pawor. - Ja siË tylko zdziwiłem -  skrzywił siË,
zmrużył oczy i dńwiËcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
     Wsadził rËkË do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo  chustkË do nosa. Coś z
hałasem  upadk)  na  podłogË.  Wiktor nachylił  siË. To  był kastet.  Wiktor
podniŐsł go i podał Faworowi.
     - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
     Pawor  z  twarzNo  ukrytNo  w  chustce   do   nosa  patrzył  na  kastet
zaczerwienionymi oczami.
     - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo  opowieściNo... A tak przy okazji,  ludzie
powiadajNo,  że  grasuje tu jakaś  miejscowa  banda. Ni to  bandyci,  ni  to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiË, kiedy mnie bijNo.
     - A czËsto pana bijNo? - zapytała Diana.
     Wiktor spojrzał na niNo.  Siedziała w  fotelu założywszy nogË na nogË i
paliła  papierosa  nie  patrzNoc na  nikogo. Biedny  Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz  coś  usłyszy...  WyciNognNoł  rËkË  i  obciNognNoł  spŐdnicË  na  jej
kolanach.
     -  Mnie? -  zapytał Pawor.  - Czyżbym wyglNodał na  człowieka,  ktŐrego
czËsto bijNo? To trzeba poprawiÖ. Kelner, jeszcze  raz podwŐjny koniak! Tak,
a wiËc nastËpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi  tË zabawkË... - z zadowoleniem obejrzał  kastet. - Niezła  rzecz,  nawet
Golemowi siË spodobała...
     - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
     - Nie. Nie  wpuszczajNo i jak  należy sNodziÖ,  nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzË. Napisałem skargi do trzech departamentŐw, a teraz
siedzË i piszË sprawozdanie. Na jakNo sumË leprozorium  otrzymało w minionym
roku  kalesony. Oddzielnie dla kobiet,  oddzielnie  dla mËżczyzn.  Diabelnie
pasjonujNoce.
     - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniŐsł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
     - Lepiej niech pan zostawi tË swojNo pisaninË i zamiast tego napije siË
grzanego wina i położy do łŐżka.
     -  Zrozumiałem  aluzjË  -  powiedział Pawor z  westchnieniem.  - Trzeba
bËdzie  iśÖ... Czy pan wie,  w ktŐrym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
     -  W  dwieście  dwudziestym  trzecim  -  powiedział  Wiktor.  - Z całNo
pewnościNo.
     -  Do  widzenia  -  powiedział  Pawor  wstajNoc.  -  ŻyczË  przyjemnego
wieczoru.
     Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł  butelkË czerwonego wina  i
skierował siË do wyjścia.
     - Masz za długi jËzyk - powiedziała Diana.
     -  Tak - zgodził siË  Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siË w jakiś
sposŐb podoba.
     - A mnie nie - powiedziała Diana.
     - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
     - Ma wstrËtny pysk -  odpowiedziała  Diana.  - Blond bestia.  Znam  ten
gatunek. Prawdziwi mËżczyńni. Bez czci i wiary. Atamani głupcŐw.
     - Masz ci los - zdziwił siË Wiktor. - A ja myślałem, że  tacy mËżczyńni
powinni ci siË podobaÖ.
     -  Teraz już  nie ma  mËżczyzn -  zaprzeczyła Diana.  - Teraz sNo  albo
faszyści, albo baby.
     - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
     -  Ty?  Ty  za  bardzo  lubisz  marynowane  minogi.  I  jednocześnie  -
sprawiedliwośÖ.
     - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieńle.
     - Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybieraÖ, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. PoszczËściło ci siË, że masz talent.
     - Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
     - A ja w ogŐle jestem zła. Ty masz talent, a  ja -  złośÖ. Jeżeli tobie
odebraÖ talent, a mnie złośÖ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
     -  Zero  zeru  nierŐwne  -  zauważył  Wiktor.  -  Ty  nawet  jako  zero
wyglNodałabyś nieńle  -  przystojne, świetnie zbudowane  zero.  A poza  tym,
gdyby ci odebraÖ twojNo  złośÖ, staniesz  siË dobra, co w koÓcu też nie jest
najgorsze...
     - Jeśli odebraÖ mi  złośÖ, to stanË siË meduzNo. Żebym stała siË dobra,
należałoby zastNopiÖ złośÖ dobrociNo.
     -  Zabawne  -  powiedział   Wiktor  -  przeważnie  kobiety  nie  lubiNo
dyskutowaÖ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siË zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci siË właściwie wziËło, że jesteś wyłNocznie  zła i ani trochË dobra.
Tak  nigdy  nie  jest.  Masz  w  sobie dobroÖ,  tylko że jej nie widaÖ spoza
złości.  W  każdym  człowieku  jest wszystkiego po  trochu,  a  życie z  tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
     Na  salË  wtoczyło siË  towarzystwo młodych ludzi jod razu  zrobiło siË
głośniej.  Młodzi  ludzie  zachowywali  siË  dośÖ  swobodnie  -  nawymyślali
kelnerowi, pogonili go  po piwo,  sami  obsiedli  stolik  w odległym kNocie,
zaczËli głośno rozmawiaÖ i śmiaÖ  siË na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych  policzkach  pstrykajNoc palcami skierował siË tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś  mu podał i  drab odstawiajNoc mały  palec  ujNoł
dwoma  palcami  kieliszek, odwrŐcił  siË  plecami do  lady, oparł siË o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciËsko rozejrzał siË  po  pustej sali. "Witam
DianË! - wrzasnNoł. - Co słychaÖ?" Diana uśmiechnËła siË do niego obojËtnie.
     - Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
     - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
     - Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
     - Do diabła z  nim - niecierpliwie powiedziała Diana. -  Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siË prawdziwi,
tacy ktŐrzy majNo coś  własnego - dobroÖ, talent, złośÖ... ale  jeśli  im to
zabraÖ, nic  z nich nie pozostanie, zostanNo  meduzami  jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie  wyobraziłeś  sobie,  że  podoba  mi  siË twoje  umiłowanie minŐg i
sprawiedliwości?  Zawracanie  głowy! Masz talent,  masz swoje ksiNożki, masz
sławË, ale  jeśli chodzi  o resztË, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
     - To, co teraz mŐwisz -  oznajmił Wiktor - jest tak  bardzo niesłuszne,
że nawet  nie czujË siË urażony. Ale mŐw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci siË wyraz twarzy, kiedy mŐwisz -  zapalił  papierosa i  podał  jej. - MŐw
dalej.
     -  Meduzy  -  powiedziała  Diana  gorzko.  - Oślizgłe,  głupie  meduzy.
KotłujNo  siË,  pełzajNo, strzelajNo,  same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdË nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
     - To  nieprzyzwoite  -  powiedział  Wiktor.  Obraz  niewNotpliwie  jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w  ogŐle  to sNo  banały,  Diano,
moja  najmilsza,  nie  jesteś  myślicielem.  W  ubiegłym  wieku,  gdzieś  na
prowincji może by to nieńle wyglNodało... w każdym  razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieÓcy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiÖ - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
     - A co robiNo z meduzami?
     - Kto? Meduzy?
     - My.
     - O ile wiem - nic. Zdaje siË, że robiNo z nich konserwy.
     - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
     -   No  a  jak!  Napisałem  potwornie   wzruszajNocy  list  do  swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście  nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
     - I to wszystko?
     - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztË wyrzuciłem.
     - O Boże  - powiedziała Diana. - A ja  opiekowałam siË tobNo,  starałam
siË nie przeszkadzaÖ, odganiałam Roschepera...
     - KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
     - KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor  -  ale przecież ja też  kNopałem ciË w
wannie...
     - Wszystko jedno.
     - Jak to wszystko  jedno? Myślisz, że łatwo pracowaÖ, kiedy siË  ciebie
kNopie  w wannie? Opisałem sześÖ  wariantŐw tego procesu, wszystkie  sNo  do
niczego.
     - Daj przeczytaÖ.
     - Tylko dla mËżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci  nie  powiedziałem?  I  w  ogŐle  było w  nich  tak  mało  patriotyzmu  i
świadomości  narodowej,  że  tak  czy inaczej  nikomu  nie można byłoby  ich
pokazaÖ.
     -  Powiedz,  jak  ty  to  robisz -  najpierw piszesz, a  dopiero  potem
wstawiasz świadomośÖ narodowNo?
     - Nie  - odpowiedział  Wiktor. - Na  poczNotek nasiNokam  świadomościNo
narodowNo  do głËbi duszy: czytam  przemŐwienie pana prezydenta, wykuwam  na
pamiËÖ  eposy bohaterskie, uczËszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygaÖ  -  kiedy już  mnie nie mdli,  tylko  rzygam - biorË  siË do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy  lepiej o czymś  innym. Na przykład o tym, co
bËdziemy robili jutro.
     - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
     - To pŐjdzie szybko. A potem?
     Diana  nie  odpowiedziała.  Patrzyła na  niego.  Wiktor  odwrŐcił  siË.
Zbliżał siË  do  nich mokrzak - w  całej swojej  krasie  -  czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
     - DzieÓ dobry - przywitał siË z DianNo. - Golem jeszcze nie wrŐcił?
     Twarz Diany  wstrzNosnËła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie  - na ikonie. Dziwna nieruchomośÖ rysŐw,  i już nie wiesz - czy to
zamysł   mistrza  czy  bezradnośÖ  rzezimieszka.  Diana  nie  odpowiedziała.
Milczała  i mokrzak rŐwnież patrzył  na niNo w milczeniu,  i  nie było w tym
milczeniu  żadnej  niezrËczności  -  oni  po  prostu byli razem, a  Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siË to nie podobało.
     - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
     - Tak - powiedziała Diana. - ProszË, niech pan usiNodzie i zaczeka.
     Jej  głos  był  zwyczajny  i  uśmiechała   siË  do  mokrzaka  obojËtnym
uśmiechem.  Wszystko  było  jak zwykle  -  Wiktor  był z  DianNo, a  wszyscy
pozostali byli osobno.
     -  ProszË  -  wesoło  powiedział Wiktor wskazujNoc na  fotel doktora R.
Kwadrygi.
     Mokrzak   usiadł,   położył  na   kolanach   obie  dłonie  w   czarnych
rËkawiczkach. Wiktor  nalał mu  koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagË i odstawił na stŐł.
     - Mam nadziejË, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
     -  Tak - powiedziała  Diana. - Tak. Zaraz przyniosË.  Wiktorze, daj  mi
klucz do pokoju, za chwilË wrŐcË.
     WziËła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do  siebie. Jakoś  za  dużo ci  siË  zwiduje w
ostatnich  czasach.  Jakiś  taki przeczulony siË zrobiłeś  i  nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to  w ogŐle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mËżowie, te wszystkie dziwne  znajomości... Diana - to Diana,  a ty - to ty.
Roscheper  jest  impotentem?  Impotentem.  I  to  ci  powinno  wystarczyÖ...
Wiedział,  że to wszystko nie jest takie  proste, że  już połknNoł truciznË,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilË -  i udało
mu siË przekonaÖ siebie, że naprawdË wystarczy.
     Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognËło
od  niego  wilgociNo  i jeszcze  czymś jakby  medycznym.  Czy  mogłem  sobie
wyobraziÖ,  że  bËdË  kiedyś  siedział z  mokrzakiem  w knajpie przy  jednym
stoliku? Jednak postËp, chłopcy, nastËpuje  powoli. Albo też my staliśmy siË
tacy  wszystko  - żerni i wreszcie do nas dotarło,  że  wszyscy  ludzie  sNo
braÖmi? Ludzkości,  moja przyjaciŐłko, jestem z ciebie  dumny... A czy  pan,
mŐj drogi, wydałby swojNo cŐrkË za mokrzaka?...
     - Nazywam siË Baniew  - przedstawił siË Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktŐry wpadł w potrzask?
     Mokrzak szybko odwrŐcił ku niemu twarz.  Patrzy jak  z okopu,  pomyślał
Wiktor.
     - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
     - Na jego miejscu zawiadomiłbym policjË.
     - To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
     - A  dlaczego?  -  zapytał  Wiktor.  - Niekoniecznie  musi  zgłaszaÖ na
miejscowej policji, można zwrŐciÖ siË do okrËgowej...
     - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
     -   Każde  przestËpstwo,   ktŐre   pozostaje   bezkarne,   rodzi   nowe
przestËpstwo.
     - Tak. Ale nas to nie interesuje.
     Przez chwilË obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
     - Moje nazwisko - Zurtzmansor.
     - Słynne nazwisko  - uprzejmie  powiedział  Wiktor. - Czy nie  jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
     Mokrzak zmrużył oczy.
     - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
     Wiktor nie zdNożył odpowiedzieÖ. Za  jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
     - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
     Wiktor odwrŐcił siË. Wznosił  siË  nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy  jak  mu  tam,  słowem -  bratanek. Wiktor  patrzył na niego dłużej  niż
sekundË, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjË.
     - Do kogo pan mŐwi, młody człowieku? - zainteresował siË.
     - Do paÓskiego  przyjaciela -  grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo mŐwiË, ty mokra szmato!
     -  ChwileczkË  -  powiedział   Wiktor   i  wstał.  Flamenco  Juventa  z
uśmieszkiem  patrzył na  niego z gŐry. Taki młody  Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami,  nasz prosty, ojczysty  sturmfuerer,
opoka   narodu   z   gumowNo  pałkNo  w  tylnej  kieszeni  spodni,  postrach
prawicowcŐw,  lewicowcŐw i  umiarkowanych. Wiktor  siËgnNoł  rËkNo  do  jego
krawata  i zapytał z  troskNo i zainteresowaniem "Co  pan tu  ma?".  I kiedy
młody  Goliat automatycznie pochylił głowË, żeby zobaczyÖ  co tam ma, Wiktor
mocno  złapał go  za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat  kompletnie oszołomiony  i sprŐbował  siË wyrwaÖ,  ale Wiktor go  nie
wypuścił i  przez  jakiś czas bardzo  starannie,  z lodowatNo  zawziËtościNo
zakrËcał i  obracał ten bezczelny, mocny nos  przygadujNoc  "NastËpnym razem
zachowuj siË przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojŐwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody  Goliat rozpaczliwie
wierzgał,  ale  miËdzy  nimi  stał fotel i  młody  Goliat  piËściami  ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rËce  i ciNogle  wykrËcał,  rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
     chwili, kiedy nad  głowNo przeleciała mu  butelka. Wtedy obejrzał siË -
odsuwajNoc   stoliki   i   przewracajNoc  fotele   pËdziła  na   niego  cała
piËcioosobowa banda, dwŐch w niej  było wyjNotkowo rosłych. Na  mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladË baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz  portiera,  i  tuż  obok  wściekłe  pyski  z  rozwartymi  paszczËkami.
NastËpnie skoÓczyła siË fotografia i zaczËło siË kino. . .
     Pierwszego  dryblasa  Wiktor  nadzwyczaj  fartownie  powalił  ciosem  w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas siË nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora  w  ucho. Ktoś  inny  uderzył go  kantem  dłoni  w policzek -
chybił, widocznie  celował w gardło. A  jeszcze ktoś - wyzwolony  Goliat?  -
skoczył mu na  plecy.  To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden  z  nich znał boks,  a  pozostali  chcieli  nie  : tyle  walczyÖ,  ile
okaleczyÖ - wyłupiÖ oko, rozerwaÖ usta, kopnNoÖ w pachwinË. Gdyby Wiktor nie
był  sam,  na pewno by  go zmasakrowali, ale  od tyłu zaatakował  ich Teddy,
ktŐry świËcie  przestrzegał  złotej  zasady  wszystkich wikidajłŐw -  tłumiÖ
każdNo bŐjkË w zarodku, z flanki zaś pojawiła siË Diana, Diana Wścieklica, z
zËbami wyszczerzonymi z nienawiści,  niepodobna  do siebie,  już bez białego
pakunku,  tylko  z  ciËżkim oplatanym  gNosiorem  w  rËku,  nadciNognNoł też
portier - niemłody  już mËżczyzna,  ale sNodzNoc  po  metodach  walki,  były
żołnierz  - walczył pËkiem kluczy, jakby  to był pas  z  bagnetem w pochwie.
Kiedy wiËc z kuchni przybiegło dwŐch kelnerŐw, nie mieli już  nic do roboty.
Bratanek  zwiał,  nawet  zapomniał  na  stoliku  swŐj  tranzystor.  Jeden  z
chłopaczkŐw leżał pod stołem - był to ten, ktŐrego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem,  pozostałych zaś czterech  Wiktor  z Teddym dosłownie wynieśli na
piËściach z sali, przepËdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpËdu sami też wylecieli na  ulicË i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwyciËstwo i trochË siË uspokoili.
     -  Parszywi smarkacze  -  powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy,  dla siebie  i  dla Wiktora.  - Przyzwyczaili  siË,  co  czwartek
rozrŐba.  Zeszłym  razem zagapiłem  siË i  połamali dwa fotele. A  kto potem
płaci? Ja!
     Wiktor macał puchnNoce ucho.
     -  Bratanek uciekł - powiedział z żalem.  - Nie  dobrałem siË do niego,
niestety.
     - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego  lepiej siË trzymaÖ
z  daleka.  Jego stryjek jest  sam wiesz  kim, zresztNo  i  on  sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy  jak tam oni siË nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzË nauczyłeś siË biÖ. PamiËtam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby  jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stŐł. Zuch.
     -  Taki mam zawŐd  - westchnNoł  Wiktor.  - Produkt  walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
     - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siË Teddy.
     -  No a jak myślisz!  NapiszNo  na ciebie pochwalny artykuł, że  jesteś
przepełniony  świadomościNo narodowNo, idziesz szukaÖ  krytyka, a on  już  w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
     - Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
     - RŐżnie. Bywa i tak, i nie tak.
     Pod  wejście  podjechał  jeep,  drzwi siË otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z  teczkNo oraz jego wysoki wspŐłtowarzysz. Zza
kierownicy  wygrzebał siË  Golem.  Wysoki  z  intensywnym, można  powiedzieÖ
zawodowym  zainteresowaniem patrzył,  jak  portier wykopuje  przez  obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktŐry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda,  że tego z nami  nie  było  -  szeptem  powiedział Teddy wskazujNoc
oczami  na wysokiego. -  To  jest  specjalista  z  klasNo! Nie  to,  co  ty.
Zawodowiec, rozumiesz?  "Rozumiem" - rŐwnież  szeptem  odpowiedział  Wiktor.
Młody  człowiek  z  teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem  w pierwszej  chwili ruszył za nimi  niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc siË do Wiktora, ale zastNopił mu drogË pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo  pod  pachNo. Powiedział coś pŐłgłosem, a wtedy  Golem  przestał siË
uśmiechaÖ  i  wrŐcił  do  samochodu.  Zurtzmansor  wgramolił  siË  na  tylne
siedzenie i jeep odjechał.
     - Ech -  powiedział  Teddy  - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie  za niego  krew przelewajNo,  a  ten wsiada  do  cudzego samochodu  i
odjeżdża.
     - Chyba  nie  masz racji -  powiedział Wiktor. -  Chory,  nieszczËśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pŐjdziemy siË napiÖ, a jego
zawieńli do leprozorium.
     -  Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
     - Oderwałem siË od narodu?
     - Od narodu, nie od narodu, ale życia  nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktŐry to już rok  tylko deszcze i deszcze,  na polach  wszystko  wygniło,  z
dzieÖmi nie można dojśÖ do  ładu... ZresztNo,  co tu gadaÖ - w całym mieście
nie  ma  ani jednego  kota,  myszy  niedługo nas  zagryzNo...  E  -  ech!  -
powiedział i machnNoł rËkNo. - No, to chodńmy.
     WrŐcili do  holu i Teddy  zapytał portiera,  ktŐry  już wrŐcił  na swŐj
posterunek:
     - No i jak? Dużo połamali?
     - E, nie - odpowiedział  portier. - Można powiedzieÖ, że wyszliśmy  bez
szwanku.  JednNo lampË pokaleczyli, ścianË  uświnili, ale  pieniNodze  to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weń.
     Teddy skierował siË do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokŐj. Młody mËżczyzna  w okularach
i  wysoki   już  nudzili   siË   nad   butelkNo   mineralnej,   przeżuwajNoc
melancholijnie   firmowNo  kolacjË.  Diana  siedziała   na  dawnym  miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała siË  do siedzNocego  już w
swoim  fotelu doktora R.  Kwadrygi,  ktŐrego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo  stała  butelka rumu, ale  doktor był jeszcze  trzeńwy  i  dlatego
wyglNodał, dziwnie.
     - GratulujË! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujË, że nie byłem obecny,
choÖby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
     -  Jakie  piËkne  ucho  - powiedział R. KwadrygNo. -  Gdzieś  ty  takie
dostał? Jak koguci grzebieÓ.
     - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała  mu koniaku.  - Jej i  tylko
jej  zawdziËczani  WiktoriË  swNo  -  powiedział  wskazujNoc   na  DianË.  -
Zapłaciłaś za gNosior?
     - GNosior wcale siË nie stłukł - powiedziała  Diana. - Za kogo  ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! MŐj Boże, jak on cudownie siË  zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
     -  Zaczynamy  - ponuro powiedział  R.  KwadrygNo  i nalał sobie  pełnNo
szklankË rumu.
     -  Potoczył siË  jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krËgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciË kopali.
     - To, co najważniejsze - w porzNodku  - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
     Doktor  R. KwadrygNo z  .bulgotem wyssał  ze  szklanki  ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po  myciu naczyÓ.
Oczy mu z miejsca zmËtniały.
     - My siË  znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty  jesteś doktor  Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
     - PrzestaÓ - powiedział R. KwadrygNo. -  Jestem absolutnie trzeńwy. Ale
siË  spijË. To jedyne,  czego  jestem  teraz pewny. Nie  uwierzycie  mi, ale
przyjechałem tu pŐł roku temu jako zupełnie  niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobË, katar kiszek i jeszcze coś  tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi piÖ, a pijË przez dwadzieścia cztery godziny na dobË... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś  takiego  mi siË nie wydarzyło. Nawet
listŐw  nie  dostajË,  dlatego  że  starzy  przyjaciele  siedzNo  bez  prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
     - Nie chcË  słyszeÖ żadnych tajemnic paÓstwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem  nieprawomyślny.  R.  KwadrygNo  znowu napełnił  szklankË  i  zaczNoł
popijaÖ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatË.
     - Tak  prËdzej podziała - oznajmił.  - PrŐbuj, Baniew. Przyda siË...  I
nie  ma  co  siË  na   mnie  gapiÖ!  -  znienacka  powiedział   do  Diany  z
wściekłościNo.  - ProszË nie  ujawniaÖ  swoich uczuÖ! A jeżeli  siË  wam nie
podoba...
     - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
     - Oni  ni cholery mnie nie rozumiejNo  - powiedział  żałośnie. -  Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkË rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że  jesteś
bardzo ordynarny,  Baniew,  i  zawsze  raniłeś  moje  uczucia.  Cały  jestem
poraniony... Oni  teraz bojNo  siË urnie zjeżdżaÖ, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie  jakieś  ścierwo  pochwali  -  rana.  NastËpne  ścierwo pochwali  -
nastËpna  rana.  Ale  teraz już  to wszystko jest  za  mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo...  Słuchaj,  Baniew!  Masz takNo  wspaniałNo  dziewczynË...  ProszË
ciË...  Poproś jNo, żeby przyszła  do  mojego  studia...  Ależ nie,  idioto!
Modelka!  Ty nic nie rozumiesz,  a  ja  takiej  modelki szukam już  dziesiËÖ
lat...
     - Portret - alegoria -  wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody NarŐd".
     - DureÓ - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
siË  sprzedałem... No i  słusznie, tak było!  Ale ja  już  wiËcej nie malujË
prezydentŐw... Autoportret! Rozumiesz?
     - Nie - przyznał siË Wiktor -  nie rozumiem. Chcesz malowaÖ autoportret
z DianNo jako modelkNo?
     - DureÓ - powiedział R. Kwadryga. - To bËdzie twarz artysty.
     - MŐj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
     - Twarz artysty!  - powtŐrzył  R.  Kwadryga. - Przecież ty  też  jesteś
artystNo... I wszyscy, ktŐrzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
ktŐrzy  mieszkajNo w  moim  domu... to  znaczy  nie mieszkajNo... Ty  wiesz,
Baniew,  ja  siË  bojË. Przecież ciË  prosiłem - przyjdń, pomieszkaj  u mnie
chociaż trochË. Mam willË, fontannË... A ogrodnik uciekł. TchŐrz... Nie mogË
sam tam mieszkaÖ, lepiej  w  hotelu... Myślisz, że pijË, bo  siË sprzedałem?
Zawracanie głowy,  to nie nowomodna  powieśÖ...  Pomieszkasz u mnie trochË i
sam siË zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogŐle nie
sNo  moi  znajomi,  tylko  twoi. Wtedy zrozumiałbym,  dlaczego oni  mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo siË... -  nagle jego oczy napełniły
siË łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczËście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
     - I  twoje  - powiedział Wiktor i  wymienił spojrzenia z DianNo.  Diana
patrzyła  na  R.  KwadrygË z  odrazNo i lËkiem. - Nikt tu  nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczËsny odmieniec.
     - StojNoca woda - oświadczył R.  Kwadryga. - I skaczNoca żaba.  Gaduła.
Zawsze milczy.
     -  Po  prostu on już  jest gotŐw  - powiedział  Wiktor  do Diany. - Nic
strasznego...
     - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam  za
swŐj obowiNozek przedstawiÖ siË! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...

     Wiktor  przyszedł do gimnazjum na pŐł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już  na  niego czekał.  ZresztNo był  on  chłopcem  taktownym,
poinformował wiËc Wiktora, że spotkanie odbËdzie siË  w auli i poszedł sobie
powołujNoc  siË na  jakieś nie cierpiNoce  zwłoki  sprawy... Zostawszy  sam,
Wiktor   powËdrował  korytarzami,  zaglNodajNoc  do  pustych  klas,  wdychał
zapomniany zapach  atramentu, kredy, wiecznie  wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy  bŐjek  "do  pierwszej   krwi",  wyniszczajNocych  przesłuchaÓ  przy
tablicy,  zapachy wiËzienia,  bezprawia,  kłamstwa  podniesionego  do  rangi
przykazania.  WciNoż   miał  nadziejË   wywołaÖ  w  pamiËci  jakieś  słodkie
wspomnienia  dzieciÓstwa  i  młodości,  rycerstwa,  koleżeÓstwa,   pierwszej
czystej miłości, ale  nic z tego  nie wychodziło,  chociaż  tak  bardzo  siË
starał,  gotŐw rozczuliÖ  siË przy pierwszej stosownej  okazji. Wszystko  tu
było jak dawniej - i jasne, zatËchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociËte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi  sentencjami o żonie, prawej
rËce  i  ściany jak w kazamatach  pomalowane  do połowy  wysokości  wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony  na krawËdziach ścian  - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośÖ i beznadziejnośÖ.
     Znalazł swojNo  klasË, chociaż  nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna,  tylko na  parapecie ciNogle jeszcze  było widaÖ
głËboko wyciËty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyrańnie przypomniał
sobie  odurzajNocy  entuzjazm  tamtych  czasŐw,  czerwono  -  białe  opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz  Legii", krwawe bŐjki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach,  we wszystkich podrËcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktŐra wtedy wydawała siË  piËkna i niezwykła, a teraz stała siË tËpa,
obwisła, podobna do świÓskiego ryja z ogromnNo, zËbatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo.  Tacy młodzi,  tacy  bezbarwni, tacy  jednakowi... I głupi.  A  ta
głupota  teraz już nie  cieszy, nie  cieszysz siË, że  zmNodrzałeś,  czujesz
tylko  palNocy   wstyd  za  siebie,  za  tamtego,  bezbarwnego,   rzeczowego
żŐłtodzioba,  ktŐry  wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo,  o  ktŐrej  już tyle  naopowiadałem,  że już w żaden sposŐb nie
mogłem siË wycofaÖ, a nastËpnego dnia  - dziki gniew ojca, płonNoce  uszy, i
to wszystko nazywa siË najszczËśliwszym czasem -  bezbarwnośÖ i  pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piËtnaście lat okaże
siË,  że  ja  dzisiejszy,  jestem  rŐwnie  przeciËtny  i  zniewolony  jak  w
dzieciÓstwie, może nawet bardziej, ponieważ  teraz uważam siË  za dorosłego,
ktŐry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco  dużo przeżył  wiËc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
     SkromnośÖ  i  tylko  skromnośÖ do pokory włNocznie...  i  tylko prawda,
nigdy  nie  okłamuj,  przynajmniej  samego  siebie,  ale  to okropne  -  byÖ
pokornym, kiedy dookoła tylu  idiotŐw, rozpustnikŐw,  interesownych kłamcŐw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trËdowaci... Czy chcesz  znowu
byÖ młodym? Nie. A czy chcesz pożyÖ jeszcze z  piËtnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet  kiedy otrzymujesz  cios  za  ciosem.
Żeby tylko  można było oddaÖ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siË
tego,  że  prawdziwe życie jest  sposobem  istnienia  pozwalajNocym  oddawaÖ
ciosy, A teraz pŐjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
     Na sali było dosyÖ dużo dzieci i panował  normalny hałas, ktŐry ucichł,
kiedy  Bol-Kunac  wprowadził  Wiktora  na  scenË  i  usadowił  pod  ogromnym
portretem prezydenta  -  darem doktora  R. Kwadrygi -  za stołem  przykrytym
czerwono  -  białym  obrusem.  Potem  Bol-Kunac wyszedł  na  brzeg  sceny  i
powiedział:
     - Dziś  bËdzie  z  nami rozmawiaÖ  znany  pisarz  Wiktor Baniew,  ktŐry
urodził siË w naszym  mieście. - OdwrŐcił siË  do  Wiktora. -  Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
     - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
     - W takim razie, proszË.
     Bol-Kunac  zeskoczył ze sceny  i  usiadł w  pierwszym  rzËdzie.  Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salË. Było ich około  piËÖdziesiËciu - dziewczNot
i  chłopcŐw  w wieku od  dziesiËciu do  czternastu  lat -  patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje  siË, że tu  sNo same  wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim  rzËdzie z  prawej  zauważył IrmË i uśmiechnNoł  siË do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
     - Uczyłem  siË w tym samym  gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej  samej
scenie wypadło mi kiedyś  graÖ Ozryka.  Roli nie umiałem, wiËc  musiałem jNo
wymyśliÖ w trakcie przedstawienia.  To  był  pierwszy wypadek  w moim życiu,
kiedy  musiałem wymyśliÖ coś nie pod grońbNo dwŐjki. Podobno  teraz trudniej
siË uczyÖ niż w moich czasach. Podobno  macie teraz nowe przedmioty i to, co
my  przerabialiśmy  w  trzy lata,  musicie przerabiaÖ w  ciNogu roku.  A  wy
zapewne nawet  nie zauważacie, że jest wam  trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że  ludzki  mŐzg jest w stanie  pomieściÖ znacznie wiËcej informacji, niż to
siË wydaje na pierwszy rzut oka przeciËtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieÖ
te informacje wtłoczyÖ... - Aha, pomyślał,  zaraz im  opowiem  o hypnopedii.
Ale w tym  momencie  Bol-Kunac przekazał mu karteczkË: Prosimy nie opowiadaÖ
nam o osiNogniËciach nauki. ProszË rozmawiaÖ z nami jak z rŐwnymi. Walerians
kl. 6
     -  Tak -  powiedział Wiktor.  -  Tu niejaki  Walerians z szŐstej  klasy
proponuje  mi, żebym rozmawiał z wami jak  z rŐwnymi, i  ostrzega mnie przed
referowaniem  wam  osiNogniËÖ  nauki...  MuszË  siË  przyznaÖ, Walerians, że
istotnie  zamierzałem  porozmawiaÖ  z   wami  o  osiNogniËciach  hypnopedii.
Jednakże chËtnie zrezygnujË  ze swojego zamierzenia,  chociaż uważam za swŐj
obowiNozek poinformowaÖ ciË, że wiËkszośÖ  rŐwnych mi,  dorosłych  ludzi  ma
nadzwyczaj  umiarkowane  wyobrażenie  o  hypnopedii.  -  Poczuł, że  jest mu
niewygodnie mŐwiÖ  na  siedzNoco,  wstał i przespacerował  siË  po scenie. -
MuszË  siË wam  zwierzyÖ,  moi drodzy,  że  niespecjalnie  lubiË spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie  sposŐb zrozumieÖ, z jakim czytelnikiem ma siË do
czynienia,  czego  on chce  od ciebie i co  go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram siË  zmieniÖ w  wieczŐr pytaÓ i  odpowiedzi.
Czasami  wychodzi dosyÖ zabawnie. Wiecie  co,  może na poczNotek  ja  zacznË
zadawaÖ pytania. A wiËc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
     - Tak - rozległy siË dzieciËce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
     -  Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedńmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeÖ
historiË napisania jakiejś mojej powieści?
     NastNopiło  niedługie milczenie,  nastËpnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
     - To  świetnie - stwierdził Wiktor.  -  Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym  poglNodom w takich historiach  nie ma na ogŐł nic
ciekawego.  Idńmy  jeszcze  dalej...  Czy  szanowni  słuchacze  życzNo sobie
usłyszeÖ o moich planach twŐrczych?
     Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
     - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane  bezpośrednio z technikNo
paÓskiej twŐrczości lepiej byłoby  przedyskutowaÖ pod koniec rozmowy,  kiedy
ogŐlny obraz bËdzie bardziej jasny.
     Usiadł. Wiktor wsadził rËce  w kieszenie i  znowu przespacerował siË po
estradzie. Robiło siË interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
     - A  może interesujNo was  anegdoty literackie? - zapytał podstËpnie. -
Jak  polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
     - NaprawdË znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
     - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiËc  bËdzie z literackimi
anegdotami?
     - Czy można zadaÖ  pytanie? - rzekł, unoszNoc  siË z miejsca pryszczaty
chłopiec.
     - Tak, oczywiście.
     - Jakimi chciałby pan nas widzieÖ w przyszłości?
     Bez pryszczy, przeleciało  przez głowË  Wiktorowi, ale odgonił tË myśl,
ponieważ zrozumiał  - robi  siË  gorNoco.  Pytanie było  dobre.  Bardzo  bym
chciał,   żeby  ktokolwiek  mi  powiedział,   jak  chcË  widzieÖ  siebie   w
terańniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadaÖ.
     -  Żebyście byli  mNodrzy  - powiedział na chybił  trafił.  -  Uczciwi.
Dobrzy.  Chciałbym, żebyście  lubili  swojNo pracË... i  pracowali tylko dla
szczËścia innych  ludzi...  (TrujË, pomyślał. Ale jak tu  nie  truÖ?)  Mniej
wiËcej tak...
     Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
     - Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
     - Ja?! - oburzył siË Wiktor.
     - Tak zrozumiałem  paÓskNo ksiNożkË "NieszczËście przychodzi nocNo".  -
Był   to   jasnowłosy   skrzat,   mniej   wiËcej   dziesiËcioletni.   Wiktor
odchrzNoknNoł.  "NieszczËście" mogło byÖ  dobrNo ksiNożkNo,  mogło  byÖ złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie  mogło byÖ  ksiNożkNo dla  dzieci.  Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci,  że  nie zdołał jej zrozumieÖ
ani jeden  krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomośÖ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat  miał  pewne  podstawy przypuszczaÖ, że  autor  "NieszczËścia"  uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektŐrych aspektach.
     -  Chodzi  o to - powiedział Wiktor  sugestywnie - że...  jak by ci  tu
powiedzieÖ... RŐżnie bywa,
     - Wcale nie  mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
-  MŐwiË o  ogŐlnej  koncepcji  ksiNożki, byÖ  może  "ważniejszy"  nie  jest
odpowiednim słowem...
     -  Ja  też  nie  mam  na  myśli  fizjologii  -  odparł  Wiktor. -  ChcË
powiedzieÖ, że bywajNo sytuacje, w ktŐrych poziom erudycji nie ma znaczenia.
     Bol-Kunac  przyjNoł z  sali i przekazał dwie  karteczki.  Czy człowiek,
ktŐry pracuje  dla wojny  może siË uważaÖ  za  uczciwego? i  Co  to  takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
     - MNodry  człowiek  - rzekł - to taki  człowiek, ktŐry uświadamia sobie
własnNo niedoskonałośÖ, ograniczonośÖ swojej wiedzy, stara siË je  uzupełniÖ
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siË ze mnNo?
     - Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
     - A o co chodzi?
     -  PaÓska definicja jest niefunkcjonalna.  Każdy głupiec wykorzystujNoc
tË definicjË może uważaÖ siË za mNodrego. SzczegŐlnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
     Tak,  pomyślał  Wiktor.  OgarnËła  go  lekka  panika.  To  zupełnie nie
pogawËdka z kolegami pisarzami.
     -  W  jakimś sensie masz racjË  - powiedział. - Ale chodzi  o  to, że w
ogŐle  "mNodry"  i   "głupi"   -  to  pojËcia  historyczne  i  chyba  raczej
subiektywne.
     - To znaczy, że pan sam nie podejmuje siË odrŐżniÖ  głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzËdŐw prześliczne stworzenie o przepiËknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
     - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujË siË. Ale nie  jestem
pewien, czy zawsze siË ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to  ten,  ktŐry  myśli inaczej... -  zwykle to  porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy,  ale  teraz  sala w milczeniu  oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
     Ostro odczuwał  rozczarowanie sali, ale  nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieÖ.  Kontaktu nie  było.  Audytorium z  reguły  łatwo  przechodzi na
stronË tego, kto wystËpuje, zgadza siË z jego sNodami i dla wszystkich staje
siË jasne,  kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siË  samo przez siË,  że
tu, na tej sali głupcŐw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
siË,  ogarniał  je wrogi  nastrŐj,  ale  i wtedy  było  łatwo,  dlatego,  że
pozostała  możliwośÖ  sarkastycznego  ośmieszania,  a  jednemu  nie  sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie siË wśrŐd nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po ktŐrym można siË przejechaÖ ku ogŐlnemu zadowoleniu.
     - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy  zgodnie z paÓskim  aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak  jak  pan. Ale przeczytałam wszystkie paÓskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjË. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony  chciałby pan,  abyśmy  pracowali dla dobra innych  ludzi. To  znaczy
faktycznie  dla  dobra  tych  brudnych  i  antypatycznych  facetŐw,  ktŐrymi
przepełnione sNo paÓskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośÖ,
prawda?
     Wiktorowi wydało siË, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
     - Widzicie - rzekł -  przez  pracË  dla dobra  ludzi  rozumiem  właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siË
nie ma do  mojej  twŐrczości. W ksiNożkach prŐbujË pokazaÖ wszystko  tak jak
jest naprawdË  i  nie prŐbujË uczyÖ, czy też pokazywaÖ,  co należy robiÖ.  W
najlepszym  razie  wskazujË punkt przyłożenia siły, zwracam  uwagË  na to, z
czym  trzeba walczyÖ.  Ja  nie wiem,  jak należy  zmieniaÖ ludzi,  a  gdybym
wiedział,  to nie byłbym  modnym  pisarzem,  tylko  wielkim pedagogiem  albo
sławnym   psychosocjologiem.   Dla   literatury   piËknej   w   ogŐle   jest
przeciwwskazane  pouczaÖ,  przewodziÖ, proponowaÖ  konkretne  drogi wyjścia,
albo  tworzyÖ  konkretnNo metodologiË.  Można  to  zobaczyÖ  na  przykładzie
najwiËkszych  pisarzy. ChylË czoło  przed Lwem Tołstojem,  ale tylko dopŐty,
dopŐki jest jedynym w  swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłË talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyÖ chodzenia boso
czy  też  podstawiania drugiego policzka,  ogarnia  mnie litośÖ i  trwoga...
Pisarz  -  to instrument  ukazujNocy  stan społeczeÓstwa i tylko w  mizernym
stopniu  narzËdzie do  jego  zmieniania.  Historia poucza, że  społeczeÓstwa
zmienia  siË nie  za  pośrednictwem  literatury, tylko  za pomocNo karabinŐw
maszynowych  lub reform, a obecnie jeszcze i nauki.  Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelaÖ lub  też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzË, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale pŐki zastanawiał siË jakby tu coś wtrNociÖ na temat roli literatury przy
poznawaniu wnËtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
     -  Daruje pan,  ale to  wszystko jest dosyÖ banalne. Przecież  nie o to
chodzi.  Chodzi o to, że  przedstawiane  przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś  je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne,  do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma  siË  ochoty ich zmieniaÖ.  Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo  - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. WiËc dla czyjego dobra paÓskim zdaniem powinniśmy pracowaÖ?
     - Ach, wiËc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
     Nagle dotarło do  niego:  mŐj  Boże,  przecież  ci  smarkacze  poważnie
myślNo, że piszË tylko o kanaliach,  że wszystkich  uważam za  łajdakŐw, nic
nie  rozumiejNo, zresztNo  skNod  majNo rozumieÖ, to sNo  dzieci,  dziwaczne
dzieci,   chorobliwie  mNodre  dzieci,  ale  tylko   dzieci,   z  dziecinnym
doświadczeniem  życiowym,  z  dziecinnNo  znajomościNo  ludzi  plus  stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym  idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko  poukładaÖ w  szufladkach  z napisami  "dobrze"  i "ńle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
     - Wprowadziło mnie w błNod to, że mŐwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I  nawet  zapomniałem,  że   jednak  nie  jesteście  dorośli.  Rozumiem,  że
niepedagogicznie jest tak mŐwiÖ,  ale niestety trzeba to powiedzieÖ, inaczej
nigdy siË nie wypłaczemy.  Cała  rzecz w tym,  że wy  najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie  pijany mËżczyzna może byÖ
wspaniałym człowiekiem,  ktŐrego  nie sposŐb  nie kochaÖ, dla ktŐrego  można
mieÖ najwyższe uznanie i uważaÖ za zaszczyt  uściśniËcie jego rËki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleÖ, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem.  Wszystkich bohaterŐw moich ksiNożek uważacie  za łajdakŐw, ale
to  dopiero połowa nieszczËścia.  Uważacie jednak,  że i ja traktujË ich tak
samo jak i  wy. A to już jest całe nieszczËście.  NieszczËście, ktŐre polega
na tym, że w ten sposŐb nigdy nie zrozumiemy siË nawzajem.
     Diabli wiedzNo  jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe  wystNopienie.  Speszonych  spojrzeÓ,  twarzy  rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak,  że nieporozumienie zostało
szczËśliwie  wyjaśnione i  teraz wszystko  można zaczynaÖ  od poczNotku,  na
nowej,  bardziej realistycznej podstawie... W  każdym razie  nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzËdŐw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
     - Czy nie mŐgłby nam pan powiedzieÖ, czym jest postËp?
     Wiktor poczuł siË obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myśleÖ  i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
     - PostËp - powiedział - jest  to rozwŐj społeczeÓstwa w takim kierunku,
ktŐrego cel stanowi doprowadzenie  go do stanu, kiedy  ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mËczNo siË nawzajem.
     - A  czym  siË zajmujNo?  -  zapytał tËgi chłopiec  siedzNocy po prawej
stronie.
     - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
     -  A dlaczego by nie?  -  spytał Wiktor.  - Historia  ludzkości nie zna
znowu  tak wiele  epok, w  ktŐrych ludzie mogli  sobie  popijaÖ i  zakNoszaÖ
quantum satis.  Dla mnie postËp - to dNożenie do stanu, w ktŐrym nie depczNo
i nie  zabijajNo. A  czym siË wtedy bËdNo  ludzie zajmowaÖ - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede  wszystkim  konieczne warunki postËpu, a  wystarczajNoce  - to  rzecz
nabyta...
     -  Pan   pozwoli  -   powiedział  Bol-Kunac.  -  SprŐbujemy  rozpatrzeÖ
nastËpujNocy schemat. ZałŐżmy,  że automatyzacja  rozwija siË w takim tempie
jak obecnie. W takim razie  za kilkadziesiNot  lat  przeważajNoca  wiËkszośÖ
aktywnej  ludzkości zostanie  wyrzucona poza nawias procesŐw produkcyjnych i
sfery  usług ze wzglËdu  na  nieprzydatnośÖ.  BËdzie po  prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i  nie ma powodu  zadeptywaÖ  siË nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza...  i  nikt nikogo  nie  potrzebuje.  Jest  oczywiście  kilkaset
tysiËcy   ludzi  zabezpieczajNocych   ciNogłośÖ   pracy  starych   maszyn  i
powstawanie  maszyn nowych,  ale  pozostałe  miliardy  sNo  sobie po  prostu
niepotrzebne. To dobrze?
     - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposŐb  przykre... Ale  muszË wam  powiedzieÖ,  że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. WiËc pewien postËp jest chyba oczywisty.
     - A czy pan sam chciałby żyÖ w takim świecie? Wiktor pomyślał.
     - Wiecie  -  rzekł -ja  ten świat  jakoś  słabo  sobie  wyobrażam,  ale
szczerze mŐwiNoc, może warto byłoby sprŐbowaÖ.
     -  A  czy potrafi  pan wyobraziÖ sobie człowieka,  ktŐry  kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
     - Oczywiście,  że potrafiË. SNo ludzie,  sam znam takich, ktŐrym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam  niepotrzebna,  nie ma  komu rozkazywaÖ,
rozpychaÖ  siË, iśÖ po  trupach  nie ma  po co. Co  prawda, tacy  raczej nie
odmŐwiNo-jednak  to  wyjNotkowa  okazja,  aby  sprŐbowaÖ  raj  przerobiÖ  na
chlew...  albo na  koszary.  Z najwiËkszNo  przyjemnościNo  zburzyliby  taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafiË.
     -  A bohaterŐw paÓskich ksiNożek, ktŐrych  pan  tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłośÖ?
     - Tak, oczywiście. Znaleńliby wreszcie zasłużony spokŐj.
     Bol-Kunac usiadł,  za to wstał pryszczaty nastolatek i  kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
     -  No i właśnie o to  chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe  życie,
czy  nie, lecz o to, że dla pana i paÓskich  bohaterŐw taka  przyszłośÖ jest
całkowicie do przyjËcia, a dla nas -  to trupiarnia. Koniec  nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowaÖ sił, żeby pracowaÖ dla
dobra paÓskich uświnionych od stŐp do głŐw  i marzNocych o spokoju  facetŐw.
NaładowaÖ ich energiNo,  żeby mogli żyÖ, naprawdË już nie  sposŐb. I jak tam
pan sobie chce, panie  Baniew, ale  pokazał  pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych  ksiNożkach, jestem  całkowicie "za" -  pokazał pan  nam nie punkt
przyłożenia  siły  ale  to,  że  punkty przyłożenia  siły,  jeżeli chodzi  o
ludzkośÖ nie  istniejNo,  przynajmniej  jeżeli  mowa  o paÓskim pokoleniu...
ProszË mi darowaÖ, ale zagryńliście siË, roztrwoniliście  siË na  wewnËtrzne
waśnie, na kłamstwa i  na walkË z kłamstwem,  ktŐrNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w paÓskiej piosence:

     Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
     i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo siË zmieni.
     A kłamstwo wczorajsze przemienia siË żywo
     dziś w prawdË powszedniNo i prawdË prawdziwNo

     Właśnie tak  siË miotacie od kłamstwa do kłamstwa.  Po prostu, w  żaden
sposŐb  nie  możecie uwierzyÖ,  że jesteście już  martwi,  że  własnorËcznie
zbudowaliście świat, ktŐry stał siË dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach,  rzucaliście siË z granatami pod  czołgi,  a komu od  tego  lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie  wiedzieli, że
na  lepszy  rzNod,  na  inne  porzNodki  wasze  pokolenie... po  prostu  nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek  z natury  jest dobry...  albo  co gorsza, że człowiek  to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
     Pryszczaty  mŐwca   machnNoł  rËkNo  i  usiadł.  Zapanowało  milczenie,
nastËpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
     -  Kiedy  mŐwiłem "wy",  nie miałem  na myśli  personalnie  pana, panie
Baniew.
     - DziËkujË - powiedział gniewnie Wiktor.
     Był  zirytowany  -  pryszczaty  smarkacz  nie  miał   prawa  mŐwiÖ  tak
bezapelacyjnie, to  bezczelnośÖ i brak wychowania... daÖ w łeb i wyprowadziÖ
za ucho z sali.  Czuł siË głupio - wiele z  tego, co powiedział chłopak było
prawdNo,  sam  tak myślał, a  teraz znalazł  siË w sytuacji człowieka, ktŐry
musi broniÖ czegoś,  czego nienawidzi, a poza tym - nie było  całkiem jasne,
jak  siË zachowaÖ  dalej, jak kontynuowaÖ rozmowË i czy  w  ogŐle  warto jNo
kontynuowaÖ...  Rozejrzał  siË  po sali  i  zobaczył,  że czekajNo  na  jego
odpowiedń,  że  Irma  czeka na  jego  odpowiedń, że  wszystkie te rumiane  i
piegowate  potwory  myślNo  jednakowo,  a pryszczaty arogant  tylko  wyraził
wspŐlnNo opiniË i wyraził  jNo  szczerze,  z  głËbokim  przekonaniem, a  nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurË. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdziËczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa,  za  to,  że  na  ochotnika  zaciNognNoł  siË  do  ułanŐw  i
uczestniczył  w szarżach kawalerii na  "rheinmetale", że omal nie  zdechł na
dezynteriË w okrNożeniu i  zabił wartownika  samodzielnie wykonanym nożem, a
potem,  już  w  cywilu,  dał  po  mordzie  oficerowi tajnej  policji,  ktŐry
zaproponował mu  podpisanie donosu, łaził  bez  pracy z  dziurNo  w płucach,
spekulował  owocami,  chociaż proponowano  mu  bardzo  wygodne  posady...  A
właściwie, dlaczego  oni powinni mnie  szanowaÖ za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież  trzeba  byÖ  idiotNo,  żeby  mieÖ  rzNod, ktŐry
doprowadził  armiË do  takiego stanu...  Aż siË wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak  ogromnNo pracË myśli musiały wykonaÖ te dzieciaki, żeby dojśÖ do
wnioskŐw, do ktŐrych  dorośli dochodzNo,  kiedy duszË majNo już w strzËpach,
zrujnowane życie, nie tylko  własne  oraz  przetrNocony grzbiet...  zresztNo
nawet  i  to dotyczy nie wszystkich, zaledwie  nielicznych, zaś wiËkszośÖ do
tej pory uważa, że wszystko jest jak  należy, bardzo  fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoÖ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe  czasy?  Patrzył  na  salË  nieomal  ze strachem. Zdaje siË, że
pomimo  wszystko  przyszłości udało  siË zapuściÖ macki w  samo serce  czasu
terańniejszego i ta przyszłośÖ była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
     - Dzieci  - powiedział Wiktor. -  Zapewne sami tego nie  widzicie,  ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieÓstwo
- to zawsze okrucieÓstwo. I nie może przynieśÖ nic oprŐcz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to  na  wzglËdzie.  I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczegŐlnie  nowego.  ZburzyÖ  stary świat i  na
jego kościach zbudowaÖ nowy - to bardzo stary  pomysł. I jak  dotychczas ani
razu nie udało siË osiNognNoÖ oczekiwanych rezultatŐw. To samo,  co w starym
świecie   wywołuje   pragnienie,   aby  burzyÖ  bez   najmniejszej  litości,
szczegŐlnie łatwo przystosowuje siË do procesu burzenia, do okrucieÓstwa, do
bezwzglËdności, okazuje siË dla tego procesu  niezbËdne,  trwa nienaruszone,
staje  siË  gospodarzem  nowego  świata  i  w ostatecznym  rachunku  morduje
śmiałych  burzycieli. Kruk krukowi  oka nie  wykolË, okrucieÓstwa nie  można
zniszczyÖ okrucieÓstwem. Ironia i litośÖ! Ironia i litośÖ, dzieci!
     I  nagle  wszyscy  wstali.  Było  to  tak nieoczekiwane,  że  Wiktorowi
przeleciała przez głowË  szalona myśl,  że udało  mu siË wreszcie powiedzieÖ
coś takiego,  co wstrzNosnËło wyobrańniNo  słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieÓ i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego,  a mokrzak
powściNogliwie  ukłonił  siË Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie  dzieci rŐwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
IrmË  i widział, że  jest szczËśliwa, że stara siË tego nie  okazaÖ,  ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim  zdNożył  siË  opamiËtaÖ,
zabrał głos Bol-Kunac.
     -  Obawiam siË,  że pan nas  ńle zrozumiał,  panie Baniew - oznajmił. -
Wcale  nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z  paÓskiego punktu widzenia  jesteśmy
okrutni,  to wyłNocznie  teoretycznie.  Przecież my wcale  nie chcemy burzyÖ
waszego  starego świata, tylko zamierzamy zbudowaÖ nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyÖ
ten wasz raj, popijajcie i jedńcie na zdrowie. BudowaÖ, panie  Baniew, tylko
budowaÖ. Niczego nie burzyÖ, tylko budowaÖ.
     Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
     - Tak  - powiedział. -  Jasne. No,  to budujcie.  Jestem całkowicie  po
waszej stronie.  Zaskoczyliście mnie  dzisiaj, ale i  tak  jestem  z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujË z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie,  że  stare  światy  trzeba  było  burzyÖ właśnie  dlatego,  że
przeszkadzały... przeszkadzały  budowaÖ  nowe,  nie  lubiły  tego  co  nowe,
hamowały...
     - Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac  - nie bËdzie
nam przeszkadzał. BËdzie nam  nawet pomagaÖ. Poprzednia  historia zakoÓczyła
swŐj bieg, nie trzeba siË na niNo powoływaÖ.
     - No cŐż, tym lepiej  - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko siË wam tak szczËśliwie układa.
     Fajni chłopcy i dziewczËta,  pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bËdNo siË zagryzaÖ, rozmnażaÖ i rozpocznie siË praca na chleb nasz
powszedni...  Nie, pomyślał z rozpaczNo. ByÖ może jakoś siË uda... ZagarnNoł
ze  stołu  karteczki.  Zebrało  siË ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można  uważaÖ  za  dobrego i  uczciwego człowieka, ktŐry pracuje dla  wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
     - Przysłano mi kilka pytaÓ - powiedział. - Tylko  nie  wiem,  czy teraz
warto...
     Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
     -  Widzi  pan, panie  Baniew, nie  wiem,  jakie  tam  sNo pytania,  ale
właściwie  to   nie   jest  takie   ważne.  Po   prostu   chcieliśmy  poznaÖ
wspŐłczesnego,  znanego  pisarza.   Każdy  znany  pisarz  jest  wyrazicielem
ideologii społeczeÓstwa, czy też czËści społeczeÓstwa, a  my powinniśmy znaÖ
ideologŐw  wspŐłczesnego społeczeÓstwa. Teraz wiemy wiËcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. DziËkujemy.
     Na sali zaczNoł siË ruch, słychaÖ było "DziËkujemy... DziËkujemy, panie
Baniew" dzieci  zaczËły wstawaÖ,  opuszczaÖ  swoje  miejsca,  a Wiktor  stał
zaciskajNoc  w piËści karteczki,  czuł  siË jak kretyn,  wiedział,  że  jest
purpurowy, że minË ma speszonNo  i żałosnNo, ale wziNoł  siË w garśÖ, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
     Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koÓcu jak ma traktowaÖ te dzieci.
One  były irrealne, były nieprawdopodobne,  ich wypowiedzi, ich  stosunek do
tego,  co  Wiktor pisał  i do  tego,  co mŐwił,  nie  miał  żadnych  punktŐw
stycznych   ze   sterczNocymi   warkoczykami,   rozczochranymi   czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gËsiNo skŐrkNo na chudych rËkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy  zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjË w instytucie  naukowym. PołNoczyła  niepołNoczalne.  Zapewne  tak
czuł siË doświadczalny kot, ktŐremu dano kawałek ryby, podrapano za  uchem i
w  tej  samej  chwili eksplodowano pod  nosem  ładunek,  porażono prNodem  i
oślepiono reflektorem...  Tak,  ze wspŐłczuciem  powiedział Wiktor  do kota,
ktŐrego  stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeÖ...
     I w  tym momencie uświadomił  sobie, że  ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejśÖ.  Na sekundË ogarnËła go straszliwa panika.  Nie zdziwiłby
siË,  gdyby  teraz spokojnie  i w  milczeniu powalono  go na podłogË w  celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznośÖ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie  zamierzały  go preparowaÖ. WyciNogały  do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszË o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bËdzie łaskaw!".
     I  Wiktor  wyjNoł wieczne  piŐro,  zdjNoł  nakrËtkË,  z  zaciekawieniem
postronnego  człowieka  przysłuchał  siË swoim  odczuciom  i  wcale  siË nie
zdziwił,  czujNoc  wzbierajNocNo dumË. To były upiory  przyszłości i cieszyÖ
siË ich uznaniem było jednak przyjemnie.

     *

     W numerze  hotelowym natychmiast otworzył  barek, nalał sobie  dżinu  i
wypił  jednym  haustem  jak  lekarstwo.  Z włosŐw, po  twarzy i za  kołnierz
spływała woda -  okazało siË, że zapomniał włożyÖ kaptur.  Spodnie przemokły
do kolan  - prawdopodobnie  szedł wprost  po kałużach na nic  nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu siË paliÖ  - zdaje siË, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
     Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogË mokry
płaszcz, przebierał siË, wycierał  głowË rËcznikiem.  To  tylko akceleracja,
uspokajał  siË, zapalajNoc  papierosa  i zaciNogajNoc  siË chciwie. To  jest
właśnie akceleracja  w  praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc  pewne
siebie  dzieciËce  głosy  wypowiadajNoce  niemożliwe  teksty.   Boże,  ratuj
dorosłych, Boże  ratuj ich rodzicŐw, oświeÖ  ich,  spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment...  Ze wzglËdu na Ciebie samego błagam  ciË, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżË  Babel,  kamieÓ  nagrobny dla wszystkich głupcŐw,  ktŐrych
wypuściłeś na tË ZiemiË, aby siË płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutkŐw akceleracji... Okazałeś siË prostaczkiem, bracie Boże...
     Wiktor  wypluł niedopałek  na  dywan  i  zapalił  nowego  papierosa.  A
właściwie  dlaczego tak  siË  zdenerwowałem?  -  pomyślał. Rozhulała mi  siË
wyobrańnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniËte
ponad wiek. Co to, nie widziałem  dzieci ponad wiek rozwiniËtych?  SkNod  mi
przyszło  do głowy,  że  one same to wszystko  wymyśliły?  Napatrzyły siË  w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały siË ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku,  że należy zbudowaÖ  nowy świat.  I wcale  nie
wszystkie  sNo  takie.  MajNo  przywŐdcŐw,  krzykaczy  -  Bol-Kunac...   ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy.  A reszta -  dzieci
jak  dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siË... Wiedział, że to  nieprawda.
No,  powiedzmy,  nie  nudziły  siË,  słuchały  z  ciekawościNo  - to  jednak
prowincja,  znany  pisarz...  Diabła tam,  w ich wieku nie  czytałbym  moich
ksiNożek. Diabła tam,  w ich wieku poszedłbym  gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo  albo  do wËdrownego cyrku -  oglNodaÖ  gołe  nogi  tancerki na
linie. RŐwno  zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojËcia  - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrËciÖ gdzieś żarŐwkË i
trzasnNoÖ niNo o ścianË, albo dorwaÖ gdzieś  jakiegoś eleganta  i nakłaśÖ mu
po  ryju...  Wiktor  rozwalił  siË w  fotelu  i  wyciNognNoł  nogi.  Wszyscy
wspominamy  z  rozczuleniem szczËśliwe dzieciÓstwo i jesteśmy przekonani, że
od czasŐw  Tomka Sawyera tak było, jest i bËdzie. Powinno  byÖ.  A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeÖ na nie z
boku, lekkNo litośÖ a przy bezpośrednim zderzeniu -  pedagogiczne oburzenie.
A  dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś  dorosły,
duży, możesz  mi  przyłożyÖ, jednakże jak  od najwcześniejszego  dzieciÓstwa
byłeś  głuptakiem,  tak  głuptakiem  pozostaniesz i  głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiÖ głuptaka...
     Wiktor  nalał nowNo  porcjË dżinu i zaczNoł  wspominaÖ, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoÖ, żeby nie zawyÖ ze wstydu. Jak
przyszedł  do tych  dzieciakŐw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy  z gŐry,
modny  bËcwał,  jak  na  dzieÓ  dobry  uczËstował  je szlachetnNo  głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił siË i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośÖ intelektualnNo,
jak uczciwie prŐbowano skierowaÖ go na właściwNo drogË i ostrzegano go, a on
nadal plŐtł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś  wyjdzie na swoje, że
co  tam, nie ma co  siË  przesadnie wysilaÖ  -  a kiedy wreszcie  straciwszy
cierpliwośÖ dali  mu po mordzie,  małodusznie zaczai szlochaÖ i skarżyÖ siË,
że  go ńle potraktowano... kiedy zaś z  litości poproszono  go  o autografy,
wpadł w takNo euforiË, że aż  wstyd pomyśleÖ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co  siË dziś wydarzyło, bez  wzglËdu na swojNo wysilonNo uczciwośÖ
nigdy nikomu nie ośmieli siË opowiedzieÖ, że za jakieś  pŐł godziny przekona
sam siebie  o  konieczności zachowania rŐwnowagi  duchowej  i  tak  wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obrŐciło siË w najwiËkszy triumf jego  życia albo ostatecznie w zwyczajne  i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami,  ktŐre - a
niby  czego siË po nich spodziewaÖ? - sNo dzieÖmi  i  dlatego  nie najlepiej
orientujNo  siË  w  literaturze  i w  życiu...  Należałoby  posłaÖ  mnie  do
departamentu  oświaty,   pomyślał  z   nienawiściNo.  Tacy  zawsze  sNo  tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechË, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bËdzie siË rozwijaÖ  w takim  samym tempie,
to do tego czasu kiedy bËdzie ich dużo, ja już dziËki Bogu szczËśliwie umrË.
Jak to dobrze - umrzeÖ we właściwym czasie!
     Ktoś  zapukał do drzwi.  Wiktor  krzyknNoł  "ProszË!".  Wszedł Pawor  w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniËtym nosem.
     -  Nareszcie  -  powiedział  zakatarzonym  głosem,  usiadł naprzeciwko,
wydobył  zza  pazuchy  wielkNo, mokrNo chustkË  do nosa i zaczNoł smarkaÖ  i
kichaÖ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
     - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
     -  Och,  nie wiem... -  odparł  Pawor siNokajNoc  i pochlipujNoc.  - To
miasto mnie wykoÓczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
     - Na zdrowie - powiedział Wiktor.
     Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
     - Gdzie siË pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy  razy pukałem do
pana, chciałem wziNoÖ coś do czytania. Ja tu przepadnË, jedyne  moje zajËcie
-  to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha,  poszedłem
do portiera, to ten  stary idiota zaproponował mi  ksiNożkË telefonicznNo  i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma  pan
coś do czytania?
     - Raczej wNotpiË - rzekł Wiktor.
     -  Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem,  kolegŐw  pan
nie czyta,  ale siebie  chyba  pan  od czasu  do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew,  Baniew... Jak to tam u pana siË nazywa?
"ŚmierÖ po południu"? "PŐłnoc po śmierci"? Nie pamiËtam...
     - "NieszczËście przychodzi o pŐłnocy" - powiedział Wiktor.
     - O to to. Niech pan da poczytaÖ.
     - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkË. I do tego nic nie zrozumiał.
     - A  to  dlaczego - nie  zrozumiałbym?  -  zainteresował  siË  Pawor  z
oburzeniem.  - podobno  to coś  z życia  homoseksualistŐw, co  tu można  nie
zrozumieÖ?
     - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siË dżinu. Z wodNo?
     Pawor  kichnNoł,  coś  mruknNoł,  rozpaczliwie  rozejrzał siË  dookoła,
odrzucił głowË do tyłu i znowu kichnNoł.
     - Głowa mi pËka - poskarżył siË. - O w  tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
     -  Gorzej  -  powiedział  Wiktor.  -  Miałem  spotkanie  z  miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
     - Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z  przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś  czas  temu było o tym  bardzo głośno, ale potem  w  naszym
departamencie  powołano komisjË i  ta  komisja udowodniła,  że  to  rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwŐw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło siË na swoim  miejscu. Aleja wiem, o czym pan mŐwi,
bo  widziałem  tych  miejscowych  wunderkindŐw. Zachowaj nas Boże  od takich
lwŐw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
     - A może  to  moje i  pana  miejsce  jest  w  gabinecie  osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
     -  Niewykluczone  - zgodził  siË Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspŐlnego. Akceleracja - to  problem  biologiczny  i  fizjologiczny.
Wzrost wagi  noworodkŐw, a  one potem nieprzytomnie rosnNo,  gdzieś do dwŐch
metrŐw,  jak  żyrafy,  a  kiedy  majNo  dwanaście  lat,  już  potrafiNo  siË
rozmnażaÖ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
     - Co - nauczyciele?
     Pawor kichnNoł.
     -  Za  to nauczyciele -  niezwyczajni - powiedział  przez  nos.  Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
     -  Co też niezwykłego jest  w tutejszych  nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoÖ rozporka?
     - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siË na Wiktora. -
Oni w ogŐle nie majNo rozporkŐw.
     - I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
     - W jakim sensie?
     - Co jeszcze jest w nich niezwykle?
     Pawor długo wycierał nos, a  Wiktor popijał  dżin i patrzył na  niego z
litościNo.
     - Jak widzË,  nie ma pan  o  niczym pojËcia  - rzekł  Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo  chustkË.  -  Jak  słusznie   twierdzi  pan  prezydent,  głŐwnNo
właściwościNo  naszych  pisarzy  jest  nieznajomośÖ  życia  i  oderwanie  od
interesŐw narodu...  Jest pan już tu ponad tydzieÓ. Czy był pan gdziekolwiek
oprŐcz  knajpy  i  sanatorium? Rozmawiał  pan  z  kimś  oprŐcz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
     -  Dobra,  dosyÖ tego - powiedział  Wiktor.  -  WystarczNo  mi  gazety.
Znalazł siË usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
     - A  - a -  a, nie podoba siË?  -  stwierdził  Pawor z  zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bËdË... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
     -  Nie  ma  o  czym  opowiadaÖ  -  odparł Wiktor.  -  Wunderkindy,  jak
wunderkindy...
     - A jednak?
     - No wiËc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaÓ. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
     - No wiËc, jeśli mam byÖ całkiem szczery, nieńle mi dali popaliÖ.
     -  A  jakie  były  pytania?  -  zapytał  Pawor.  Patrzył na  Wiktora  z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siË ze wspŐłczuciem.
     -  Nie  chodzi  o  pytania  -  westchnNoł  Wiktor. -  Jeżeli  mam mŐwiÖ
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnËło,  że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja...  -  Pawor ze wspŐłczuciem  kiwał głowNo. - Słowem,
ńle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mŐwiÖ.
     - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszË
panu powiedzieÖ,  że  rodzice dwunastoletniego  dziecka -  to zawsze  istoty
godne  litości z  tysiNocem kłopotŐw na  głowie. Ale  tutejsi rodzice to coś
szczegŐlnego. PrzypominajNo mi  tyły  armii okupacyjnej  w rejonie aktywnych
działaÓ partyzantŐw... No wiËc, o co pana pytano?
     - No, na przykład, co to jest postËp.
     - Tak. WiËc, ich zdaniem, co to takiego postËp?
     -  Ich  zdaniem, postËp to nadzwyczaj proste. PosłaÖ nas  wszystkich do
rezerwatŐw, żebyśmy siË nie plNotali  pod nogami, a  wŐwczas oni na wolności
bËdNo mogli spokojnie studiowaÖ  Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
     - No cŐż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan,  co na
ten temat mŐwi narŐd?
     - Kto?!
     - NarŐd!...  NarŐd mŐwi, że wszystkie nieszczËścia sNo przez mokrzakŐw.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzakŐw...
     -  To  dlatego,  że  w mieście  nie ma ŻydŐw  - zauważył Wiktor.  Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktŐry wszedł  na salË, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
     - To nie  ja  -  oznajmił  Fawor. - To glos narodu.  Vox  populi.  Koty
uciekły  z miasta,  a dzieciaki  uwielbiajNo  mokrzakŐw,  łażNo za  nimi  do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicŐw  majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo.  KradnNo  w  domu  pieniNodze  i kupujNo  ksiNożki...  Podobno na
poczNotku  rodzice bardzo siË cieszyli, że  dzieci zamiast  drzeÖ spodnie na
płotach,  cicho siedzNo w  domu  i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już  wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siË nie cieszy. Jednakże bojNo siË
mokrzakŐw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
     Głos narodu,  pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijaÓskich niemowlNot...
     - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudŐw?
     - To nie ja! - powtŐrzył Pawor z uczuciem. - Tak mŐwiNo w mieście.
     - Co  mŐwiNo w mieście,  jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
     - Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki pŐł na  pŐł z prawdNo. -
Popatrzył na  Wiktora  znad chustki. - ProszË  mnie nie  uważaÖ  za idiotË -
powiedział. - Niech  pan lepiej przypornni sobie te  dzieci -  gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
     Fakt, pomyślał Wiktor, takie  dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali -  to już nie koty  pŐł na  pŐł z  deszczem... Jest  takie określenie -
twarz  rozświetlona  od  wewnNotrz. Właśnie  takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia  ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogŐle nie  rozmawia -  cedzi coś przez  zËby z pobłażliwNo odrazNo...  Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie  wstrËtne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci?  To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogŐle to  świÓstwo podjudzaÖ dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent -  narŐd
jest ważniejszy niż macierzyÓstwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, wiËc dzieciak biegnie do  najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał  pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała  wyprawy  Legii
rujnujNocym  przedsiËwziËciem.  A teraz jeszcze  na domiar złego pojawia siË
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w  bawełnË oznajmia, że twŐj ojciec - to
pijak  i bezmŐzgie bydlË, a matka - kretynka  i  dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdË, ale to  wszystko jedno świÓstwo, należy to robiÖ inaczej,
nie ich  pieski interes, nie  oni za  to  odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali siË tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to  tylko  oświata  i  nic poza tym.  A jeśli coś  gorszego? DzieciË zaczyna
rŐżanymi usteczkami szczebiotaÖ o postËpie, zaczyna  mŐwiÖ straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc  co  szczebiocze, ale już  od  pieluch przyucza siË  do
intelektualnego  okrucieÓstwa,   najgorszego   okrucieÓstwa,   jakie   można
wymyśliÖ,  a tamci,  zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siË fizjonomie,
stojNo  za scenNo  i pociNogajNo  za  sznurki...  to  zaś znaczy, że nie  ma
żadnego nowego pokolenia, za to  jest stara i brudna  zabawa w marionetki, a
ja byłem  podwŐjnym osłem,  kiedy zamierałem  dziś na tej scenie...  Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
     - ...kto ma oczy niechaj  zobaczy - mŐwił Pawor.  - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyÖ i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z  dzieÖmi  i
jak siË przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siË nieomal w anioły,
a  zapytaj  takiego  jak siË  idzie  do  fabryki -  wyleje na  ciebie  kubeł
pogardy...
     Nie wpuszczajNo nas do  leprozorium,  myślał Wiktor.  Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście.  Ale przecież nie  Golem  to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał.  Co za kanalia.  WiËc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do  niego  podobne.  A  wie  pan,  panie  prezydencie,  na  paÓskim  miejscu
urozmaiciłbym,  a przynajmniej  prŐbowałbym urozmaiciÖ  swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrŐżniÖ  paÓski  ogon od  wszystkich  innych ogonŐw. Drut  kolczasty,
żołnierze,  przepustki  -  czyli  pan  prezydent,  czyli  bez   najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
     - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
     - A skNod  ja  mogË  wiedzieÖ? - odparł Pawor.  - Nigdy  przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
     - To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
     -  Dlaczego?  Nie  byłem.  Ale  nie  jestem  tu  pierwszym  inspektorem
sanitarnym...  zresztNo nie chodzi  o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu?  Dzieci tam  wpuszczajNo bez żadnych przeszkŐd, mokrzakŐw
wypuszczajNo  bez przeszkŐd, ale ani  pana, ani mnie nie wpuszczajNo  - i to
jest dziwne.
     Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a  może jeszcze i Baniewa -  to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego  ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja  coś takiego  napisał, chyba by
mnie  ukrzyżowali - NiepojËte,  niezrozumiałe...  Nieczysta sprawa... Trzeba
bËdzie zapytaÖ Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczË,  co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieÖ.
     - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
     - Przepraszam, zamyśliłem siË.
     - MŐwiË, że wcale  bym siË nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
     -  Ja też bym  siË nie zdziwił - wymamrotał  Wiktor. - Nie zdziwiË siË,
nawet jeśli ja sam zechcË zastosowaÖ jakieś środki.
     Pawor wstał i podszedł do okna.
     -  Ale  pogoda  -   powiedział  zgnËbiony.  -  WyjechaÖ  by  stNod  jak
najprËdzej... Da mi pan ksiNożkË, czy nie?
     -  Nie  mam  żadnych  ksiNożek  -  powiedział  Wiktor.  -  Wszystko  co
przywiozłem,  jest w sanatorium...  Niech  pan posłucha,  a po  co mokrzakom
nasze dzieci?
     Pawor wzruszył ramionami.
     - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieÖ? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciËżki i mokry.
     - Zapytamy  Golema - powiedział  Pawor. - Golem,  po co mokrzakom nasze
dzieci?
     - Wasze dzieci?  - zapytał  Golem,  uważnie  oglNodajNoc  etykietkË  na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
     - Pawor twierdzi -  odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
     - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo  dzieci?  No  cŐż... Nie  oni  pierwsi,  nie  oni  ostatni.  -  Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł  na kozetkË i powNochał dżin w szklance. - A  niby
dlaczego w  naszych  czasach nie  buntowaÖ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje siË na czarnych, żŐłtych na białych, a  głupich  szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
     - Pawor twierdzi - powtŐrzył Wiktor - że paÓscy pacjenci włŐczNo siË po
mieście  i  uczNo  dzieci  rŐżnych dziwnych  rzeczy. Ja też  zauważyłem  coś
podobnego,  chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzË. Tak wiËc, niczemu
siË nie dziwiË, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
     -  O ile wiem - powiedział Golem  odpijajNoc ze szklanki -  mokrzaki od
wiekŐw mieli prawo  chodziÖ po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mŐwiNoc
o  uczeniu  dziwnych rzeczy, ale  niech mi  bËdzie  wolno zapytaÖ  pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkË, ktŐra nazywa siË "zła fryga"?
     - No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
     - Miał pan takNo zabawkË?
     - r  Ja  oczywiście nie miałem... ale  koledzy, o  ile  pamiËtam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy mŐwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
     - Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rËkË"...
     - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja,  przybysz ze stolicy, mŐgłbym  siË
dowiedzieÖ, o czym rozmawiajNo tubylcy?
     - Nie mŐgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paÓskiej kompetencji.
     -  SkNod pan wie, co leży,  a  cc)  nie leży w  moich kompetencjach?  -
zapytał Pawor urażonym tonem.
     -  Wiem - powiedział Golem. - ZgadujË, bo tak mi siË podoba,... i niech
pan przestanie łgaÖ, przecież prŐbował pan kupiÖ u Teddyego "pogodnik", wiËc
świetnie pan wie, co to takiego.
     - Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
     - ChwileczkË,  Pawor  - niecierpliwie przerwał  mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
     -  Czyżby?  A  mnie  siË  wydawało,  że  odpowiedziałem...  Widzi  pan,
Wiktorze, mokrzaki to  ciËżko  i  beznadziejnie chorzy  ludzie. To  straszna
rzecz  -  choroba  genetyczna.  Ale  pomimo  wszystko  zachowujNo  dobroÖ  i
mNodrośÖ, wiËc nie trzeba ich krzywdziÖ.
     - Kto ich krzywdzi?
     - Czyżby pan ich nie krzywdził?
     - Na razie nie. Na razie nawet wrËcz przeciwnie.
     -  No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
     - DokNod jedziemy?
     - Do sanatorium. JadË do sanatorium,  pan  jak widzË też siË wybiera do
sanatorium, a Pawor niech siË kładzie do łŐżka. DośÖ zarażania grypNo. l
     Wiktor spojrzał na zegarek.
     - Czy nie jest za wcześnie?
     -  Jak pan  chce.  Tylko  niech  pan pamiËta, że  od  dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
     - A może najpierw zjemy obiad?
     - Jak pan chce - powtŐrzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadŐw. I panu
nie radzË. Wiktor pomacał siË po brzuchu.
     - Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadË.
     - Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
     - Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siË ubieraÖ.
     Kiedy  wsiedli  do  samochodu,  pod  wilgotny  brezent,  do  wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
     - Czy rozumie pan aluzje?
     - Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
     - A wiËc zwracam panu uwagË: aluzja. Niech pan mniej gada.
     - Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieÖ?
     - Jako aluzjË. Niech pan przestanie trzaskaÖ dziobem.
     - Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
     Przejechali  miasto, minËli  fabrykË konserw,  przeciËli  pusty miejski
park, zapuszczony,  mizerny,  na  wpŐł zgniły  z  wilgoci,  przemknËli  obok
stadionu,  na ktŐrym  umorusani,  w błotnych cËtkach  jak  żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napËczniałymi butami napËczniałNo piłkË i
wytoczyli siË  na  szosË  prowadzNocNo  do sanatorium. Dookoła, za  kurtynNo
deszczu  leżał  mokry,  płaski  jak  stŐł  step,  niegdyś suchy, wypalony  i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siË w grzNoskie mokradła.
     - Pana  aluzja - rzekł  Wiktor - przypomniała  mi pewnNo rozmowË, mojNo
rozmowË z  jego  ekscelencjNo  panem  referentem  pana  prezydenta do  spraw
paÓstwowej  ideologii.  Jego  ekscelencja wezwał  mnie  do swego skromnego -
trzydzieści metrŐw na dwadzieścia - gabinetu i  zainteresował siË:  "Wiktor,
czy  chce pan nadal mieÖ  swŐj  kawałek  chleba  z masłem?"  Ja,  naturalnie
odpowiedziałem  twierdzNoco.  "No  to  niech  pan przestanie  brzdNokaÖ!"  -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
     Golem uśmiechnNoł siË. ,
     - A właściwie na czym pan brzdNokał?
     -   Jego  ekscelencja  miał   na  myśli   moje  Öwiczenia  na  banjo  w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
     - A właściwie skNod pan ma pewnośÖ, że nie jestem szpiclem?
     -  A ja wcale nie mam takiej  pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz  nie mŐwi  siË "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie mŐwiNo "kabel".
     - Nie wyczuwam rŐżnicy - zauważył Golem.
     -  Praktycznie,  ja rŐwnież - powiedział Wiktor. -  A wiËc  przestajemy
trzaskaÖ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
     - Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Pan  ma  wspaniałNo opiniË! Ale ja pytam  o tego nieszczËśnika, ktŐry
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
     Golem milczał chwilË, a potem zapytał:
     - KtŐrego z nich ma pan na myśli?
     - Nie rozumiem  - odparł Wiktor. -  Naturalnie, że tego, ktŐry  wpadł w
potrzask.
     -  Było ich  czterech  -  stwierdził Golem wpatrzony  w  drogË  zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niŐsł pan na plecach, trzeciego
zabrałem  samochodem,   a  z   powodu   czwartego   niedawno  rozpËtał   pan
skandalicznNo bŐjkË w restauracji.
     Wiktor  milczał, oszołomiony. Golem milczał rŐwnież. Świetnie prowadził
samochŐd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
     -  No,  no, niech  siË pan tak  nie mËczy - oznajmił wreszcie Golem.  -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siË tej samej nocy.
     - To  także żart?  - zapytał  Wiktor. - Ha - ha -  ha. Teraz  rozumiem,
dlaczego paÓscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwŐch
powodŐw. Po  pierwsze,  ja,  jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyÖ genetycznych chorŐb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieÖ.
     -  Zabawne  - wymamrotał  Wiktor -  Tyle  już  siË  nasłuchałem  o tych
paÓskich mokrzakach, że teraz, jak  Boga kocham, jestem w stanie uwierzyÖ we
wszystko -  i  w  deszcze, i w koty,  i w to, że  zgruchotana kośÖ  może siË
zrosnNoÖ w ciNogu jednej nocy.
     - No  tak  -  rzekł  Wiktor. -  Dlaczego w mieście nie  ma kotŐw? Przez
mokrzaki. A  Teddyego  niedługo  zjedzNo  myszy...  MŐgłby pan  zaproponowaÖ
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta rŐwnież i myszy.
     - A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
     -  Tak  - lekkomyślnie  potwierdził  Wiktor. -  Właśnie  a  la  - potem
przypomniał sobie czym skoÓczyła siË  historia  ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie  ma  w tym  nic  śmiesznego -  powiedział.  - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci.  -  I widziałem, jak  siË  zachowywały, kiedy pojawił  siË
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale siË nie zdziwiË, jeśli pewnego  piËknego dnia
wyjdzie  na miejski rynek mokrzak  z  akordeonem  i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
     - Nie zdziwi siË pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
     - Nie wiem... może zabiorË mu akordeon.
     - I sam pan zagra?
     - Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoÖ tych
dzieci,  zrozumiałem  to  dzisiaj  . Ciekawe,  czym  oni  je  przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
     - Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ - powiedział Golem.
     - Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo  starannie, i mniej lub
bardziej  zrËcznie uchyla siË pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siË tak  czy inaczej, a pan straci sposobnośÖ,
aby nadaÖ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
     - Tajemnica lekarska!  - wyrzekł Golem. - A poza  tym, ja nic nie wiem.
MogË siË tylko domyślaÖ.
     Przyhamował.  Przed nimi, za  welonem deszczu, pojawiły  siË na  drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium  -  6  km" i "Sanatorium  GorNoce  ńrŐdła  - 2,5  km". Sylwetki
cofnËły siË na pobocze - dorosły mËżczyzna i dwoje dzieci.
     - Niech siË pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
     - Co siË stało? - Golem zahamował.
     Wiktor  nie odpowiedział.  Patrzył  na  ludzi  obok  słupa, na  rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniËtym  wodNo, na chłopca, ktŐry rŐwnież
był  bez  płaszcza i na dziewczynkË, bosNo, w  sukience oblepiajNocej ciało.
NastËpnie gwałtownie  otworzył  drzwi  i wyskoczył na szosË. Deszcz  i wiatr
uderzyły  go po  twarzy,  aż siË zachłysnNoł, ale  nie  zauważył  tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłośÖ, kiedy "na siË ochotË tłuc i łamaÖ, ale jeszcze ma
siË  świadomośÖ  własnego   szaleÓstwa.  Na  sztywnych  nogach  podszedł  do
mokrzaka. "
     - Co tu siË dzieje? - wycedził przez zËby. A  potem do cŐrki patrzNocej
na  niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A  potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo mŐwiË!
     Irma  nie  ruszyła  siË  z  miejsca. Wszyscy  troje  stali  nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo  opaskNo spokojnie mrugały.  A potem Irma powiedziała z
niepojËtNo  intonacjNo "To  mŐj  ojciec" i  Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeÖ, wymachiwaÖ piËściami, nie
można groziÖ, chwytaÖ za  kołnierz, ciNognNoÖ...  i  w ogŐle nie  można  siË
wściekaÖ. Powiedział bardzo spokojnie:
     -  Irma,  idń  do  samochodu, jesteś  cała mokra.  Bol-Kunac, na  twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
     Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała.  Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choÖby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka  o zgodË,  ale powstał cieÓ wrażenia,  że jednak coś  zaszło, jakaś
wymiana poglNodŐw, jakaś krŐtka narada, w  wyniku ktŐrej podjËto decyzjË  na
jego korzyśÖ.  Irma zadarła  nos i  poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
     - Jestem  panu niezmiernie wdziËczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bËdzie jeżeli zostanË.
     - Jak chcesz - stwierdził Wiktor. -  Bol-Kunac mało go  wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było  powiedzieÖ coś na pożegnanie  temu mokrzakowi. Wiktor z
gŐry wiedział, że  to  bËdzie  coś bardzo głupiego,  ale  cŐż poczNoÖ? - tak
zwyczajnie odejśÖ po prostu nie  mŐgł. Ze  wzglËdŐw  czysto prestiżowych.  I
powiedział.
     - Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje siË pan tu jak ryba w wodzie.
     NastËpnie odwrŐcił siË i  rzuciwszy wyobrażonNo rËkawicË, odmaszerował.
Wypowiedziawszy  te  słowa,  myślał z  obrzydzeniem, hrabia  oddalił  siË  z
godnościNo...
     Inna  wlazła  z  nogami  na  przednie  siedzenie  i  wyżymała  wodË   z
warkoczykŐw. Wiktor wcisnNoł siË do  tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
     -  Wypowiedziawszy  te słowa, hrabia oddalił siË...  WsuÓ  tutaj  nogi,
Irma, to ci je rozetrË.
     - Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
     - Chcesz złapaÖ zapalenie płuc? Daj tu nogi!
     - Bardzo  proszË - odrzekła Irma, zwinËła siË na siedzeniu i przesunËła
do tyłu jednNo nogË.
     Już z gŐry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor  ujNoł obiema rËkami  tË chudNo,  dziewczyÓskNo nogË  -
mokrNo  i wzruszajNocNo, już  przymierzył  siË,  żeby  jNo  rozcieraÖ  -  do
czerwoności,   do   purpury,  dobrymi   ojcowskimi   dłoÓmi,   tË   brudnNo,
zlodowaciałNo  nogË, odwieczne  ńrŐdło katarŐw, gryp, stanŐw zapalnych  drŐg
oddechowych  i obustronnych  zapaleÓ płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy.  SiłNo  inercji wykonał jeszcze kilka ruchŐw
masujNocych,  a nastËpnie ostrożnie tË stopË wypuścił. Przecież  wiedziałem,
pomyślał  nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu siË kryje jakiś podstËp, że dzieciom  nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem  w  to  uwierzyÖ,  ale chciałem
ratowaÖ,  wyrywaÖ   ze  szponŐw,  płonNoÖ  sprawiedliwym  gniewem,  spełniaÖ
obowiNozek  i  znowu  napuścili mnie na wodË, i  znowu wyszedłem  na idiotË,
drugi raz tego samego dnia...
     - Zabieraj swojNo nogË - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogË i zapytała:
     - DokNod jedziemy - do sanatorium?
     - Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego  haÓby.  Ale  Golem z  niewzruszonym spokojem patrzył na drogË, ciËżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
     - A po co? - zapytała Irma.
     - Przebierzesz siË w suche ubranie i położysz do łŐżka.
     - Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
     -  Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor.  - Dam ci ksiNożki  i  bËdziesz
sobie czytaÖ.
     Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozË jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to siË jeszcze zobaczy. Żadnego picia i  w ogŐle  nic z tych rzeczy, ale jak
ja  jNo  odwiozË z powrotem?  E tam, wezmË jakikolwiek samochŐd i odwiozË...
Dobrze by było coś sobie łyknNoÖ
     - Golem... - zaczNoł, ale siË opamiËtał. Nie wypada, do diabla.
     - Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siË.
     - Nie, nic - westchnNoł Wiktor,  wpatrzony w szyjkË butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział  znużonym głosem. -  Co robiliście na
tych rozstajach?
     - Myśleliśmy mgłË - odpowiedziała Irma.
     - Co?
     - Myśleliśmy mgłË - powtŐrzyła Irma.
     - O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
     - A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
     - MyśleÖ - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wiËc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
     - Zależy, jak na to popatrzeÖ - odparła Irma. - MyśleÖ mgłË - to jedno,
a myśleÖ o mgle  - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myśleÖ o mgle.
     Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
     - Poczekaj  - powiedział.  -  MyśleÖ  mgłË  -  tak  siË  nie  mŐwi,  to
niegramatycznie. SNo  takie  czasowniki  -  nieprzechodnie,  myśleÖ, biegaÖ,
chodziÖ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziÖ  po ulicy.  MyśleÖ o...  no  o
czymś tam...
     - MyśleÖ głupstwa - podpowiedział Golem.
     - No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
     - Szybko chodziÖ - powiedział Golem.
     - Szybko  -  to nie jest  rzeczownik - zapalczywie  oznajmił Wiktor.  -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
     - Tato, czy możesz nie paliÖ? - zainteresowała siË Irma.
     Zdaje siË, że Golem wydał z siebie  jakiś  dńwiËk, a byÖ może to silnik
kichnNoł wspinajNoc siË pod gŐrË. Wiktor  zgniŐtł  papierosa  i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium,  a z boku  od stepu na spotkanie deszczu
sunËła nieprzejrzysta biała ściana.
     - No i masz mgłË - rzekł  Wiktor. - Możesz jNo myśleÖ. A także wNochaÖ,
biegaÖ i chodziÖ. Irma chciała coś powiedzieÖ, ale wtrNocił siË Golem.
     -  Nawiasem mŐwiNoc  - stwierdził  - czasownik "myśleÖ"  wystËpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzËdnie złożonych. Na przykład - myślË, że...
i tak dalej.
     - To zupełnie inna  sprawa  - nie zgodził siË Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotË wypiÖ i zapaliÖ. Zachłannie popatrzył na szyjkË butelki.
     - Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
     - Nie. A tobie?
     - TrochË mnie trzËsie - przyznał siË Wiktor.
     - Trzeba wypiÖ dżinu - zauważył Golem.
     - Tak, byłoby nieńle... A może pan ma?
     - Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
     Jeep  wjechał  w bramË  i  zaczËło  siË  to, o  czym  Wiktor jakoś  nie
pomyślał.  Pierwsze smugi mgły  dopiero zaczËły przesNoczaÖ  siË przez kratË
ogrodzenia i widocznośÖ  była znakomita.  Na drodze przed  samochodem leżała
postaÖ w przemokniËtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało,  minNoł gipsowNo  wazË
ozdobionNo   nieskomplikowanymi   rysunkami   i   odpowiednimi   napisami  i
przyłNoczył siË  do stada  samochodŐw  stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i  natychmiast  jakaś  zapita morda wychyliła
siË  z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siË
oddam?"  Wiktor  wysiadł  zamierajNoc.  Irma z ciekawościNo  rozglNodała siË
dookoła. Wiktor  mocno ujNoł  jNo  za  rËkË  i  poprowadził  do wejścia.  Na
schodkach,  pod deszczem  siedziały  dwie  dziwki w  bielińnie  i  ulicznymi
głosami  śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce  im sprzedaÖ heroiny.
Na  widok  Wiktora  umilkły,  ale  kiedy  przechodził  obok,  jedna  z  nich
sprŐbowała złapaÖ  go za  spodnie.  Wiktor wepchnNoł  IrmË do holu. Było  tu
ciemno,  okna  zasłoniËte, śmierdziało  dymem  tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor  z  zaciśniËtymi zËbami deptał  po cudzych nogach  ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo siË  IrmË,  a za  nimi  biegły gniewne, niecenzuralne  okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i  Wiktor, przeskakujNoc po  trzy stopnie,  pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siË na niNo spojrzeÖ.
"
     Na  podeście czekał już na  niego z otwartymi objËciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy  - yyjacielu! - w tym momencie zauważył  IrmË i
wpadł w  entuzjazm. - Wiktor! I ty  też!  Na  małoletnie małolatki!"  Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł  mu na nogË  i  pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem.  Irma bezszelestnymi susami sadziła obok.  PchnNoł drzwi Diany -
były zamkniËte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast siË
odezwała: "Wynoś  siË  do  wszystkich  diabłŐw!  -  wrzasnËła  z  furiNo.  -
ŚmierdzNocy  impotent! GŐwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siË otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem  w  pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł  IrmË  do  pokoju  i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
     - A, to ty -  powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
CzuÖ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
     - To jest  moja cŐrka - z trudem  odparł Wiktor. -  Irma. Irmo, to jest
Diana.
     Patrzył Dianie  w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziËki Bogu, zdaje siË,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeńwiała.
     - Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
     - Irma przemokła  -  wydusił z siebie. - Przebierz jNo w  suche rzeczy,
połŐż do łŐżka i w ogŐle...
     - Nie położË siË - oznajmiła Irma.
     - Irma - powiedział Wiktor.  - BNodń łaskawa słuchaÖ,  bo inaczej zaraz
kogoś spiorË...
     - NiektŐrych  z tu obecnych rzeczywiście należałoby spraÖ - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
     - Diano - rzekł Wiktor. - ProszË ciË.
     - Dobra - powiedziała Diana. - Idń do siebie. Damy sobie radË.
     Wiktor wyszedł z ogromnNo  ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam  nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciÖ na korytarz absolutnie
nieznanNo  parË,  ktŐra  siË   tam  zagnieńdziła  oraz  uświnionNo  bieliznË
pościelowNo.  Potem  zamknNoł  drzwi, zwalił siË  na goły  materac,  zapalił
wilgotnego   papierosa  i  zaczNoł   siË   zastanawiaÖ,  co   też  właściwie
narozrabiał.

     *

     Wiktor obudził siË pŐńno,  była  pora obiadu. TrochË bolała  głowa, ale
nastrŐj okazał siË nieoczekiwanie dobry.
     Wieczorem,  wypaliwszy  paczkË  papierosŐw,  zszedł   na  dŐł,  damskNo
szpilkNo  do włosŐw  otworzył  czyjś samochŐd,  wyprowadził  IrmË  służbowym
wyjściem i odwiŐzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrËcało,  tak paskudnie siË  czuł,  Irma zaś  siedziała  obok,  czyściutka,
schludna, uczesana  według najnowszej mody  -  żadnych tam  warkoczykŐw -  i
zdaje siË miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotË na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby  zaczynaÖ od przyznania siË do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu siË niepedagogiczne. SkoÓczyło siË na tym,  że Irma nagle, ni z
tego  ni z  owego,  pozwoliła mu zapaliÖ (pod  warunkiem, że wszystkie  okna
bËdNo otwarte) i zaczËła opowiadaÖ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to  podobne do tego, o  czym poprzednio czytała,  ale  w co nie bardzo
wierzyła,  jak to  znakomicie  z  jego  strony,  że  zorganizował jej  takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodË, że w ogŐle jako
ojciec jest całkiem do przyjËcia, nie zanudza i nie  gada głupstw, że  Diana
jest  "prawie nasza",  wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że  tak niewiele
wie i za bardzo  lubi wypiÖ, ale to  akurat w koÓcu nie jest takie straszne,
ty  też  lubisz wypiÖ,  a wszystkim  siË  spodobałeś,  dlatego,  że  mŐwiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś  tam strażnika  elitarnej  wiedzy i  całkiem
słusznie,  ponieważ  nie   jesteś  żadnym  strażnikiem,  i  nawet  Bol-Kunac
powiedział, że  w całym  mieście  jesteś jedynym  człowiekiem  wartościowym,
jeśli oczywiście  nie liczyÖ  doktora  Golema,  ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspŐlnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy  ideologia jest w ogŐle  potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
     W  rezultacie odbyła  siË  znakomita rozmowa,  obie  strony były  pełne
szacunku  jedna  dla  drugiej i po powrocie do hotelu  (samochŐd postawił na
jakimś  zagraconym  podwŐrzu), Wiktor uważał już, że  ojcostwo  nie jest tak
bardzo  niewdziËcznym zajËciem, szczegŐlnie jeśli  zna  siË życie i umie siË
wykorzystaÖ  w celach wychowawczych nawet jego  ciemne  strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktŐry także był ojcem i także interesował siË problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze  da ci do wiwatu... to znaczy wnuk  Teddyego  miał  I4 lat,  a
wychowaniem syna nie mŐgł siË zajmowaÖ dlatego, że syn spËdził dzieciÓstwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno biÖ dzieci, twierdził Teddy. I  bez ciebie
przez całe życie bËdzie je biÖ każdy, kto ma rËce i  nogi, a jeśli masz chËÖ
uderzyÖ dzieciaka,  lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiËkszym
pożytkiem dla sprawy.
     Po  ktŐrymś z  rzËdu  kieliszku Wiktor  przypomniał sobie, że Irma  ani
słowem nie  wspomniała o jego okropnym zachowaniu  na rozstajnych drogach  i
doszedł  do  wniosku, że jego  cŐrka jest przebiegłym  stworzeniem i w ogŐle
uciekaÖ  siË  za  każdym razem  do  pomocy kochanki, kiedy  nie  wiadomo jak
wykaraskaÖ  siË  z  trudnej sytuacji, w  ktŐrNo sam  siË  uwikłałeś - to  co
najmniej nieuczciwe.  Te wnioski zmartwiły go,  ale właśnie przyszedł doktor
R.  Kwadryga i zamŐwił  swojNo  codziennNo  butelkË  rumu,  wiËc  wypili  tË
butelkË, na skutek czego  Wiktor znowu zobaczył wszystko w rŐżowych barwach,
ponieważ  stało siË  jasne, że  Irma po prostu nie  chciała  go  martwiÖ, co
oznacza, że szanuje  ojca, a byÖ  może nawet  go  kocha. ..  Potem przyszedł
jeszcze  ktoś, i coś  zamŐwił. Potem  prawdopodobnie Wiktor poszedł  spaÖ...
Prawdopodobnie...  Należy przypuszczaÖ, że spaÖ... Co prawda  zachowało  siË
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i  co to była za woda, nie sposŐb było odtworzyÖ... I  lepiej nie
odtwarzaÖ...
     Doprowadziwszy siË do porzNodku Wiktor zszedł na dŐł, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklËtej pogodzie.
     - Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
     - Właściwie  nie za  bardzo  -  powiedział uprzejmie  recepcjonista.  -
Rachunek da panu Teddy.
     -  Aha  -  powiedział  Wiktor  i  postanowiwszy  chwilowo  niczego  nie
precyzowaÖ,  poszedł do  restauracji. Wydało  mu  siË, że lamp na sali  jest
jakby  mniej. -  O, do diabła - pomyślał  ze  strachem. Teddyego jeszcze nie
było.   Wiktor  skłonił   siË   młodemu  człowiekowi  w  okularach  i   jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku  i rozłożył gazetË. Na  świecie  nic
siË nie  zmieniło.  Jedno paÓstwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie paÓstwo wysyłało kategoryczne  protesty. PaÓstwa, ktŐre  podobały siË
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich  narodŐw i
demokracji.   PaÓstwa,  ktŐre  z  jakiegoś  powodu  nie  podobały  siË  panu
prezydentowi,  prowadziły wojny zaborcze, a właściwie  nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemŐwienie   o  konieczności  skoÓczenia  z  korupcjNo  raz  na  zawsze  i
szczËśliwie  przeszedł  operacjË  usuniËcia   migdałŐw.  Znajomy  krytyk   -
wyjNotkowe ścierwo  - wychwalał nowNo  powieśÖ Roc-Tusowa  i było  to  nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdË dobra.
     Podszedł  kelner,  jakiś  nowy,  nieznajomy, po przyjacielsku  doradził
ostrygi, przyjNoł zamŐwienie,  pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siË.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł  wygodniej i zaczNoł  myśleÖ o pracy.
Po  dobrym  pijaÓstwie  zawsze z ochotNo  rozmyślał o pracy.  Dobrze  byłoby
napisaÖ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkË... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek,  kocha  swojNo pracË, niegłupi, lubi  przyjaciŐł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak  mu z tym  dobrze  - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochË
dziwak. Nie ma  fabuły.  A jeśli  nie ma  fabuły,  to  znaczy, że nudne. A w
ogŐle,  jeśli  już  usiNośÖ  do  takiej powieści,  to trzeba siË zastanowiÖ,
dlaczego temu miłemu  człowiekowi  jest tak  dobrze, a  wtedy  niewNotpliwie
dojdzie siË  do  wniosku,  że  dobrze  jest  mu wyłNocznie  dlatego,  że  ma
ukochanNo pracË, a wszystko inne mu po prostu zwisa.  A w takim razie  co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprŐcz swojej pracy.  Można oczywiście
napisaÖ o człowieku, ktŐrego sensem  życia jest miłośÖ  blińniego  i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich blińnich i kocha  swojNo pracË, ale
o  takim  człowieku  parË  tysiËcy  lat temu napisali  już  panowie  Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze  jakiś - w  sumie było  ich czterech. Tak w ogŐle, to
było  ich  znacznie wiËcej,  ale  tylko  ci  czterej  pisali odpowiednio,  a
pozostali byli pozbawieni rŐżnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o ktŐrym pisali, niestety był szalony...
Właściwie  byłoby  zajmujNoce  opisaÖ,  jak Chrystus  przychodzi  na  ZiemiË
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten  Łukasz
z  kumplami...  Chrystus  przychodzi  do  sztabu  generalnego  i  proponuje:
kochajcie  swoich  blińnich.  A  w  sztabie,  rzecz   jasna,  siedzi   jakiś
antysemita...
     -  Pan  pozwoli, panie Baniew?  - zahuczał nad  nim  sympatyczny, mËski
głos.
     Był  to pan  burmistrz  we  własnej osobie. Nie  tamten  apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy  z  niezdrowego  podniecenia  wieprz  na  ogromnym łożu
Roschepera,  lecz  elegancko  zaokrNoglony, idealnie  wygolony,  ubrany  bez
zarzutu  imponujNocy  mËżczyzna  ze  skromnNo  wstNożeczkNo  w  klapie  i  z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
     - ProszË - powiedział Wiktor bez cienia radości.
     Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siË i położył dłonie na stole.
     -  Postaram siË  nie  dokuczaÖ  panu zbyt  długo  swojNo  obecnościNo -
oznajmił  - i  sprŐbujË  nie  przeszkodziÖ  w paÓskiej  biesiadzie, jednakże
problem, z  ktŐrym  zamierzam siË do pana zwrŐciÖ, dojrzał już  ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci ktŐrym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta  byli  gotowi  odłożyÖ  własne  sprawy,  aby  go  jak  najszybciej  i
najefektywniej rozwiNozaÖ.
     - Słucham pana - rzekł Wiktor.
     - Spotykamy siË tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawË z tego, że  jest pan nadzwyczaj zajËty, nie chciałem  niepokoiÖ
pana w  czasie pracy, szczegŐlnie  biorNoc pod uwagË jej specyfikË. Jednakże
zwracajNoc siË obecnie do pana jako osobistośÖ oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
     Kelner przyniŐsł butelkË białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
     - Przyjacielu  - powiedział. -  PŐl porcji  kitchigaÓskiej i  kieliszek
miËtŐwki. Jesiotr bez  sosu... A wiËc  pozwolË sobie kontynuowaÖ - oznajmił,
ponownie zwracajNoc  siË  do  Wiktora. -  Obawiam siË  co  prawda, że naszNo
rozmowË  trudno bËdzie uznaÖ za pogawËdkË przy stole, ponieważ mowa bËdzie o
sprawach   i  okolicznościach  nie   tylko  smutnych,  ale,   powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaÖ z panem o  tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze,  ktŐry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczËsny
region.
     - Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaÖ.
     Burmistrz  niezbyt głośno  wygłosił dobrze przemyślane  i nieskazitelne
stylistycznie  przemŐwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia  lat temu, od razu
po okupacji, w KoÓskim WNowozie  zbudowano leprozorium,  obŐz -  kwarantannË
dla osŐb cierpiNocych  na tak zwany  żŐłty trNod czyli chorobË okularniczNo.
ZresztNo prawdË  mŐwiNoc  choroba  ta,  jak  dobrze wiadomo  panu Baniewowi,
pojawiła siË w naszym kraju  jeszcze w niepamiËtnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegŐlnie czËsto atakowała ona
nie wiedzieÖ czemu mieszkaÓcŐw właśnie naszego regionu. Jednakże  wyłNocznie
dziËki wysiłkom  pana prezydenta, chorobie tej  poświËcono niezmiernie wiele
uwagi  i  tylko  na  skutek  jego  osobistego  zalecenia  pozbawieni  opieki
lekarskiej,  rozproszeni  po   całym  kraju  i  czËstokroÖ  niesprawiedliwie
prześladowani przez  zacofane grupy ludności, zaś przez okupantŐw  fizycznie
likwidowani, nieszczËśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie  stworzono  im   warunki  znośnej  egzystencji,  odpowiedniej  do  ich
sytuacji.  Wszystko to nie  budzi żadnego sprzeciwu,  przedsiËwziËte  środki
można jedynie  pochwalaÖ,  jednakże,  jak  to  u  nas  czasami  siË  zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siË przeciwko  nam.  Nie
bËdziemy  w  tej  chwili szukaÖ winnych.  Nie  bËdziemy prowadziÖ śledztwa w
sprawie  działalności  niejakiego  doktora  Golema,  działalności  byÖ  może
ofiarnej,  ale  jednak  brzemiennej,  jak  siË  teraz okazało, w  nadzwyczaj
nieprzyjemne   skutki.   Nie  bËdziemy  także  zajmowaÖ  siË   przedwczesnym
krytykanctwem,   chociaż   stanowisko  niektŐrych   wystarczajNoco  wysokich
instancji uporczywie  ignorujNocych nasze  protesty nam osobiście wydaje siË
dośÖ  zagadkowe.  Przejdńmy  do  faktŐw... -  Burmistrz  wypił  miËtŐwkË, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siË jeszcze  bardziej aksamitny,
nie sposŐb  było wyobraziÖ  sobie,  że ten  człowiek zastawia  potrzaski  na
ludzi. Wielosłownie  wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi  pana Baniewa
krNożNocymi po  mieście plotkami, ktŐre  to plotki, jak musi  wyznaÖ wprost,
sNo rezultatem  niedostatecznie  precyzyjnego i  jednoznacznego  wykonywania
zaleceÓ  pana prezydenta przez wszystkie szczeble  administracyjne,  mamy na
myśli  nadzwyczaj rozpowszechniony  poglNod  o  fatalnej  roli  tak  zwanych
mokrzakŐw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmianË klimatu,
zwiËkszenie liczby poronieÓ i procentu bezpłodnych  małżeÓstw,  za gwałtowny
exodus  niektŐrych  zwierzNot  domowych,  za  inwazjË  szczegŐlnego  rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
     - Panie burmistrzu - powiedział  z westchnieniem  Wiktor. -  MuszË panu
wyznaÖ,  że jest mi niezmiernie trudno  śledziÖ paÓskie  długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy  synowie jednego  narodu. Może nie bËdziemy
mŐwiÖ, o czym nie bËdziemy mŐwiÖ, a bËdziemy - o czym bËdziemy.
     Burmistrz  obrzucił go szybkim  spojrzeniem,  coś  sobie  obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor  pił z Roscheperem i to, że w ogŐle pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały  kraj, i to, że Irma jest  wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza  po prostu w oczach mocno przyblakł  i pan
burmistrz  krzyknNoł, żeby  mu  przynieśli  kieliszek  koniaku.  Wiktor  też
poprosił o  koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salË, leciutko
uderzył piËściNo w stŐł i oznajmił.
     -  Rzeczywiście,  co  ja  tu bËdË  krËcił.  Życie w  mieście stało  siË
niemożliwe  -  może pan za  to  podziËkowaÖ paÓskiemu  Golemowi  -  nawiasem
mŐwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo  na niego  materiały... ten  paÓski  Golem wisi  na  włosku...  A  wiËc,
powiadam  -  na  naszych  oczach  demoralizujNo  nasze  dzieci.  Te  ścierwa
przenikły do  szkŐł i doszczËtnie  zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektŐrzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna  siË  ferment,  tylko
patrzeÖ, jak rozpocznNo siË samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. -  Osuszył
kieliszek.  - MuszË siË panu przyznaÖ, że ja ich nienawidzË, zabijałbym  jak
szczury, tylko  nie chcË  sobie brudziÖ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem   do   tego,  że   zastawiam  na  nich   potrzaski...  No  dobrze,
zdemoralizowali  dzieci,  mŐwi  siË  trudno.  Dzieci  to  dzieci,  można  je
demoralizowaÖ dzieÓ  i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siË postawi
w  mojej sytuacji. Te deszcze,  to jednak ich  robota, chociaż nie wiem, jak
oni  to robiNo.  Zbudowaliśmy  sanatorium,  lecznicze wody,  cudowny klimat,
spaliśmy  na pieniNodzach.  Przyjeżdżali  do  nas ze stolicy, a  jak  siË to
wszystko skoÓczyło?  Deszcze,  mgły,  kuracjusze  zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej,  przyjechał  tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno  go zna...  pomieszkał  dwa tygodnie i gotowe  - choroba  okularnicza,
marsz do  leprozorium.  Świetna reklama dla sanatorium!  Potem jeszcze jeden
przypadek i  jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilË zbankrutuje, sanatorium  ledwie dyszy -  Bogu dziËki  znalazł  siË
trener kretyn,  trenuje specjalnNo drużynË do gry  w kraj ach  o  deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? PrŐbowałem dogadaÖ siË z tym Golemem -  jak  groch o ścianË  -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na  gŐrË - żadnych rezultatŐw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjËli do  wiadomości  i
skierowali  sprawË do  rozpatrzenia  we  właściwych  instancjach na  dole...
NienawidzË  ich,  ale  siË  przemogłem  i  sam  pojechałem  do  leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem...  Co za  wstrËtne  typy! MrugajNo  swoimi
wyliniałymi  ślepiami  jak na  jakiegoś wrŐbla, jakbym  był powietrzem...  -
pochylił siË do Wiktora i  wyszeptał. - BojË siË buntu, krew siË poleje. Pan
mnie rozumie?
     - Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspŐlnego?
     Burmistrz rozparł siË  w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
     -  W  mojej  sytuacji  -  oznajmił - zostaje tylko  jedno  -  uruchomiÖ
wszystkie  dńwignie. Potrzebna jest jawnośÖ. Magistrat uchwalił  petycjË  do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze  jNo pan Roscheper, mam  nadziejË pan
rŐwnież,  ale to jeszcze  niewiele  daje.  Potrzebna jest jawnośÖ! Potrzebny
jest  dobry  artykuł  w  stołecznej gazecie  podpisany  głośnym  nazwiskiem.
PaÓskim  nazwiskiem,  panie  Baniew. A problem jest  palNocy,  wymarzony dla
takiego trybuna jak  pan.  Bardzo pana proszË. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu,  i w imieniu  nieszczËśliwych  rodzicŐw... Trzeba zrobiÖ
wszystko  co  w  naszej mocy, żeby  leprozorium zabrali stNod do  wszystkich
diabłŐw!  DokNodkolwiek,  ale  żeby  z mokrzakŐw  nie zostało  tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomnieÖ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieÖ.
     - Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
     Ty bydlaku, myślał,  ty  gruba świnio, naprawdË mogË ciË zrozumieÖ. Ale
co siË stało  z  mokrzakami?  Byli  cisi,  przygarbieni,  chodzili boczkiem,
niczego takiego siË o nich nie słyszało, tylko niektŐrzy mŐwili, że  podobno
mokrzaki  śmierdzNo,  że podobno  sNo  zarańliwi, podobno  robiNo  niezwykłe
zabawki  i  w  ogŐle  rŐżne  rzeczy z drzewa...  matka Fryda  mŐwiła, o  ile
pamiËtam, że umiejNo rzucaÖ uroki,  i przez nich mleko kwaśnieje,  że  mogNo
ściNognNoÖ na nas wojnË, mŐr i głŐd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i  co też oni  robiNo  tam  u siebie? Oj, robiNo, robiNo  i to dużo.  PogodË
robiNo,  i  dzieci  zwabiajNo  do  siebie  (po  co?), koty  przepËdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
     -  Pewnie  pan  sNodzi,  że  my tutaj siedzimy z  założonymi  rËkami  -
powiedział burmistrz.  -  W  żadnym wypadku. Ale  co my możemy? PrzygotowujË
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan  zgodził siË
zostaÖ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośÖ choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastËpnie prŐbujemy odpowiedzieÖ
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza  duma,  chłopcy jak złoto jeden w
drugiego,  no,  po  prostu  orły...  ale  to  jakoś  nie  to.  Przecież  nie
otrzymujemy żadnych  instrukcji  z gŐry... Policja znajduje siË w  fałszywej
sytuacji...   i  w  ogŐle...  A  wiËc  przeciwdziałamy  jak  tylko   możemy.
Zatrzymujemy  ładunki,  ktŐre  do  nich idNo...  prywatne,  oczywiście,  nie
żywnośÖ  i nie  pościel rzecz  jasna,  ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo  ksiNożek... Dzisiaj na  przykład zatrzymaliśmy ciËżarŐwkË, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi,  żeby  siË pocieszyÖ, a
należałoby radykalnie...
     - Tak - powiedział Wiktor.  - WiËc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
     - Famenco Juventa - oznajmił  burmistrz. - MŐj zastËpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
     - TrochË poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
     -  Jak  to po  co?  To  oczywiście  głupota,  ale człowiek  jest  tylko
człowiekiem i  w ktŐrymś momencie  nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł siË wstydliwie.  -  Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni  bez  ksiNożek  nie  mogNo...  jak  normalni ludzie bez  jedzenia i  tak
dalej...
     Zapadła  cisza.  Wiktor  bez  apetytu  dłubał  widelcem  w befsztyku  i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
ByÖ  może  chodzi o to, że  niezbyt lubiłem  ich  w dzieciÓstwie.  Ale za to
burmistrza  i jego  bandË  znam dobrze -  sadło  i śmietanka  narodu,  sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że  w mokrzakach coś jednak jest...  Z drugiej  strony mogË  napisaÖ
artykuł,  choÖby nie  wiem jak rozpasany, to i  tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz  bËdzie zadowolony,  miałbym przynajmniej  z tego  jakNoś
korzyśÖ,  żyłbym sobie tutaj  śpiewajNoco... Jaki prawdziwy  pisarz może siË
pochwaliÖ,  że  żyje  jak pNoczek w maśle? MŐgłbym siË  tu urzNodziÖ, dostaÖ
synekurË, zostaÖ  na  przykład  jakimś  inspektorem  magistrackim  do  spraw
miejskich plaż i pisaÖ sobie na  zdrowie...  o tym jak  wspaniale  żyje  siË
człowiekowi  pochłoniËtemu  ukochanNo  pracNo...  i wygłaszaÖ na  ten  temat
odczyty  dla wunderkindŐw... E tam, wszystka  polega na  tym,  żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawaÖ, że to deszcz i spokojnie siË wytrzeÖ. Na poczNotku ze
wstydem,  potem ze  zdziwieniem, a  wreszcie, zanim  siË  człowiek  obejrzy,
zacznie siË wycieraÖ z godnościNo i nawet bËdzie miał z tego satysfakcjË.
     - My, rzecz  jasna, w żadnym  razie nie  nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz.  -  Jest pan  człowiekiem  zapracowanym  i  tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie  materiały otrzyma pan od nas,
możemy  nawet  dostarczyÖ  coś  w rodzaju  schematu,  planu, według  ktŐrego
życzylibyśmy sobie...  a pan tylko  wygładzi wprawnNo rËkNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby siË pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew  i
paÓstwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
     Nieńle  mu  to idzie, pomyślał  Wiktor. A my, ci z drugiej  strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby  bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie uraziÖ człowieka, nie poddawaÖ go przesadnej presji,
żeby  tylko, nie daj Boże, nie  posNodził nas  o  prywatË... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszË i
podpiszË, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bËdzie  musiał podnieśÖ rËce
do  gŐry  i  w  pocie duszy  odpracowaÖ  swŐj  beztroski pobyt  w  rodzinnym
mieście...  I  o  schemacie  wspomniał...  dobrze wiemy,  jaki to  musi  byÖ
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowaÖ. Ta - ak, panie  Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane  minogi  z cebulkNo też  pan lubi,  wiËc  musisz pan polubiÖ pana
burmistrza...
     - ZastanowiË  siË  nad paÓskNo  propozycjNo - powiedział,  uśmiechajNoc
siË. - Pomysł wydaje mi  siË wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
     Burmistrz zarechotał.
     -  No a jak!  "Sumienie narodu,  precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
PamiËtam,  jakże  inaczej... -  ponownie  nachylił siË  do  Wiktora z  minNo
spiskowca.  -  Zapraszam  pana  na  jutro  do  siebie  -  zahuczał.  - BËdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
     -  Tu - oznajmił  Wiktor wstajNoc  - jestem zmuszony stanowczo odrzuciÖ
paÓskNo  propozycjË.  Mam  ważne  sprawy  -  znowu  obleśnie  mrugnNoł. -  W
sanatorium.
     Rozstali siË nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej  elity  i  żeby  doprowadziÖ  do  porzNodku  roztrzËsione   takim
zaszczytem nerwy, zmuszony  był  wychłeptaÖ szklaneczkË koniaku natychmiast,
jak  tylko  plecy  pana  burmistrza  znikły  za  drzwiami.  Można oczywiście
wyjechaÖ stNod  do wszystkich diabłŐw, myślał Wiktor.  Za granicË  mnie  nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcË  wyjeżdżaÖ  za granicË, co ja tam  bËdË robił,
wszËdzie  jest  tak  samo. Ale  i w  tym kraju znajdzie siË sporo  miejsc, w
ktŐrych  można  siË  schowaÖ  i  przesiedzieÖ.  Wyobraził  sobie   słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze,  milczNocych farmerŐw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrŐd wychodka, i straszliwNo
nudË... staroświeckie  telewizory oraz miejscowNo inteligencjË: cwany  pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaÖ, jest
gdzie  pojechaÖ. Ale przecież  tylko tego  im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł  z oczu, skrył  siË w mysiej  dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniŐsłby  siË krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bËdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł siË, nikt o nim nie pamiËta, przestał brzdNokaÖ...
     Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz.  Ni  stNod  ni zowNod nagle  bardzo zapragnNoł znowu zobaczyÖ  IrmË,
porozmawiaÖ  z  niNo  o   postËpie,  wyjaśniÖ  dlaczego  tak  dużo  pije  (a
rzeczywiście, dlaczego  ja  tak  dużo pijË?) i byÖ  może  siedzi tam  u niej
Bol-Kunac,  ale  Loli z pewnościNo  nie  bËdzie...  Ulice były mokre, szare,
puste,  w  ogrŐdkach  spokojnie  konały  jabłonie.  Wiktor po  raz  pierwszy
zauważył, że niektŐre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak  miasto
bardzo siË  zmieniło - pochylone  płoty,  pod gzymsy  zapełzła  biała pleśÓ,
wypłowiały kolory, a na ulicach  niepodzielnie krŐlował deszcz. Deszcz padał
po  prostu jak deszcz, deszcz  kropił  z  dachŐw drobniutkim  wodnym  pyłem,
deszcz zbierał siË na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wËdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał  siË po  jezdni i  pomykał po wyżłobionych miËdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury  powoli  pełzły  tuż  nad dachami.
Człowiek  był  nieproszonym gościem na  ulicach i  deszcz  nie  okazywał  mu
żadnych wzglËdŐw.
     Wiktor  wyszedł  na plac  i zobaczył ludzi,  ktŐrzy stali pod  daszkiem
przed  wejściem  na  komendË  policji  -  dwŐch  policjantŐw  w  mundurowych
płaszczach  i  niziutki,  umorusany chłopak w roboczym  kombinezonie.  Przed
wejściem, lewymi kołami  na  trotuarze stał niezgrabny furgon z  brezentowNo
budNo. Jednym  z  policjantŐw  był policmajster,  patrzył  w  bok wysuwajNoc
naprzŐd potËżnNo szczËkË, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał  płaczliwym  głosem.   Drugi   policjant   rŐwnież   milczał   z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siË  do nich
i  kiedy  pozostało mu  jeszcze  mniej  wiËcej  piËtnaście  krokŐw,  zaczNoł
słyszeÖ, co mŐwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
     - A co ja mam z tym wspŐlnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W  porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
     Policmajster zauważył Wiktora  i na jego twarzy pojawił siË  wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. OdwrŐcił siË, i jakby w ogŐle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
     - A wiËc zostajesz tutaj. Pilnuj,  żeby wszystko  było w porzNodku. Nie
włań do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno  zbliżaÖ siË do
samochodu. Jasne?
     - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
     Szef  policji  zszedł  ze  schodkŐw,  wsiadł  do  swojego  samochodu  i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał siË do Wiktora.
     -  Niech  chociaż  pan powie, czy  ja jestem winny,  czy  nie? - Wiktor
przystanNoł  i  chłopca  to  zdopingowało.  -  Normalnie sobie  jadË.  WiozË
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już  tysiNoce  razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo  mnie i  każNo jechaÖ  na  policjË. Za co? Jechałem  prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w  porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjË
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaÖ?
     -  PrzestaÓ już  siË  wydzieraÖ  - powiedział  policjant. Chłopiec żywo
odwrŐcił siË do niego.
     -  WiËc  co ja  takiego  zrobiłem? Niech pan  powie,  czy przekroczyłem
szybkośÖ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestŐj. I papiery mi
zabraliście...
     - Wszystko siË wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajË, czego ty siË
denerwujesz? Idń, posiedń sobie w knajpie i radzË ci, pilnuj swego nosa.
     -  Ech, władzuchna kochana! -  zawołał  chłopak i z  rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowË. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! Jeńdzisz  na lewo  -
zatrzymujNo,  na prawo  jeńdzisz  -  też  zatrzymujNo  - zaczNoł schodziÖ ze
stopni,  ale  przystanNoł  i  zwrŐcił  siË do policjanta. - Może  mandat pan
weńmie, albo jakoś inaczej?
     - Idń, już idń - powiedział policjant.
     - Bo mnie obiecali premiË za pośpiech! CałNo noc jechałem.
     - Idń stNod, powiedziałem! - powtŐrzył milicjant.
     Chłopak  ponownie splunNoł, podszedł do  swojej  furgonetki,  dwa  razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siË, wsunNoł rËce do  kieszeni
i pobiegł przez plac.
     Policjant spojrzał  na  Wiktora, spojrzał  na  ciËżarŐwkË,  spojrzał na
niebo, papieros  mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
     Wiktor  stał  przez  czas  jakiś,  nastËpnie powoli  obszedł ciËżarŐwkË
dookoła. CiËżarŐwka była ogromna, potËżna, kiedyś na takich  wożono piechotË
zmotoryzowanNo. Wiktor  rozejrzał  siË. Kilka  metrŐw przed  samochodem stał
skrËciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiËcej w pobliżu nie było. DogoniÖ,  to  mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie  zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu  siË wesoło. A
co,  pomyślał  znany pisarz  Baniew  znowu  siË  schlał i  porwał  w  celach
rozrywkowych cudzy samochŐd, na szczËście obeszło siË bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie  wyglNoda tak prosto, że  nie  bËdzie  pierwszym,  ktŐry
dostarczy  władzom  eleganckiego  pretekstu,  aby   przymknNoÖ  niewygodnego
człowieka, ale nie  miał  ochoty  siË zastanawiaÖ, miał  ochotË  poddaÖ  siË
impulsowi.  W  ostatecznym  razie  napiszË  tej  kanalii  artykuł,  pomyślał
mimochodem.
     Szybko otworzył drzwi do szoferki  i usiadł przy  kierownicy. Klucza  w
stacyjce nie było,  musiał zerwaÖ kable zapłonu  i  połNoczyÖ  druty.  Kiedy
silnik  zapalił,  Wiktor zanim  zatrzasnNoł  drzwi,  spojrzał za  siebie  na
wejście  do  komendy.  Stał tam  ten  sam  policjant  z  tym  samym  wyrazem
niezadowolenia  na twarzy  i z  papierosem w kNociku  warg. Było  jasne,  że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniË, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicË.
     To było bardzo  przyjemne - pËdziÖ po  pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głËbokich kałuż,  obracaÖ ciËżkNo kierownicË napierajNoc
na niNo  całym  ciałem -  obok fabryki konserw,  obok  stadionu,  na  ktŐrym
"Bracia w sapiencji"  jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo,  po  wyrwach,  podskakujNoc  na siedzeniu i słyszNoc jak  z tyłu,  w
skrzyni  ciËżarŐwki,  za każdym razem ciËżko opada ńle  umocowany ładunek. W
lusterku nie widaÖ było pogoni, zresztNo trudno  byłoby jNo zauważyÖ w takim
deszczu. Wiktor czul siË bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochË
pijany. Z  dachu  szoferki mrugały  do  niego  śliczne dziewczyny wyciËte  z
ilustrowanych  pism, w  schowku znalazł  paczkË  papierosŐw  i  było  mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porË przyhamował i skrËcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siË jak odkrywca
nieznanych  drŐg, ponieważ  nigdy  tËdy nie  jeńdził i  nie chodził. A droga
okazała siË dobra,  zupełnie  inaczej  niż magistracka szosa  -  poczNotkowo
bardzo rŐwny  i zadbany asfalt,  potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu  przypomniał  sobie  o  żołnierzach i drucie kolczastym  a po
piËciu minutach to zobaczył.
     Ogrodzenie  -  jeden  rzNod  drutŐw - ciNognËło  siË  po  obu  stronach
betonowej drogi i  znikało gdzieś w deszczu. Zamykała  drogË wysoka brania z
budkNo  strażniczNo,  drzwi  budki  były  otwarte i na  jej  progu stał  już
żołnierz w  hełmie,  w długich butach i  w wojskowej pelerynie,  spod ktŐrej
wysuwała siË  lufa automatu.  Jeszcze  jeden żołnierz, bez  hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie mŐwcie - podziËkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz  wyszedł z  budki i podszedł do  ciËżarŐwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, mŐgł mieÖ najwyżej osiemnaście lat.
     - DzieÓ dobry - powiedział. - Czemu tak pŐńno?
     -  Wynikły  pewne  okoliczności  - odpowiedział  Wiktor  zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siË Wiktorowi i nagle zesztywniał.
     - PaÓskie dokumenty - rzekł sucho.
     - Jakie tam dokumenty  -  odparł  wesoło Wiktor.  -  MŐwiË  przecież  -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
     - Co pan przywiŐzł? - zapytał.
     - KsiNożki - oznajmił Wiktor.
     - A przepustkË pan ma?
     - Jasne, że nie mam.
     -  Aha -  powiedział żołnierz i jego  twarz siË  rozjaśniła.  -  Ja też
patrzË...  W  takim  razie  proszË  poczekaÖ.  W  takim razie  trzeba bËdzie
poczekaÖ.
     - Niech pan weńmie pod uwagË - rzekł  Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigaÖ.
     -  Nie szkodzi,  ja szybko  -  odpowiedział  żołnierz i  przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
     Wiktor  wysiadł  z kabiny i stojNoc na  stopniu obejrzał siË za siebie.
Przez deszcz  nie było  nic widaÖ. Wobec tego wrŐcił za kierownicË i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie.  Przed nim, za drutami  i za
bramNo  także wirował deszcz, można było domyśleÖ siË, że stojNo tam  jakieś
ciemne  budowle  -  ni  to  domy,  ni  to  wieże,  ale  wypatrzyÖ  cokolwiek
konkretnego było nie sposŐb.  Czyżby mieli mnie nie zaprosiÖ  do  środka?  -
pomyślał  Wiktor.  To bËdzie  świÓstwo,  jeśli  mnie  nie  zaproszNo.  Można
wprawdzie sprŐbowaÖ odwołaÖ siË do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobiË, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał siË bohaterem?...
     Żołnierz  znowu wyszedł  z  wartowni, a  za nim wybiegł  stary znajomy,
pryszczaty chłopiec  nihilista w samych kNopielŐwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladŐw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieÓ ciËżarŐwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siË i roześmiał.
     -  DzieÓ  dobry,  panie  Baniew! To  pan? Jak  fajnie... PrzywiŐzł  pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
     - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siË żołnierz.
     - Tak, to nasz samochŐd.
     -  Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz.  -  A pan niestety bËdzie
musiał wyjśÖ i zaczekaÖ.
     - Chciałbym zobaczyÖ siË z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
     - Można go wywołaÖ tutaj - zaproponował żołnierz.
     -  Hm  - mruknNoł  Wiktor  i  znaczNoco popatrzył  na chłopca. Chłopiec
rozłożył rËce ze skruchNo.
     - Nie ma pan  przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki  nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
     Nie  pozostało nic innego, jak  wyleńÖ  na deszcz.  Wiktor zeskoczył na
drogË, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siË brama, ciËżarŐwka szarpnËła
i podrygujNoc  wpełzła za  ogrodzenie. I  brama  zamknËła  siË.  Czas  jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie  silnika i  skowyt  hamulcŐw, a  potem nie było
słychaÖ już  nic oprŐcz plusku i szmeru. A wiËc tak, pomyślał Wiktor.  A ja?
Poczuł  rozczarowanie.  Dopiero  teraz  zrozumiał,  że   zdecydował  siË  na
bohaterstwo  nie całkiem bezinteresownie, że  miał nadziejË dużo  zobaczyÖ i
dużo zrozumieÖ... przeniknNoÖ, jeśli można tak powiedzieÖ, do epicentrum. No
i  diabli z  wami,  pomyślał.  Popatrzył na  drogË.  Do  skrzyżowania  sześÖ
kilometrŐw,   od  skrzyżowania  do  miasta   kilometrŐw  dwadzieścia.  Można
oczywiście  od skrzyżowania  do  sanatorium -  dwa  kilometry.  NiewdziËczne
świnie...  Na deszczu... W tym  momencie  zauważył, że deszcz osłabł. DziËki
Bogu choÖ za to, pomyślał.
     - WiËc mam wywołaÖ pana Golema? - zapytał żołnierz.
     - Golema? - Wiktor siË ożywił. Właściwie dobrze by było  przegoniÖ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z  powrotem, a poza tym Golem ma samochŐd.
I flaszkË. - A tak, poproszË.
     - To jest do zrobienia -  powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go.  Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajËty.
     - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
     - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie  przyjdzie. Ale dla mnie  to
żaden  kłopot. Znaczy, Banie w...  - i  żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
     Wiktor  zapalił papierosa  i wtedy rozległ  siË  trzask  motocykla. Zza
mgielnej   zasłony  z  obłNokanNo   szybkościNo  wynurzył  siË  "Harley"   z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramË i zahamował. Na  siodełku siedział ten
sam policjant  z niezadowolonNo twarzNo, drugi,  zakutany  w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siË zacznie, pomyślał  Wiktor naciNogajNoc
głËbiej  kaptur. Ale  nic  mu to  nie  pomogło.  Policjant  z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
     - Gdzie ciËżarŐwka?
     -  Jaka  ciËżarŐwka? -  ze zdumieniem zapytał  Wiktor,  żeby  zyskaÖ na
czasie.
     - Niech  pan  nie udaje! -  wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siË panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
     - ProszË na mnie nie wrzeszczeÖ! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? ZłożË na pana skargË.
     Drugi  policjant  wyplNotujNoc siË po drodze z  brezentowych  pokrowcŐw
podszedł i zapytał:
     - Ten?
     -  Jasne, że  ten!  -  stwierdził policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
     -  No  - no!  - powiedział Wiktor  cofajNoc  siË o krok.  -  Co  to  za
samowola? Jak pan śmie?!
     -  Niech pan nie pogarsza  swojej sytuacji stawianiem oporu  - poradził
drugi policjant.
     - A ja nie poczuwam siË do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rËce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
     - Uprowadził pan ciËżarŐwkË - powiedział drugi policjant.
     -  JakNo  ciËżarŐwkË? - krzyknNoł  Wiktor.  - JakNo  znowu  ciËżarŐwkË?
Przyszedłem  tu  w  gości do  pana  Golema, naczelnego  lekarza.  Zapytajcie
wartownikŐw. Co ma z tym wspŐlnego jakaś ciËżarŐwka?
     - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
     - Jak to  nie ten? - zaprotestował  policjant z  niezadowolonNo  minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu  kajdanki ruszył  na  Wiktora.  -  No, dawaÖ  rËce! -
polecił rzeczowym tonem.
     W tym  momencie  trzasnËły  drzwi wartowni i wysoki,  przerańliwy  głos
zawołał:
     - RozejśÖ siË!
     Wiktor  i policjant wzdrygnËli siË.  Na progu wartowni  stał  piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
     - OdejśÖ od bramy! - krzyknNoł.
     - Ej, ty, spokojniej! -  powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
     - Gromadzenie  siË przed bramNo strefy specjalnej  w ilości wiËkszej od
jednego  postronnego  jest   zabronione!  Po  trzykrotnym  ostrzeżeniu  bËdË
strzelaÖ! CofnNoÖ siË od bramy!
     - Lepiej odejdńcie  panowie  - z zatroskaniem  poradził  Wiktor,  lekko
popychajNoc obu policjantŐw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rËkË i zrobił krok w kierunku żołnierza.
     - Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciËżarŐwkË.
     -   Żadnych   ciËżarŐwek!   -  przeciNogle  i  przerańliwie   wrzasnNoł
sympatyczny i  serdeczny  żołnierzyk.  -  Ostatnie ostrzeżenie!  Dwaj  majNo
odejśÖ na sto metrŐw od bramy!
     -  Słuchaj,  Roch - powiedział  drugi policjant.  - Chodń,  odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
     Policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo,  purpurowy  z  wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w  drzwiach pojawił siË gruby  sierżant  z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rËku i ze szklankNo w drugiej.
     -  Szeregowy Dżura  - zapytał  przeżuwajNoc.  - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
     Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siË zezwierzËcenie. Policjanci
rzucili  siË  do  motocykla,  osiodłali go,  zawrŐcili obok  Wiktora,  ktŐry
stanNoł  w pozie regulujNocego ruch i  odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł,  czego nie sposŐb  było  usłyszeÖ w  trzeszczeniu  silnika.
Odjechali o piËÖdziesiNot krokŐw i zatrzymali siË.
     - Blisko -  powiedział sierżant  z - dezaprobatNo.  - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
     -  Dalej!  -  przerańliwym  głosem   krzyknNoł  żołnierzyk  wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
     -  Nauczyli siË  postronni gromadziÖ pod bramNo  - zawiadomił  sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbË. - WrŐcił na
wartowniË, a  piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc  siË z  wolna, kilkakrotnie
przespacerował siË tam i z powrotem przed bramNo.
     Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
     - Przepraszam bardzo, ale co słychaÖ z doktorem Golemem.
     - Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
     - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pŐjdË...
- popatrzył na mgłË i deszcz, w ktŐrej skryli siË policjanci.
     - Jak to - pŐjdzie sobie pan? - zaniepokoił siË żołnierz.
     - A co - nie można? - rŐwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
     -  Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. -  A co z  ciËżarŐwkNo?
Pan odejdzie, a ciËżarŐwka? CiËżarŐwki należy odprowadzaÖ od bramy.
     - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
     - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siË tak
robi, jakże inaczej?
     Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobiË. Z odległości stu metrŐw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
     - Pan jNo naprawdË porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
     -  A tak! Policja zatrzymała kierowcË,  a ja jak głupi postanowiłem wam
pomŐc...
     - Ta - aak... - wspŐłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdË nie wiem,
co panu poradziÖ.
     - A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pŐjdË?  - chytrze  zapytał  Wiktor. -
Nie bËdzie pan strzelaÖ?
     - Nie wiem  - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaÖ? ,
     - ZapytaÖ -  przytaknNoł Wiktor  zastanawiajNoc siË,  czy  zdNoży uciec
poza granicË  widoczności czy nie. W tej  samej chwili za bramNo odezwał siË
klakson.  Brama  otwarła  siË  i  ze  strefy  powoli  wytoczyła siË  pechowa
ciËżarŐwka.  Zatrzymała  siË  obok  Wiktora,  drzwi  siË  uchyliły  i Wiktor
zobaczył,  że za kierownicNo siedzi już nie  chłopiec, jak  oczekiwał,  lecz
łysy,  przygarbiony mokrzak  i  patrzy  na niego.  Wiktor  nie ruszył  siË z
miejsca,  wtedy  mokrzak zdjNoł z  kierownicy rËkË  w czarnej  rËkawiczce  i
zapraszajNoco  poklepał  siedzenie obok siebie.  Raczyli siË  zniżyÖ, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
     - No wiËc wszystko dobrze siË skoÓczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
     Wiktorowi  przeleciała przez  głowË  myśl, że  jeśli  już  mokrzak  sam
zamierza odstawiÖ samochŐd  do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza  wdaÖ siË w konflikt z policjNo,  to dobrze byłoby siË  natychmiast
pożegnaÖ i prosto przez pole daÖ nogË do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
     - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
     - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
     -  Rzecz  polega  na tym, że ja  ukradłem  tË  ciËżarŐwkË, chociaż była
zatrzymana.
     - Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
     Okazja była stracona.  Wiktor  uprzejmie  i  serdecznie pożegnał  siË z
żołnierzem, wdrapał siË na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiËżarŐwka ruszyła
i  po  minucie  zobaczyli "Harleya". "Harley"  stał  w  poprzek szosy,  obaj
policjanci stali obok  i  gestami nakazywali  zjechaÖ  na  pobocze.  Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siË z szoferki powiedział:
     - ProszË zabraÖ motocykl, panowie zagrodziliście drogË.
     - ZjechaÖ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaÖ dokumenty.
     - JadË na komendË  policji -  powiedział mokrzak. -  ByÖ może tam sobie
porozmawiamy?  Policjant nieco siË stropił i wymruczał coś w  rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
     -  Dobrze  - powiedział  wreszcie  policjant.  -  Tylko  ja  poprowadzË
samochŐd, a tamten niech siË przesiNodzie do motocykla.
     - ProszË bardzo - zgodził siË  mokrzak. - Ale  jeśli  można, motocyklem
pojadË ja.
     - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siË rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
     Zamienili  siË miejscami.  Policjant  złowieszczo zezujNoc  na  Wiktora
zaczai  siË  krËciÖ i wierciÖ na  siedzeniu  poprawiajNoc płaszcz,  a Wiktor
zezujNoc na  policjanta patrzył  jak mokrzak,  podobny z tyłu do wielkiej  ,
chudej małpy, garbiNoc  siË  jeszcze  bardziej  i człapiNoc  idzie  w stronË
motocykla  i usadawia  siË w przyczepie. Deszcz  znowu lunNoł jak z  cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
     Chciałbym wiedzieÖ, czym to wszystko siË skoÓczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo  pomyślał Wiktor. NiewyrańnNo  nadziejË  budził  zamiar mokrzaka
pojawienia siË na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te  dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnË  w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknË. Nie ma takiej
policji, ktŐra  nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli  tylko ma okazjË... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej  bËdË  musiał zwijaÖ żagle. Wszystko bËdzie
dobrze.  W ostateczności chociażby  jest  mi lżej  na  duszy...  WyciNognNoł
paczkË  papierosŐw  i  poczËstował  policjanta.   Policjant  chrzNoknNoł   z
oburzeniem,  ale  papierosa  wziNoł. Zapalniczka mu siË popsuła, wiËc musiał
chrzNoknNoÖ po  raz wtŐry, kiedy Wiktor  podał mu ogieÓ.  Właściwie można go
było  zrozumieÖ,  tego  niemłodego,  gdzieś  tak  czterdziestopiËcioletniego
człowieka,  ktŐry ciNogle jeszcze był  młodszym  policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał  nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupË, zresztNo, skNod taki może siË znaÖ na cudzych dupach - ktŐra właściwa,
a   ktŐjra  nie...   Policjant  palił   papierosa  i  minË  miał  już  mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkË, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNoÖ, opowiedziałbym kilka  irlandzkich kawałŐw, naurNogałbym  władzy,
co to wyłNocznie  swoich protegowanych awansuje,  studentom bym naubliżał  i
kto wie, może facet by siË rozchmurzył.
     - Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarË neutralnie, bez złości.
     - Przecież  jaki tu  kiedyś był klimat  -  ciNognNoł  Wiktor  - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył  pan?  U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siË do miasta, od razu ulewa.
     -  Szkoda słŐw -  powiedział policjant.  - Oni  siË  tam  w leprozorium
nieńle urzNodzili.
     Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o  pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka  siË,  do wszystkich  diabłŐw, zrobiła. Odkopali  wspŐlnych znajomych w
mieście.  Pogadali o  życiu  w stolicy, o mini -  spŐdniczkach,  o  trNodzie
homoseksualizmu,  o   importowanej   brandy  i  o  narkotykach  z  przemytu.
Naturalnie zgodzili siË,  że nie ma  teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo  i zaraz po wojnie.  Że  policjant  ma pieskie  życie,  chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi strŐże porzNodku, niezastNopione koło
napËdowe  paÓstwowego  mechanizmu.  A  tymczasem  znowu   podwyższyli   wiek
emerytalny,  za  to  obniżyli   emerytury,   za  zranienie  przy   pełnieniu
obowiNozkŐw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broÓ - komu  w
takich warunkach chce siË wyłaziÖ ze skŐry... Słowem powstała taka sytuacja,
że  gdyby  jeszcze  parË dobrych  łykŐw  to  policjant  powiedziałby  "Dobra
chłopie,  BŐg z  tobNo, ja ciebie nie  widziałem  i  ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykŐw nie było, a chwila dla wrËczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak  że kiedy ciËżarŐwka podjechała pod  komendË,  policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśÖ za sobNo i to szybko.
     Mokrzak odmŐwił udzielenia wyjaśnieÓ  dyżurnemu  oficerowi  i zażNodał,
aby niezwłocznie  zaprowadzono ich  do  komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszË  bardzo, naczelnik  z  pewnościNo  osobiście  pana przyjmie,  co  zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiËc do
naczelnika  iśÖ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaÖ i  sporzNodziÖ
odpowiedni protokŐł.  Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan  Baniew nie bËdzie musiał odpowiadaÖ na żadne pytania, i żadnych
protokŐłŐw  pan  Baniew nie bËdzie  podpisywał,  ponieważ  istniejNo  w  tej
sprawie  okoliczności  dotyczNoce  wyłNocznie  pana  policmajstra.  Dyżurny,
ktŐremu  było  dokładnie  wszystko  jedno,  wzruszył   ramionami  i  poszedł
zameldowaÖ.  W  czasie,  kiedy  meldował,  zjawił siË  kierowca  w  roboczym
kombinezonie, ktŐry  o niczym  nie wiedział  i był  na niezłej bani,  wiËc z
miejsca zaczNoł krzyczeÖ o sprawiedliwości,  niewinności i innych  okropnych
rzeczach.  Mokrzak ostrożnie  zabrał mu  fakturË, ktŐrNo szofer  wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak siË zdumiał,  że aż  zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
     Policmajster   przyjNoł   ich   surowo.   Na   mokrzaka    patrzył    z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siË nie patrzeÖ w ogŐle.
     - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
     - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siË mokrzak.
     -  ProszË -  z  przymusem powiedział  policmajster po  krŐtkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
     -  Panie policmajstrze  -  oznajmił  mokrzak. -  Jestem upoważniony  do
złożenia  na  paÓskie   rËce  stanowczego  protestu  z   powodu  powtŐrnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkŐw adresowanych do leprozorium.
     -  Tak, słyszałem  o tym  -  stwierdził  policmajster.  -  Kierowca był
pijany, i byliśmy  zmuszeni  zatrzymaÖ go.  Przypuszczam, że w  najbliższych
dniach Wszystko siË wyjaśni.
     - Policja zatrzymała nie kierowcË,  tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
-  Jednakże nie  jest  to takie  istotne. DziËki  uprzejmości  pana  Baniewa
ładunek został dostarczony z  niewielkim zaledwie  opŐńnienie i powinien pan
byÖ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi,  ponieważ  istotnie  opŐńnienie
ładunku  z  paÓskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staÖ siË przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
     - To  zabawne -  powiedział  policmajster.  -  Nie rozumiem i nie życzË
sobie rozumieÖ, o czym pan mŐwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaÖ pogrŐżek.  Co  zaś  dotyczy  pana  Baniewa,  to  na  tË  okolicznośÖ
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w ktŐrych  takie przypadki sNo
przewidziane. - Wyrańnie unikał patrzenia na Wiktora.
     -  WidzË,  że  pan  naprawdË  nie  rozumie swojej  sytuacji -  oznajmił
mokrzak.  -  Ale jestem  upoważniony do zawiadomienia  pana, że w  przypadku
kolejnego zatrzymania  naszych  ładunkŐw  bËdzie  pan  miał  do czynienia  z
generałem Pferdem.
     Zapadło  milczenie.  Wiktor nie wiedział,  kto to taki  generał  Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
     - Wydaje mi siË, że to jest grońba - stwierdził niepewnie.
     - Owszem - zgodził siË mokrzak - i do tego  grońba  wiËcej  niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak rŐwnież.
     - PrzyjmujË  do wiadomości  wszystko,  co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - PaÓski ton  pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujË  osobom,  ktŐre  pana  upoważniły, że  zajmË siË sprawNo  i  jeżeli
znajdNo siË winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to rŐwnież
pana Baniewa.
     -  Panie  Baniew - rzekł mokrzak.  - Jeśli policja bËdzie  panu  robiła
wstrËty  z  powodu tego  incydentu,  proszË niezwłocznie zawiadomiÖ  doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
     - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
     O Ősmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaÖ siË
do swojego stolika, przy ktŐrym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
     - Czołem  Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siË o ladË. - Co słychaÖ
-  i  w tym  momencie przypomniał  sobie. -  A!  Rachunek... Czy  ja wczoraj
bardzo?
     - Rachunek to  głupstwo -  wymruczał  Teddy. - Nic  poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkË. Ale czy pamiËtasz policmajstra?
     - A co takiego? - zdziwił siË Wiktor.
     - No  tak, wiedziałem, że nie zapamiËtasz.  Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany  prosiak,  nic nie  kombinowałeś.  A wiËc  ty  - wycelował  w pierś
Wiktora palec wskazujNocy -  zamknNołeś biedaka  w  kiblu,  podparłeś  drzwi
miotłNo i  nie wypuszczałeś.  A  myśmy  nie  wiedzieli,  kto  tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech  sobie  posiedzi....  A  potem  go  stamtNod  wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczeÖ, ach, biedak, jak on siË uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siË, a my ledwie ciË odciNognËliśmy.
     - Serio? - zapytał  Wiktor. - No, no.  To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspŐłczujNoco pokiwał głowNo.
     - O, do diabła - powiedział Wiktor. -  Głupia historia.  Chyba muszË go
przeprosiÖ... Ale jak mi siË udało? Taki silny chłop...
     - BojË siË, żeby ciË nie  wrobili - rzekł Teddy.  - Dziś  rano łaził tu
jeden tajniak,  spisywał zeznania... sześÖdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byÖ jeszcze gorzej. Akt  terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrËcił głowNo.
     - Co? - zapytał Wiktor.
     - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
     - Tak.
     - No i co?
     - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
     - Aha! - powiedział  Teddy i  ożywił  siË.  -  No,  to  w  takim  razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu  ten artykuł i wszystko bËdzie w porzNodku.
Jeśli  burmistrz  bËdzie  zadowolony,  policmajster  nie  odważy  siË  słowa
pisnNoÖ, choÖbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo piËśÖ. - WiËc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejË ci na rachunek zakładu. Czystej?
     - Może byÖ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
     Wizyta burmistrza  objawiła mu siË teraz w nowym  świetle.  WiËc oni ze
mnNo w ten sposŐb, pomyślał Wiktor.  Ta - ak... Albo siË wynoś, albo  rŐb co
ci  każNo, albo ciË wykoÓczymy. Nawiasem mŐwiNoc, wynieśÖ siË też nie bËdzie
łatwo.  Akt  terrorystyczny  -  bËdNo  szukaÖ  i  znajdNo.  Jesteś,  bracie,
alkoholikiem,  aż  przykro   patrzeÖ.  I  żeby   chociaż  byle   kogo,   ale
policmajstra. MŐwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieńle. Nie
pamiËtał nic  oprŐcz zalanych wodNo  kafelkŐw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tË scenË. Tak, kochany mŐj  Wiktorze Baniew, mŐj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twŐj czas i pora, że tak
powiem, siË sprzedaÖ... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaÖ  należy siË łatwo i drogo - im  uczciwsze  jest  twoje
piŐro, tym drożej za  nie zapłacNo dzierżNocy władzË, wiËc nawet sprzedajNoc
siË przynosisz straty przeciwnikowi i należy  staraÖ siË, aby straty te były
maksymalne...   Wychylił   kieliszek  czystej,   nie   czujNoc  najmniejszej
satysfakcji.
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziËkujË. Daj rachunek. Dużo tam tego?
     - Twoja kieszeÓ wytrzyma - uśmiechnNoł siË Teddy. WyjNoł z kasy kartkË.
- Należy siË od  ciebie: za  lustro w toalecie -  siedemdziesiNot siedem, za
umywalkË,  porcelanowNo, dużNo  -  sześÖdziesiNot  cztery,  razem,  jak  sam
rozumiesz, sto  czterdzieści jeden. A lampË zapisaliśmy na  tamtNo awanturË.
Jednego  tylko nie  rozumiem  -  ciNognNoł,  patrzNoc,  jak  Wiktor  odlicza
pieniNodze  - czym to  lustro  rozbiłeś?  Wielka tafla gruba  na  dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
     - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
     - Dobra, nie przejmuj siË - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł,  zrehabilitujesz siË, jeszcze honorarium  podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
     - Nie  trzeba, pŐńniej... PrzyjdË, jak zjem  kolacjË -  odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
     W restauracji wszystko  było  jak  zwykle -  pŐłmrok,  zapachy,  dńwiËk
naczyÓ w kuchni; młody mËżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej;  zgarbiony doktor  R.  Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siË w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
     - Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkË piwa. I jakieś miËso.
     - No  i  doigrał siË pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - MŐwiłem, żeby
pan przestał piÖ. .
     - Kiedy mi pan to mŐwił? Bo jakoś nie pamiËtam.
     - A  czego siË  doigrałeś? -  zainteresował siË doktor R.  Kwadryga.  -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
     - A ty nic nie pamiËtasz? - zapytał Wiktor.
     - Pytasz o wczoraj?
     - Tak, o wczoraj... Spiłem  siË jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapËdziłem pana policmajstra do klozetu...
     -  A -  a - a! - stwierdził R.  Kwadryga.  - To wszystko kłamstwo.  Tak
właśnie  powiedziałem  śledczemu.  Dziś  rano  przyszedł  do  mnie  śledczy.
Rozumiecie panowie,  straszliwa zgaga,  głowa  pËka, siedzË, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siË ten  wał i  zaczyna wrabiaÖ człowieka,  fastrygowaÖ
przestËpstwo...
     - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaÖ?
     -  No tak, fastrygowaÖ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo  wyobrażony   materiał.  -  Tylko  nie   spodnie,   a  przestËpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczŐr przesiedziałem w
restauracji, było  cicho, przyzwoicie jak  zawsze,  żadnych skandali, jednym
słowem  okropna nuda... BËdzie  dobrze - pocieszał  Wiktora.  - Nie przejmuj
siË... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
     - Może nie mŐwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
     - To o czym mamy mŐwiÖ?  - zapytał  urażony R. Kwadryga. - Ci  dwaj bez
przerwy siË spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz  na
sto lat wydarzyło siË coś ciekawego - to od razu - nie mŐwmy.
     Wiktor odgryzł połowË minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
     - Kto to jest generał Pferd?
     - KoÓ - odpowiedział R. Kwadryga. - KoÓ. Der Pferd. Albo das.
     - A jednak - rzekł Wiktor - czy ktŐryś z panŐw zna takiego generała?
     - Kiedy służyłem  w  wojsku - powiedział  doktor  R.  Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
     - No i co z tego? - zapytał Wiktor.
     - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił  milczNocy do  tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
     - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
     - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
     - No i co dalej?
     -  Nic. WiËc  nikt  nie  wie?  I  bardzo  dobrze. Ja  tylko  tak  sobie
zapytałem.
     - A feldfebel nazywał siË Buttock - oznajmił R. Kwadryga.  -  Feldfebel
Buttock.
     - Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
     - Lepiej napijmy siË - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkË koniaku!
     - Po co butelkË? - zapytał Pawor.
     - Żeby starczyło dla wszystkich.
     - Znowu wywoła pan jakiś skandal.
     - Niech pan przestanie,  Pawor -  powiedział Wiktor.  -  Abstynent  siË
znalazł.
     -  Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor.  - LubiË wypiÖ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby  wypiÖ, jak zresztNo przystało  na prawdziwego
mËżczyznË. Ale nie rozumiem, po co  siË upijaÖ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaÖ siË co wieczŐr.
     - On tu znowu jest  - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
     - Nie bËdziemy siË upijaÖ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi  w  tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siË, no i BŐg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
     - I  na tym właśnie wszystko  polega  -  stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie  w wŐdzie, i  to  nie tylko  kraj, ale  cały  świat,  każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaÖ zdrowy rozsNodek.
     - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
     - W każdym razie za kulturalnych.
     - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiËcej
powodŐw, żeby siË upijaÖ niż niekulturalni.
     -  Możliwe  - zgodził siË  Pawor.  - Jednakże człowiek kulturalny  jest
obowiNozany trzymaÖ siË w ryzach. Kultura zobowiNozuje...  My tu na przykład
siedzimy każdego  wieczora, rozmawiamy,  pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas  przez  cały  ten czas  powiedział  coś  jeżeli nawet nie  mNodrego,  to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
     - A po co - serio? - zapytał Golem.
     - A po to, że wszystko  leci w przepaśÖ, a my siË śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
     - No  dobrze, Pawor  - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byÖ mNodre, ale chociażby na serio.
     - Nie  życzË  sobie  niczego na  serio -  zakomunikował  R. Kwadryga. -
Pijawki. SËpy. Tfu!
     - Cicho  -  powiedział mu  Wiktor. - Śpij jak  ci  dobrze...  Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym.  Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
     -  Nie  - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujË.  ByÖ może  jestem
ironiczny.  Ale  to dlatego, że przez całe  swoje  życie  słucham  gadania o
przepaściach.  Wszyscy powtarzajNo,  że ludzkośÖ stoi  nad  przepaściNo, ale
udowodniÖ tego  nikt  nie potrafi.  A kiedy przychodzi do konkretŐw, okazuje
siË, że ten cały filozoficzny  pesymizm  jest wynikiem  kłopotŐw rodzinnych,
lub braku środkŐw finansowych...
     -  Nie - powiedział  Pawor.  - Nie...  LudzkośÖ stoi  nad  przepaściNo,
ponieważ ludzkośÖ zbankrutowała.
     - Brak środkŐw finansowych - wymamrotał Golem.
     Pawor  zignorował  go.  Pochylił  głowË  i  mŐwił  patrzNoc  spode  łba
zwracajNoc siË wyłNocznie do Wiktora.
     -  LudzkośÖ  zbankrutowała biologicznie  - wskańnik urodzeÓ jest  coraz
niższy, wzrasta czËstotliwośÖ raka, niedorozwŐj, nerwice, ludzie  stajNo siË
narkomanami.  PołykajNo setki  hektolitrŐw  alkoholu,  nikotyny,  po  prostu
narkotykŐw,  poczNowszy  od haszyszu i kokainy, a  skoÓczywszy  na  LSD.  Po
prostu  degenerujemy  siË.  NaturalnNo  przyrodË zniszczyliśmy,  a  sztuczna
zniszczy  nas.  Dalej.   Zbankrutowaliśmy  ideologicznie  -  roztrzNosaliśmy
wszystkie    systemy    filozoficzne,   i   wszystkie    zdyskredytowaliśmy,
wyprŐbowaliśmy   wszystkie   możliwe  rodzaje   moralności  i   etyki,   ale
pozostaliśmy   tak   samo   amoralnymi   bydlakami   jak   troglodyci.   Ale
najstraszniejsze jest to, że cała  ta  szara ludzka  masa w naszych  czasach
jest  rŐwnie łajdacka, jak zawsze była.  Nieustannie  pragnie i  domaga  siË
bogŐw, wodzŐw i porzNodku,  i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogŐw, wodzŐw
i porzNodek, jest  niezadowolona,  ponieważ  tak  naprawdË  niczego  jej nie
trzeba ani bogŐw, ani  porzNodku, tylko  chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spËtana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzieÓ koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośÖ jest jej wstrËtna, wiËc ucieka od niej  każdego
wieczora  w alkohol i  narkotyki.  ZresztNo  diabli  z  niNo,  z  tNo  kupNo
gnijNocego gŐwna, ktŐre cuchnie już dziewiËÖ tysiËcy lat i do niczego innego
siË nie nadaje - może tylko śmierdzieÖ i cuchnNoÖ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z  dużej  litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten  rozkład i wydaje siË nam,  że nas on nie dotyczy,  ale  przecież  i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolË, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleÓstwo -  demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite,  wszyscy
ludzie  sNo  braÖmi,  wszyscy  ulepieni  z  tej  samej gliny...  Nieustannie
utożsamiamy siË z  motłochem, i mamy do  siebie pretensjË, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieÖ i wyciNognNoÖ wnioski - pora siË ratowaÖ.
     - Pora  siË napiÖ - oznajmił Wiktor.  Już żałował,  że zgodził  siË  na
poważnNo  rozmowË z inspektorem  sanitarnym. Na  Pawora  nieprzyjemnie  było
patrzeÖ. Za bardzo siË gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaÖ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści mŐwił straszliwe  banały.  Aż  prosiło  siË,
żeby mu powiedzieÖ - niech siË  pan przestanie  kompromitowaÖ, Pawor, lepiej
niech pan siË ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
     - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
     - MogË jeszcze daÖ  panu radË. WiËcej ironii, Pawor. Niech siË  pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic  pan nie może zrobiÖ. A nawet gdyby pan  mŐgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
     Power uśmiechnNoł siË ironicznie.
     - A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
     - No?
     - Jest tylko jeden sposŐb, żeby powstrzymaÖ rozkład.
     -  Wiemy, wiemy  -  lekkomyślnie powiedział Wiktor  - włożyÖ  wszystkim
idiotom złote koszule i kazaÖ im maszerowaÖ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
     - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowaÖ masË.
     - Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
     - ZlikwidowaÖ dziewiËÖdziesiNot procent ludności  - ciNognNoł  Pawor. -
ByÖ może nawet dziewiËÖdziesiNot piËÖ. Masy wypełniły swoje  przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości,  twŐrcŐw  cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktŐra  dała życie roślinie. A  kiedy  trup zaczyna gniÖ,  to
znaczy, że pora go pogrzebaÖ.
     - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
     - Niech pan nie udaje  głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowiÖ siË nad sprawami, o ktŐrych panu świetnie wiadomo? Z  jakiego
powodu  ulegajNo  degeneracji  najwspanialsze idee? Z powodu tËpoty  mas.  Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne  obrzydliwości? Z powodu tËpoty mas,
ktŐre  wybierajNo  rzNody godne siebie. Z  jakiego  powodu Złoty  Wiek  jest
rŐwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu  mas. W
zasadzie Hitler miał słusznośÖ, podświadomNo słusznośÖ, czuł,  że na świecie
jest wielu  zbytecznych.  Ale  był z krwi  i kości motłochu,  wiËc  wszystko
zepsuł.  Głupie było likwidowanie według  przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środkŐw masowej zagłady.
     - A według jakich  cech pan zamierza  przeprowadziÖ selekcjË? - zapytał
Wiktor.
     - Według nijakości -  odparł Pawor.  - Jeśli człowiek jest  przeciËtny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowaÖ.
     - A kto bËdzie decydowaÖ, czy człowiek jest przeciËtny, czy nie?
     - Niech pan siË nie martwi, to sNo szczegŐły. Ja panu formułujË zasadË,
a kto, co i jak - to sNo szczegŐły.
     - A  po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktŐrego Pawor
znudził.
     - To znaczy?
     - Na diabła panu ten proces? Rozmienia siË pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak  koÓczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie  przebudowaÖ świat, nie zgadzacie
siË na  mniej  niż trzy miliardy  trupŐw, a  tymczasem albo  martwicie siË o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiaÖ ich ciemne sprawy.
     -  Może jednak trochË ostrożniej na zakrËtach - powiedział Pawor. WidaÖ
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
     - Ale przynajmniej nie organizujË dËtych  procesŐw politycznych  i  nie
zamierzam przebudowaÖ świata.
     -  Tak  - oznajmił Pawor.  - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan  to  przecież  zaledwie  bohema,  czyli  krŐtko  mŐwiNoc,  łajdak,  tani
opozycjonista, wichrzyciel i  gŐwno. Sam pan nie wie czego  chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od  pana. DogadzajNoc gustom łajdakŐw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo,  co to rusza  z posad  świat, a
nie  po prostu obrzydliwym  wierszokletNo  z tych,  co to piszNo na ścianach
publicznych szaletŐw.
     - To prawda - zgodził siË Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obraziÖ, żeby to usłyszeÖ. No i wynika z tego,
że  jest  pan nikczemnym typkiem,  Pawor.  Jednym  z wielu.  I  jeśli  bËdNo
likwidowaÖ,   to  pana   też   zlikwidujNo.  Na   podstawie   przeciËtności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
     Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu siË dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłŐtnie,  masy
i  cała ta filozofia... A  Golem rozwalił  siË w fotelu  niczym  w  teatrze,
kieliszek  w palcach, rËka  za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochË za długo milczy. ArgumentŐw szuka, czy co?
     - No dobrze - rzekł w koÓcu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
     Uśmieszek znikł mu z  twarzy,  i  oczy miał znowu  jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stŐł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
     -  Jednak  jak na pisarza fatalnie zna siË pan na ludziach  -  oznajmił
Golem.
     - To nie moja  rzecz  -  lekko  powiedział  Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo  siË  psychologowie  i departament  bezpieczeÓstwa.  Moja  rzecz,  to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty...  A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ"?
     - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
     - Co  u diabła?  -  zaprotestował  Wiktor - po pierwsze,  wcale  go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia.  Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktŐry chce pana przymknNoÖ?
     - Domyślam siË.
     - I nie jest pan zaniepokojony?
     - Nie. MajNo za krŐtkie rËce. To znaczy burmistrz ma za krŐtkie rËce. I
sNod.
     - A Pawor?
     - A Pawor  ma  rËce długie -  powiedział Golem.  -  I dlatego niech pan
przestanie  przy  nim  brzdNokaÖ.  Widzi  pan przecież, że ja przy  nim  nie
brzdNokam.
     - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
     -  Czasami brzdNokam przy panu. Mam do  pana  słabośÖ. ProszË mi  nalaÖ
koniaku.
     -  Z  przyjemnościNo -  Wiktor nalał.  -  Może obudzimy KwadrygË? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
     - Nie,  nie trzeba go budziÖ. Lepiej porozmawiajmy. Po co  pan siË w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciËżarŐwki?
     - Tak mi siË spodobało - oznajmił Wiktor - To świÓstwo, żeby aresztowaÖ
ksiNożki. A  oprŐcz tego zdenerwował mnie  burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnośÖ.  Zawsze,  kiedy  ktoś  prŐbuje  dokonaÖ  zamachu  na mojNo wolnośÖ,
zmieniam  siË  w chuligana...  A nawiasem mŐwiNoc, Golem, czy generał  Pferd
wstawi siË za mnNo u burmistrza?
     - Generał Pferd kicha na pana razem  z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wiËksze zmartwienia.
     -  No  to proszË  mu powiedzieÖ, żeby siË za  mnNo wstawił. Bo  inaczej
napiszË  pogromowy   artykuł  przeciwko  waszemu  leprozorium:   o  tym  jak
wykorzystujecie   krew   chrześcijaÓskich   niemowlNot   w   celu   leczenia
okularniczej choroby.  Myśli  pan, że  nie  wiem, po  co  mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
OkryjË was  haÓbNo  przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod  maskNo
lekarza.  - Wiktor  stuknNoł  siË z  Goleniem  i wypił. - Bez  żartŐw, mŐwiË
poważnie.  Burmistrz  zmusza   mnie  do  napisania  takiego  artykułu.  Pan,
oczywiście, rŐwnież o tym wie.
     - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
     - Jak widzË, dla pana  wszystko  jest  nieważne  - powiedział Wiktor. -
Całe miasto  jest przeciwko  panu - nieważne.  ChcNo  pana oddaÖ pod sNod  -
nieważne.  Inspektora  sanitarnego  Pawora   irytuje  paÓskie  zachowanie  -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim  pana  Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotËżny generał wie, że pan jest komunistNo?
     - A  dlaczego irytuje siË pisarz Baniew? -  spokojnie zapytał Golem.  -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siË oglNoda.
     -  Teddy to nasz człowiek  -  wyjaśnił Wiktor.  - On zresztNo  też jest
zirytowany - myszy mu  żyÖ nie dajNo.  -  Wiktor zmarszczył brwi  i  zapalił
papierosa. - ChwileczkË, o co mnie  pan pytał?... A,  tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan  do leprozorium.  A  ja przecież zachowałem
siË bardzo  szlachetnie. Powiedzmy  nawet,  że głupio, ale każdy  szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
     - I bił siË pan w jego obronie - dodał Golem.
     - O właśnie. Biłem siË.
     - Z faszystami - powiedział Golem.
     - Właśnie z faszystami.
     - A przepustkË pan ma? - zapytał Golem.
     -  PrzepustkË...  Pawora  też  nie  wpuszczacie i  on  na moich  oczach
przemienił siË w demofoba.
     - Tak,  Faworowi tu siË  nie wiedzie -  przytaknNoł Golem.  - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniaÖ głupstwa. Zdaje siË, że już zaczyna.
     Doktor R. Kwadryga podniŐsł rozkudłanNo głowË i rzekł:
     - Mocno. WejdË tam, a potem siË zobaczy. Dach wybijË - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stŐł.
     -  MiËdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos.  - To prawda, że
jest pan komunistNo?
     - O ile pamiËtam, partia  komunistyczna jest u nas zakazana -  zauważył
Golem.
     - O Boże - powiedział Wiktor.  - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partiË pytam, tylko o pana...
     - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
     - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale  burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma  pan gdzieś. Ale jeżeli  to
dojdzie do generała Pferda...
     - Ale my mu  przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po  co  generałowi  zawracaÖ   głowË  drobiazgami?  Generał  wie,  że   jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
     - Dziwny generał - rzekł z  zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem  mŐwiNoc,  z  powodu  mokrzakŐw  już  niedługo  czekajNo  go  spore
nieprzyjemności, CzujË to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym  mieście
mokrzaki stały siË po prostu pËpkiem świata.
     - Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
     - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siË, nie
sNo zarańliwi.
     - Niech pan nie bËdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zarańliwi nie sNo tak zwyczajnie.
     - To znaczy?
     - To  znaczy,  że na przykład  Teddy nie  może  siË  od nich zaraziÖ. I
burmistrz nie może, nie mŐwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
     - Na przykład pan.
     - Ja też nie mogË. Już.
     - A ja?
     - Nie  wiem. ZresztNo, to tylko  moja hipoteza.  Niech  pan  nie zwraca
uwagi.
     - Nie zwracam  - smutnie powiedział  Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
     -  Co  jest  w  nich niezwykłego  -  powtŐrzył Golem. -  Sam  pan  mŐgł
zauważyÖ, że wszyscy ludzie dzielNo siË  na trzy wielkie grupy.  Dokładniej,
na  dwie duże i jednNo  małNo....  SNo  ludzie,  ktŐrzy nie  mogNo  żyÖ  bez
przeszłości,  cali  sNo  w  przeszłości mniej  lub bardziej odległej.  ŻyjNo
tradycjNo,  obyczajem,  przykazaniami,  czerpiNo  z  przeszłości   radośÖ  i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent.  Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by siË odwoływał  i w  ogŐle  skNod by
siË  wziNoł?  NastËpnie sNo ludzie,  ktŐrzy żyjNo terańniejszościNo, i nawet
słyszeÖ nie  chcNo ani  o  przeszłości ani  o  przyszłości,  i  nic  ich nie
obchodzi  ani przeszłośÖ, ani  przyszłośÖ.  Jak na  przykład  pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu  prezydent, w jakNokolwiek  przeszłośÖ
by  pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłośÖ, to nie ma pan o niej  zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
siË  pan  mieÖ... No i wreszcie  sNo ludzie, ktŐrzy żyjNo przyszłościNo.  Po
przeszłości  nie  oczekujNo,  i   zupełnie  słusznie,  niczego  dobrego,   a
terańniejszośÖ   to   dla  nich   wyłNocznie  materiał,  z  ktŐrego  budujNo
przyszłośÖ,   surowiec.  ..   ZresztNo   tak  naprawdË,  oni  już  żyjNo   w
przyszłości...  na  wysepkach  przyszłości, ktŐre  powstajNo dokoła  nich  w
czasie terańniejszym... - Golem uśmiechajNoc siË jakoś dziwnie, wzniŐsł oczy
do sufitu. - Oni  sNo  mNodrzy -  powiedział z czułościNo.  -  SNo diabelnie
mNodrzy  w  odrŐżnieniu  od   wiËkszości  ludzi.  Wszyscy   co  do   jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich  pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieÓ w
ogŐle nie majNo.
     - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
     - W pewnym sensie - tak...
     - WŐdka, igrzyska?
     - Bez wNotpienia.
     - Straszna choroba -  stwierdził Wiktor - ja nie chcË... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic  nie  rozumiem.  No, to że mNodrych ludzi  wsadza siË za
druty kolczaste -  to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich siË wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
     -  A może to  nie oni siedzNo  za  drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł siË.
     - ChwileczkË  -  powiedział.  -  To  jeszcze  nie  wszystko, czego  nie
rozumiem.  Co  tu  na  przykład  robi Pawor? Mnie siË nie wpuszcza  - zgoda,
jestem  człowiekiem  postronnym.  Ale  przecież  ktoś  musi  sprawdziÖ  stan
bielizny pościelowej i wychodkŐw? Może macie tam antysanitarne warunki?
     - A jeżeli  interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał.
     - Znowu nie - odpowiedział Golem.
     - WiËc kto to jest według pana - szpieg?
     - Szpieg to zbyt ogŐlnikowe pojËcie - zaprotestował Golem.
     -  ChwileczkË  -  rzekł  Wiktor. -  ProszË  mŐwiÖ  wprost.  Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
     -  Och, ten  drut  kolczasty -  westchnNoł Golem.  - Ile  ubraÓ na  nim
porwano,  a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkË. Wie pan,  jakie jest
najlepsze lekarstwo  na biegunkË? TytoÓ z  portweinem, a  raczej  portwein z
tytoniem.
     -  Dobra -  powiedział  Wiktor. -  To znaczy  generał  Pferd. Aha...  -
powiedział - i ten młody  człowiek z teczkNo... A wiËc to tak! To znaczy, że
to jest normalny  wojskowy instytut naukowy.  Jasne... A  Pawor, znaczy siË,
nie  jest wojskowym. Z  innego, znaczy siË, resortu. Albo  byÖ  może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
     - Niech BŐg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
     - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
     - MyślË, że tak - stwierdził Golem.
     - A ten facet wie, kim jest Pawor?
     - MyślË, że nie - stwierdził Golem.
     - Pan mu nic nie powiedział?
     - A co mnie to obchodzi?
     - I generałowi też pan nie powiedział?
     - Nawet mi do głowy nie przyszło.
     - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieÖ.
     - Niech  pan  posłucha,  Wiktor -  powiedział  Golem.  - Tylko  dlatego
pozwoliłem panu gadaÖ na  ten temat, żeby pan  siË  przestraszył i  przestał
pchaÖ palce w cudze drzwi. Nie jest to do  niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony,  mogNo pana  uciszyÖ  i to tak, że nawet  nie zdNoży siË pan
zdziwiÖ.
     - Mnie  akurat jest łatwo wystraszyÖ - rzekł  Wiktor z westchnieniem. -
Jestem  wystraszony  od dziecka.  Ale pomimo  wszystko nie  mogË zrozumieÖ -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakŐw?
     - Jacy - oni? - zmËczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
     - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
     -  Boże  - odparł  Golem.  -  No, czego w naszych  czasach mogNo chcieÖ
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za  to  ja nie rozumiem, czego
pan od nich  chce.  Po co pan siË wtrNoca w  to wszystko? Mało panu własnych
kłopotŐw? Mało panu prezydenta?
     - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
     - No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weńmie ze  sobNo  ryzË
papieru... MogË panu podarowaÖ maszynË do pisania, chce pan?
     - Ja piszË starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
     - No  i świetnie. PodarujË panu ogryzek ołŐwka. ProszË pracowaÖ, kochaÖ
DianË. Może jeszcze daÖ panu fabułË? Może pan siË już wypisał?
     -  Fabuły  rodzNo siË  z tematu -  dostojnie  oznajmił Wiktor.  -  A ja
studiujË życie.
     -  ProszË bardzo  - powiedział Golem. -  Niech  pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech siË pan nie wtrNoca do procesŐw.
     - To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony  sposŐb
wpływa  na  obraz  eksperymentu.  Czyżby pan  zapomniał  o  prawach  fizyki?
Przecież  my  obserwujemy  nie  świat  jako  taki,  tylko świat  plus  wpływ
obserwatora.
     - Już raz  dostał  pan kastetem po głowie, a nastËpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzeliÖ.
     - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byÖ  może  wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A  po drugie - czy mało jest miejsc, w ktŐrych można dostaÖ po
głowie? W  każdej chwili mogNo  mnie  wrobiÖ,  wiËc co - mam nie wychodziÖ z
pokoju?
     Goleni przygryzł dolnNo wargË. Miał żŐłte, koÓskie zËby.
     - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siË pan wtedy
w  eksperyment najzupełniej  przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci siË pan świadomie...
     - Nie wtrNocałem siË w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzË...
     - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejśÖ
na drugNo stronË, wymŐżdżona gapo!
     - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodziÖ na drugNo stronË?
     -  A  dlatego,  że  jeden  paÓski  dobry znajomy  zajmował  siË  akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkŐw, a pan tam wlazł jak baran.
     Wiktor wyprostował siË.
     - Jaki znowu mŐj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
     - Znajomy znalazł siË z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
     Wiktor   jednym   haustem   dopił   swŐj   koniak.  Ze   zdumiewajNocNo
wyrazistościNo  przypomniał  sobie - Pawor,  z  czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkË i kastet ze stukiem spada na podłogË - ciËżki,
matowy, porËczny.
     - Wykluczone - zaprotestował Wiktor  i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie mŐgł...
     - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siË Golem. Wiktor położył
rËce na stole i popatrzył na swoje zaciśniËte piËści.
     - Co majNo z tym wspŐlnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
     - Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
     - A ja w tym przeszkodziłem?
     - PrŐbował pan przeszkodziÖ.
     - To znaczy, że oni go jednak porwali?
     - I wywieńli.  Może pan dziËkowaÖ Bogu,  że nie zabrali i pana - w celu
unikniËcia   przeciekŐw  informacji.  Ich  przecież  nie  interesujNo   losy
literatury.
     - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
     - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
     -  Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze  zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
     - Jak to  - po co? Informacja... SkNod wziNoÖ informacjË? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
     - To znaczy, że  teraz go  przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
     - On nie żyje.
     - Zatłukli go?
     - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytaÖ, wiËc umarł z głodu.
     Wiktor szybko  popatrzył  na niego. Golem  uśmiechał  siË smutnie. Albo
płakał.  Wiktor  poczuł  nagłe  przerażenie   i  żałośÖ,  duszNocNo  żałośÖ.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z  trudem rozluńnił  wËzeł krawata. Boże mŐj, pomyślał,
jakaż  to kanalia,  co  za szubrawiec, bandyta,  zimny morderca..  a  po tym
wszystkim, po godzinie, umył rËce, uperfumował  siË, wstËpnie obliczył,  ile
bËdzie warta  wdziËcznośÖ zwierzchnikŐw, siedział obok, pił  ze mnNo  jak  z
kolegNo,  łajdak,  łgał,  śmiał  siË ze mnie w  kułak,  szydził, a kiedy siË
odwracałem,  sam do siebie  puszczał oko, potem zaś wspŐłczujNoco pytał  jak
tam  moja  głowa... Niby  przez czarnNo mgłË Wiktor  widział, jak doktor  R.
Kwadryga  powoli podniŐsł głowË, rozciNogał w bezgłośnym  krzyku  spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macaÖ  drżNocymi rËkami  po  obrusie jak ślepy.
Oczy  miał  jak  ślepiec,  kiedy  potrzNosał  głowNo  i wciNoż  krzyczał,  i
krzyczał,  a  Wiktor nic  nie słyszał...  Dobrze  mi tak, sam jestem  gŐwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc  przy
tym  za rËce, nie pozwalaÖ  mi siË obetrzeÖ, na jakiego diabła  jestem komuś
potrzebny, trzeba  było biÖ jeszcze mocniej,  żebym już nie  wstał. a ja jak
przez sen,  piËści z waty, i Boże mŐj, po jakiego diabła ja w ogŐle żyjË, po
jakiego diabła żyjNo  wszyscy,  przecież to takie  proste,  podejśÖ z tyłu i
rNobnNoÖ  w głowË żelazem,  i nic siË  nie  zmieni,  nic  na świecie siË nie
zmieni,  tysiNoc  kilometrŐw  stNod, w tej samej sekundzie, urodził siË taki
sam  szubrawiec...  Tłusta  twarz  Golema  obrzmiała   jeszcze  bardziej   i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny,  oczy mu zapłonËły. Leżał nieruchomo  w
fotelu  jak bukłak  ze zjełczałNo  oliwNo, poruszały siË  tylko palce, kiedy
powoli  brał  kieliszek  za  kieliszkiem,  bezdńwiËcznie  odłamywał   nŐżkË,
wypuszczał i znowu brał, znowu  łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogË pokochaÖ Diany, mało z kim sypiam, spaÖ  wszyscy umiejNo, ale czy można
kochaÖ kobietË, ktŐra ciebie nie kocha, a kobieta nie może  kochaÖ, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko siË krËci w przeklËtym, nieludzkim kole, tak
jak  krËci  siË  żmija,  jak  goni za  swoim  własnym  ogonem, jak zwierzËta
kopulujNo  i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzËta  nie wymyślajNo  słŐw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i  uciekajNo od siebie... A
Teddy  płakał  oparty łokciami  o  ladË  baru,  oparł kościsty podbrŐdek  na
kościstych  piËściach,  jego łysa głowa  szafranowe lśniła pod lampNo, a  po
zapadniËtych policzkach nieustannie płynËły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem gŐwnem, a nie pisarzem,  jaki  ze  mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzË pisania, jeśli pisanie to dla mnie mËka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajËcie, coś w rodzaju  bolesnego fizjologicznego wyprŐżnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzË,
strach  pomyśleÖ,  że  bËdË musiał  to robiÖ przez całe życie, że już jestem
skazany, że  teraz już  mnie  nie zwolniNo, tylko wciNoż bËdNo siË domagaÖ -
daj, daj  i  ja bËdË dawaÖ, ale teraz nie mogË, nawet myśleÖ o tym nie mogË,
bo  zwymiotujË.  ..  Bol-Kunac stał  za  plecami R. Kwadrygi  i  patrzył  na
zegarek, smukły, mokry,  z mokrNo, świeżNo twarzNo o  przepiËknych  ciemnych
oczach  i wiało  od  niego,  rozrywajNoc  gËstNo gorNocNo  duchotË,  rześkim
zapachem - zapachem trawy i ńrŐdlanej wody, zapachem lilii, słoÓca i konikŐw
polnych nad jeziorem... I świat powrŐcił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo  odczucie, czy może wspomnienie odczucia  znikało za  zakrËtem  - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojËty zgrzyt, brzËk, chrzËst szkła...
     Wiktor oblizał wargi  i siËgnNoł po butelkË. Doktor R.  Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..."  Zatroskany  Golem  zmiatał   ze   stołu  kawałki  szkła.  Bol-Kunac
powiedział:
     - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertË  i  znowu spojrzał  na zegarek. - DzieÓ  dobry panu, panie Baniew  -
rzekł.
     - Dobry wieczŐr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
     Golem uważnie czytał  list.  Teddy  za ladNo  hałaśliwie  wycierał  nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
     - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy  widziałeś,  kto mnie
wtedy uderzył?
     - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
     - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siË.
     - Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
     - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
     Golem wydał z  siebie nieokreślony dńwiËk. Wiktor  obejrzał siË szybko.
Golem, nie  zwracajNoc  na  nikogo  uwagi,  z  zadumNo  rwał  list na drobne
kawałki. StrzËpy schował do kieszeni.
     - Jest pan w błËdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
     -  Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszË ciË...  Ja tam nie mogË  sam
jeden. Jedń ze mnNo... Bardzo okropnie...
     Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
     -  Teddy! ProszË zapisaÖ na mŐj  rachunek...  i  pamiËtaj,  że stłukłem
cztery kieliszki...  No,  to ja  idË -  rzekł do Wiktora.  - Niech  pan  siË
zastanowi i  radzË podjNoÖ rozsNodnNo decyzjË. ByÖ może lepiej bËdzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
     - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało siË, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrËcił przeczNoco głowNo.
     - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
     Tamci  wyszli.  Wiktor w  zadumie dopił  koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniËtNo, w  czerwonych plamach.  ZaczNoł sprzNotaÖ ze stołu i  jego
ruchy były zaskakujNoco niezrËczne i niepewne.
     - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
     - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
     - A co z Peterem? Zachorował?
     - Nie, proszË  pana. Peter  wyjechał.  Nie  wytrzymał.  Ja  pewnie  też
wyjadË... Wiktor spojrzał na R. KwadrygË.
     - ProszË go pŐńniej odprowadziÖ do pokoju.
     - Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
     Wiktor zapłacił, pomachał  Teddyemu na pożegnanie  i wyszedł  do hallu.
Wszedł  na  pierwsze  piËtro, znalazł  drzwi  Pawora,  podniŐsł  rËkË,  żeby
zapukaÖ, stał  tak przez  chwilË i nie zapukawszy,  ponownie zszedł na  dŐł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał  mokre,  oblepione kosmykami  włosŐw, a  na twarzy,  na obu  policzkach
nabrzmiewały  świeże  zadrapania.  Spojrzał  na  Wiktora  -  w  oczach  miał
szaleÓstwo. Ale teraz nie wolno było  dostrzegaÖ tych niepojËtych rzeczy, to
byłoby nietaktowne  i  okrutne, i tym  bardziej nie wolno było o tym  mŐwiÖ,
koniecznie należało udawaÖ, że nic siË nie stało, wszystko trzeba odłożyÖ na
pŐńniej, na jutro, albo byÖ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
     - Gdzie zatrzymał siË ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze  chodzi  z  teczkNo.  Recepcjonista  nieco  siË  spłoszył.  Jakby   w
poszukiwaniu  wyjścia   popatrzył   na  tablicË  z  kluczami,  potem  jednak
powiedział:
     - W trzysta szesnastym, panie Baniew.
     - DziËkujË - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetË.
     - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzaÖ.
     - Wiem - odparł  Wiktor. -  Nie mam zamiaru im przeszkadzaÖ. Po prostu,
tak  sobie  zapytałem...  chciałem,  wie  pan,  powrŐżyÖ  sobie  -  jeśli  w
parzystym, to wszystko bËdzie dobrze.
     Recepcjonista uśmiechnNoł siË blado.
     -  Ależ  jakie  może  pan  mieÖ  kłopoty,  panie  Baniew  -  powiedział
uprzejmie.
     - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiËksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
     Wszedł na trzecie piËtro i kroczył niespiesznie,  celowo  niespiesznie,
jakby  po  to  aby  wszystko   przemyśleÖ,  rozważyÖ,  zastanowiÖ   siË  nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyÖ trzy ruchy naprzŐd, w  rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym,  że dawno  już  pora  zmieniÖ bardzo wyliniały  i
wytarty chodnik  na  schodach. I  dopiero wtedy,  kiedy miał już  zapukaÖ do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodŐwka i  barek), omal nie  powiedział  na
głos: "Czy  mam przyjemnośÖ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziËki mnie
zaraz zaczniecie siË wzajemnie zjadaÖ".
     PukaÖ  musiał  dosyÖ  długo -  najpierw delikatnie, kostkami palcŐw,  a
kiedy nikt nie  reagował - bardziej zdecydowanie, piËściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało -  tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkË do
klucza - wtedy odwrŐciwszy siË tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
     - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
     - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilË.
     - Czego pan chce?
     - Mam panu do powiedzenia parË słŐw.
     - ProszË przyjśÖ rano - odezwał siË głos za drzwiami. - My już śpimy.
     - Niech  to diabli wezmNo - powiedział Wiktor  rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? ProszË otworzyÖ, czego siË pan boi?
     SzczËknNoł klucz, drzwi siË uchyliły i  w szczelinie ukazało siË  mËtne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
     - ParË słŐw - powiedział.
     - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupŐw.
     Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim  drzwi  i  zapalił
światło. PrzedpokŐj był ciasny i we dwŐch z trudem siË w nim mieścili.
     -  No, to niech pan  mŐwi - powiedział wysoki. Był w piżamie  wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał siË - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rËkË wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
     - BËdziemy tu tak staÖ i rozmawiaÖ? - rzekł Wiktor.
     - Tak.
     - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiaÖ nie bËdË.
     - Jak pan chce - powiedział wysoki.
     - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
     Przez  chwilË  milczeli.  Wysoki  już całkiem jawnie  obmacywał Wiktora
oczami.
     - Zdaje siË, że nazywa siË pan Baniew? - zapytał.
     - Zdaje siË.
     - Aha - powiedział ponuro  wysoki  - To jaki  z pana  sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piËtrze.
     - SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
     - Aha... no wiËc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
     - ŻyczË sobie pana o czymś zawiadomiÖ - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam siË zastanawiaÖ, czy warto.
     - No dobra - rzekł wysoki. - Chodńmy do łazienki.
     - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pŐjdË.
     - A dlaczego nie chce pan iśÖ do łazienki? Co to za kaprysy?
     -  Wie  pan - oznajmił Wiktor  - rozmyśliłem siË.  Chyba jednak  pŐjdË.
Koniec koÓcŐw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
     Wysoki aż zastËkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
     - Pan jest, jaki mi siË zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylË?
     - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
     - Ależ niech pan  poczeka. Trzeba było od razu  tak mŐwiÖ.  ProszË.  O,
tutaj.
     Weszli do  salonu dokładnie obwieszonego portierami  - z prawej  strony
portiery,  z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie  błyskał  kolorowym ekranem, dńwiËk był wyłNoczony.  W  przeciwległym
kNocie  patrzył na Wiktora  z miËkkiego  fotela pod lampNo  młody człowiek w
okularach  - rŐwnież  ubrany  w piżamË  i kapcie.  Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widaÖ.
     -  Dobry wieczŐr  -  powiedział  Wiktor."  Młody  człowiek  w milczeniu
skłonił głowË.
     - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
     - ProszË tutaj - rzekł wysoki.  Weszli do  sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łŐżku.  -  Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
mŐwi.
     Wiktor usiadł. W sypialni ciËżko śmierdziało zastałym tytoniowym  dymem
i oficerskNo wodNo  koloÓskNo. Wysoki siedział na łŐżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rËki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
     -  Dobra  -  oznajmił  Wiktor.  Czuł,  że nie  udało mu siË  całkowicie
przezwyciËżyÖ obrzydzenia ale jeśli już  tu przyszedł,  trzeba było mŐwiÖ. -
Mniej wiËcej domyślam siË, kim panowie jesteście.  ByÖ może  siË  mylË,  i w
takim razie wszystko  w porzNodku. Ale jeżeli siË  nie mylË, może przyda siË
wam wiadomośÖ, że was śledzNo i starajNo siË wam przeszkodziÖ.
     - ZałŐżmy - stwierdził wysoki. - A wiËc kto nas śledzi?
     - Bardzo siË wami interesuje niejaki Pawor Summan.
     - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
     - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to  jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieÖ. - Wiktor wstał, ale wysoki siË nie ruszył.
     - ZałŐżmy - powtŐrzył. - A skNod właściwie pan to wie?
     - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
     - ZałŐżmy, że nieważne - odparł w koÓcu.
     - Sprawdzanie to  wasza  rzecz -  rzekł  Wiktor. - A ja  nic wiËcej nie
wiem. Do widzenia.
     -  Ależ dokNod siË pan śpieszy - powiedział  wysoki. Pochylił  siË  nad
nocnym  stolikiem,  wyjNoł  butelkË i  szklankË -  Najpierw  chciał  pan  za
wszelkNo  cenË wejśÖ, a teraz już  pan chce iśÖ... Nie szkodzi, że z  jednej
szklanki?
     - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
     - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
     - Prawdziwa szkocka?
     - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrËczył Wiktorowi szklankË.
     - Nieńle siË wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
     - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. -  Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
     - Mowy nie  ma - zaoponował  Wiktor  - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres  znacie sami,  wiËc  siË nim  zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdË nic  już wiËcej nie  wiem. Może tylko...  - przerwał i udał,  że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
     - No? - zapytał. - No?
     -  Wiem, że  porwał  jednego  mokrzaka  i  że organizował  to  razem  z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
     - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
     - O to, to.
     - O tym mokrzaku - to pewna wiadomośÖ?
     - Tak. PrŐbowałem im przeszkodziÖ i  pan inspektor  sanitarny trzasnNoł
mnie  po  głowie kastetem.  A  potem, kiedy  leżałem nieprzytomny,  wywieńli
mokrzaka samochodem.
     -  Tak,  tak  -  powiedział wysoki.  - WiËc to  był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
     - ChcË - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siË
nie podkrËcał, jak by siË  nie podbechtywał, czuł siË wstrËtnie. No i bardzo
dobrze  -  pomyślał.  DziËki  chociaż  za  to,  że  przyna  jmniej  nie  mam
kwalifikacji  na  kapusia.  Żadnej przyjemności, chociaż teraz  rzeczywiście
zacznNo  siË wzajemnie zagryzaÖ.  Golem miał racjË - niepotrzebnie siË  w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
     - ProszË - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankË.

     *

     - KtŐra godzina? - zapytała sennie Diana.
     Wiktor  starannie  zdjNoł  brzytwNo pasemko  mydła z  lewego  policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
     - Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
     - Rzeczywiście - przytaknËła Diana. Kanapa zaskrzypiała.  - DziewiNota.
A co ty robisz?
     - GolË siË -  oznajmił Wiktor,  zdejmujNoc  nastËpne  pasemko mydła.  -
Nagle zachciało mi siË ogoliÖ. Co tam, myślË. WezmË i siË ogolË.
     -  Wariat  -  stwierdziła Diana  ziewajNoc.  - Trzeba  siË  było ogoliÖ
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swŐj No szczecinNo. Kaktus.
     Widział  w  lustrze  jak Diana  niepewnym  krokiem  podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczËła  patrzeÖ  na Wiktora. Wiktor mrugnNoł  do
niej.  Znowu  była inna  -  czuła,  miËkka, serdeczna,  zwinËła siË jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktŐra wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
     - Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego siË uśmiechasz?
     - Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
     Słodko  ziewnËła  i  przeciNognËła  siË.  TonËła w piżamie  Wiktora,  z
bezkształtnych zwojŐw jedwabiu w  fotelu  wyglNodała  tylko  jej prześliczna
twarz i smukłe rËce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goliÖ siË szybciej.
     - Nie śpiesz siË  - powiedziała. - Pokaleczysz siË.  I tak już na  mnie
czas, muszË jechaÖ.
     - Dlatego siË śpieszË - rzekł Wiktor.
     - Nie, ja tak nie .lubiË. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
     Wiktor  wyciNognNoł rËkË, pomacał jej sukienkË i poÓczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
     - Gdzie siË śpieszysz?
     - Przecież ci mŐwiłam. Do Roschepera.
     - Jakoś nic nie pamiËtam. Co tam z Roscheperem?
     - No, bo przecież siË uszkodził - oznajmiła Diana.
     -  Ach tak!  -  stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś mŐwiłaś.  SkNodś tam
wypadł. Bardzo siË potłukł?
     -  Ten głupek -  rzekła Diana  - nagle  postanowił skoÓczyÖ ze  sobNo i
wyskoczył  przez okno. Rzucił siË jak byk, głowNo naprzŐd, wyłamał  futrynË,
ale przy tym  zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeÖ,
a teraz leży.
     - Co mu siË stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
     - Coś w tym rodzaju.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
     - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieÖ, dlatego że on, to
znaczy Roscheper,  nie mŐgł beze  mnie. Nie  mŐgł i już. Nic nie mŐgł, nawet
siË odlaÖ. Musiałam udawaÖ szmer wody i opowiadaÖ mu o pisuarach.
     - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a  ja siË  tu mËczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem.  Wiesz, ja w  ogŐle nie lubiË  pisaÖ, a już  ostatnio.... W ogŐle
moje życie ostatnio... -  zamilkł. Co to jNo obchodzi,  pomyślał.  Przespali
siË  i  pobiegli  każde  w  swojNo stronË.  - Ale,  ale,  słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
     - Trzy dni temu - odparła Diana.
     - Wieczorem?
     - Uhm - przytaknËła Diana gryzNoc herbatnik.
     - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. -  MiËdzy dziesiNotNo  a
jedenastNo. Diana przestała gryńÖ.
     -  Zgadza   siË  -  oznajmiła.   -  A  skNod  wiesz?  PrzyjNołeś   jego
nekrobiotycznNo depeszË?
     -  Poczekaj  -  powiedział  Wiktor.  -  Zaraz  opowiem  ci  coś  bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
     -  Co robiłam?  Ach,  tak. Tego  wieczoru, o  ile  pamiËtam, wpadłam  w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki  smutek, że  nic,
tylko siË powiesiÖ. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczË,
     I to  jak  ryczË  -  jakby  mnie  kto  zarzynał,  od  dziecka  tak  nie
ryczałam...
     - I nagle wszystko minËło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła siË.
     - Tak...  Nie...  Wtedy  nagle  Roscheper  jak  nie  zawyje  na  ulicy,
przestraszyłam siË i wybiegłam...
     Chciała  jeszcze  coś  dodaÖ,  ale znienacka  ktoś  zapukał  do  drzwi,
szarpnNoł klamkË i  głos Teddyego  zachrypiał  z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
Obudń  siË! Otwieraj,  Wiktor!" Wiktor zamarł  z brzytwNo w rËku.  "Wiktor -
chrypiał Teddy  - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkË. Diana  zeskoczyła  z
fotela i przekrËciła  klucz. Drzwi  siË  rozwarły, wpadł  do środka Teddy  -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rËku.
     - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
     - Co siË stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
     - Dzieci odeszły - dyszNoc ciËżko, odparł Teddy. - Zbieraj siË,  dzieci
odeszły!
     - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
     Teddy  rzucił  obrzyn  na  stŐł,  na  stosy zapisanych  i  pokreślonych
papierŐw.
     -  Zwabili dzieci  dranie! -  wrzasnNoł. - Zwabili,  szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! DosyÖ siË nacierpieliśmy... Koniec!
     Wiktor  nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego  Teddyego widział tylko raz,  kiedy w  czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazjË i włamał siË do kasy.
     Wiktor,  kompletnie zagubiony, gapił  siË  jak sroka  w gnat, Diana zaś
schwyciła  bieliznË  wiszNocNo na  oparciu krzesła, przemknËła do łazienki i
zatrzasnËła  za  sobNo  drzwi.  W tym samym  momencie  nerwowo  i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkË. To była Lola.
     - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie  rozumiem,  Irma gdzieś  przepadła,
zostawiła list, że już nigdy  nie wrŐci, a wszyscy mŐwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... BojË siË! ZrŐb coś... - prawie płakała.
     -  Dobrze,  dobrze,  zaraz - odparł Wiktor. -  Dajcie  mi  przynajmniej
włożyÖ spodnie.  -  Rzucił  słuchawkË i obejrzał  siË  na  Teddyego.  Barman
siedział na rozgrzebanym łŐżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki  z butelek. - Poczekaj  - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki.  Ja
zaraz...
     WrŐcił  do  łazienki  i  zaczNoł  spiesznie  goliÖ namydlony podbrŐdek,
kilkakrotnie  zaciNoł  siË,  nie  miał  czasu  naostrzyÖ  brzytwy,  a  Diana
tymczasem  wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego  plecami,
twarz  miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siË do  walki, ale była
absolutnie spokojna.
     ... A  dzieci szły  nie koÓczNocNo  siË,  szarNo  kolumnNo  po  szarych
rozmytych drogach,  szły potykajNoc siË  i ślizgajNoc, padajNoc pod  ulewnym
deszczem,  szły zgarbione, przemoczone na  wskroś, ściskajNoc  w posiniałych
łapkach   żałosne,   mokre  tobołki,  szły   maleÓkie,   bezradne,  nic  nie
rozumiejNoce,  szły  płaczNoc, szły  milczNoc,  szły  oglNodajNoc siË,  szły
trzymajNoc  siË  za rËce i za szelki, a po bokach drogi  maszerowały mroczne
czarne postacie  bez  twarzy,  zamiast  twarzy  miały czarne  przepaski, nad
przepaskami  zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy,  rËce w  czarnych
rËkawiczkach  ściskały automaty,  deszcz padał na  oksydowanNo stal,  krople
wody drżały  i  spływały  po stali...  Co  za  głupstwa,  myślał  Wiktor, to
zupełnie coś innego, to  nie teraz, widziałem tamto,  ale tamto  było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
     ...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi,  bosymi  stopami,  wesoło  rozmawiały i  śpiewały, i  nie
oglNodały siË, ponieważ  o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłośÖ dlatego zapomniały na zawsze  o swoim  stËkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej  godzinie   mieście,   o  tym   skupisku   pluskiew,   gnieńdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnieÓ, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym  z siebie zbrodnie i  zbrodnicze zamierzenia,  tak
jak  krŐlowa   mrŐwek   nieprzerwanie  wyrzuca  z   siebie  jajka,   odeszły
szczebioczNoc  i  rozmawiajNoc,  i  znikły  we mgle,  a  my,  pijani,  nadal
zachłystujemy siË  stËchłym powietrzem wśrŐd obrzydliwych koszmarŐw, ktŐrych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
     WciNognNoł  spodnie, skaczNoc na jednej  nodze, kiedy  zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne  wycie  dotarło do pokoju. Teddy rzucił siË do okna, ale
za  oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem  poruszajNocy  pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały  nadal,  a  niski,  żałośliwy  ryk  nie  ustawał  i  po  minucie
dołNoczyło do niego urywane, smËtne buczenie.
     - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
     - Nie,  poczekaj - powiedział Teddy. -  Wiktor, masz  broÓ? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
     Wiktor nie odpowiedział,  złapał swŐj  płaszcz  i we  trŐjkË zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
siË, że w hotelu  nie ma już żywej  duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R.  Kwadryga, ktŐry ze zdumieniem krËcił głowNo i najwidoczniej  od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicË, gdzie stała ciËżarŐwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do  kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i  popËdzili
przez  miasto. Diana milczała, Wiktor  palił,  starajNoc  siË  zebraÖ myśli,
Teddy  zaś  pŐłgłosem wciNoż  wyrzucał  z  siebie  potok  nieprawdopodobnych
przekleÓstw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słŐw, ponieważ  takie
słowa  mŐgł znaÖ  tylko  Teddy - szczur z  przytułku,  wychowanek  portowych
slumsŐw,  potem  handlarz  narkotykami,  potem wykidajło w  domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
     Ludzi w mieście prawie nie  było widaÖ, tylko na  rogu Słonecznej Diana
przyhamowała,  żeby zabraÖ spłoszonNo parË  małżeÓskNo.  Niskie wycie  syren
przeciwlotniczych  i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jËku mechanicznych  głosŐw nad bezludnym  miastem. Aż
ściskało  w środku i  człowiek  chciał  gdzieś biec, ni to ukryÖ  siË, ni to
strzelaÖ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkË bez zwykłego
entuzjazmu, niektŐrzy zaś rozglNodali siË  na boki z otwartymi ustami  jakby
prŐbujNoc cokolwiek zrozumieÖ.
     Na szosie, za miastem ludzi  było coraz  wiËcej. NiektŐrzy szli pieszo,
zachłystujNoc siË deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na  rowerach  i też  już tracili siły, ponieważ
trzeba było  jechaÖ  pod  wiatr. Kilkakrotnie  ciËżarŐwka  mijała  porzucone
samochody, zepsute, lub takie, ktŐrym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała siË, zabierała wszystkich i  bardzo prËdko skrzynia
okazała siË  zapchana  do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
siË na gŐrË ustËpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpŐł  oszalałej  staruszce. PŐńniej nawet w  skrzyni  nie  było już miejsca,
Diana przestała  siË  zatrzymywaÖ,  ciËżarŐwka pËdziła  naprzŐd  mijajNoc  i
oblewajNoc  potokami  wody  dziesiNotki   i   setki  ludzi  wËdrujNocych  do
leprozorium.  Kilkakrotnie  ciËżarŐwkË  wyprzedzały  furgonetki   wypełnione
ludńmi,  motocykliści,  a  jakaś ciËżarŐwka dogoniła  ich i jechała teraz  z
tyłu.
     Diana  przywykła  woziÖ  koniak  dla  Roschepera,  albo  pËdziÖ  pustym
samochodem po okolicy dla własnej  przyjemności  i  w ciËżarŐwce  działy siË
rzeczy  straszne. Wszyscy nie mogli usiNośÖ, nie było miejsca, i  ci, ktŐrzy
stali, wczepiali siË jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siË
trzymaÖ jak najdalej  od bokŐw skrzyni, nikt siË nie odzywał,  wszyscy tylko
sapali i  klËli pod  nosem, a  jedna kobieta  bez  przerwy płakała. I  padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie  wyobrażał  sobie,  że  na świecie  może  padaÖ  taki  deszcz  -  gËsta,
tropikalna ulewa, ale  nie  ciepła,  tylko lodowata na  wpŐł z gradem, ktŐry
porywisty  wiatr  niŐsł  na  spotkanie  idNocych.  WidocznośÖ  była żadna  -
piËtnaście metrŐw z przodu i piËtnaście  z tyłu, i Wiktor  okropnie siË bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie,  albo wpadnie na  hamujNocy samochŐd. Ale
wszystko jakoś siË  udało, tylko  Wiktorowi  ktoś mocno nadepnNoł  na  nogË,
kiedy wszyscy  polecieli  na  siebie  po raz ostatni i  ciËżarŐwkË zarzuciło
przed skupiskiem samochodŐw stojNocych pod bramNo leprozorium.
     Zapewne zgromadziło siË tu  całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyśleÖ, że miasto  przybiegło tu  ratujNoc siË przed potopem.
Na  prawo i na lewo  od szosy, jak daleko  siËgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysiËczny tłum, w  ktŐrym tonËły rozrzucone tu i
Őwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciËżarŐwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dńwig,
na ramieniu  ktŐrego siedziało  kilku ludzi. Nad tłumem  wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały siË przerańliwe krzyki.
     Wszyscy wyskoczyli z ciËżarŐwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianË i
Teddyego.  WokŐł  były  same   nieznajome  twarze,  ponure,   rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami  w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zËby...  Wiktor sprŐbował  przedostaÖ  siË do  bramy,  ale  po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali  nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustËpowaÖ  miejsca,  można  ich  było  pchaÖ,  kopaÖ,  biÖ,  nawet  siË  nie
odwracali,  tylko wciskali głowy  w  ramiona i za wszelkNo cenË starali  siË
przesunNoÖ naprzŐd, naprzŐd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci,  stawali na
palcach, wyciNogali szyje  i  nic nie było widaÖ poza kołyszNocym siË morzem
kapturŐw i kapeluszy.
     - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
     -  Ścierwa!  Dawno  trzeba  było ich  wyrżnNoÖ. MNodrzy  ludzie  zawsze
mŐwili...
     - A  gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
     - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszË siË! Och, Sym...
     - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kËs, chodziliśmy  jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraÖ
i obuÖ...
     - ZebraÖ siË do kupy i rraz! Brama wyleci...
     - Ja go w życiu palcem nie tknËłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
     -  Widziałeś  karabiny maszynowe?  A  to  niby  po  co,  żeby do  ludzi
strzelaÖ? Za to, że my po swŐj e dzieci?
     - MŐj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
     - CŐż  to  siË  wyrabia, panowie? Przecież  to  jakiś obłËd.  Gdzie  to
widziane?
     - To  nic,  Legia  im  jeszcze pokaże...  SNo  tam  z tyłu,  rozumiesz?
OtworzNo nam bramË, a my wszyscy razem...
     - A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
     - PuśÖcie mnie! PrzepuśÖcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cŐrka!
     - Dawno siË już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siË zapytaÖ.
     - A może  nic im  nie bËdzie?  Przecież  to nie jakieś  bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkË poszły, nie do piecŐw...
     - ZabijË, gardło przegryzË!
     -  Ta - ak, widocznie  jedno wielkie gŐwno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
     - Ej, kto ma broÓ?  WychodziÖ! Kto ma broÓ,  niech wychodzi, powtarzam!
ZbieraÖ siË tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
     - To  sNo moje dzieci, mŐj panie, moje własne i bËdË  nimi rzNodził tak
jak mi siË podoba!
     - Gdzie jest policja, o Boże!
     - Trzeba wysłaÖ telegram do pana prezydenta! PiËÖ tysiËcy podpisŐw - to
nie w kij dmuchał!
     - KobietË zadusili! OdsuÓ siË, mŐwiË draniu! Nie widzisz?
     - Municzka! MŐj Municzka! Municzka!
     - GŐwno  warte sNo te wszystkie  petycje.  Nie  lubiNo u  nas  petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
     - OtwieraÖ bramË, twoja maÖ! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
     - BramË!
     Wiktor zawrŐcił.  Było  to trudne, kilkakrotnie uderzono  go.  ale mimo
wszystko wydostał  siË, odnalazł ciËżarŐwkË i znowu wdrapał siË na gŐrË. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesiËÖ metrŐw  za  ogrodzeniem nie było już nic
widaÖ.  Brama  była zamkniËta,  przed  niNo,  na pustej  przestrzeni,  stali
rozkraczeni  żołnierze  służby  wewnËtrznej w hełmach nasuniËtych na  oczy -
było ich mniej wiËcej dziesiËciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc siË na
palcach  ze zdenerwowania, natËżajNoc  głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale  nie  sposŐb  go  było usłyszeÖ. Nad dachem wartowni,  niczym  olbrzymia
etażerka, wznosiła  siË we  mgle drewniana wieża  i na jej gŐrnej platformie
stał  karabin  maszynowy  i krËcili  siË  mËżczyńni w  " szarych  mundurach.
NastËpnie  tam, za  ogrodzeniem,  ledwie dosłyszalnie  pobrzËkujNoc  żelazem
przejechał wzdłuż drutŐw transporter opancerzony,  podskoczył  kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok  transportera tłum przycichł,  tak  że
nawet  można  było  usłyszeÖ  wysilone  okrzyki oficera  ("... SpokŐj... mam
rozkaz...  do  domŐw...")  a  potem  tłum znowu  zahuczał,  wydał  pomruk  i
zaryczał.
     Przed  bramNo zaczNoł siË  jakiś ruch.  WśrŐd  ciemnych, granatowych  i
szarych  płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane  hełmy  i  złote  koszule.
Pojawiły  siË  w  tłumie  jak plamy  światła,  przedzierały  siË  na  wolnNo
przestrzeÓ  i tam łNoczyły w żŐłtozłotNo masË. Chłopcy jak  dËby - w złotych
koszulach do kolan,  przepasani  szerokimi, oficerskimi  pasami o  szerokich
sprzNoczkach, w  błyszczNocych miedzianych  hełmach, dziËki ktŐrym żołnierzy
Legii nazywano po  prostu strażakami -  mieli też krŐtkie,  masywne  pałki i
niezliczonNo ilośÖ emblematŐw Legii - na  sprzNoczce, na lewym  rËkawie,  na
piersi, na pałce,  na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordË  piËÖ  lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory   znaczkŐw.   Znaczek   strzelca   wyborowego   i   Wyborowego
spadochroniarza, i  Wyborowego  nurka i jeszcze  znaczki  z  portretem  pana
prezydenta, i jego ziËcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u  każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż  jeden z
tych  bałwanŐw  w  porywie  chuligaÓskiego  entuzjazmu rzuci  taki granat  -
odezwie siË karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty  żołnierzy i bËdNo strzelaÖ do tłumu,  do  tłumu, a nie do  złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu  biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
siË oglNodaÖ dookoła nie wiedzNoc co robiÖ, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer  strasznie siË ucieszył, nawet siË uśmiechnNoł  i
zaryczał  piorunowym  głosem,  ale  zdNożył  tylko  ryknNoÖ  "Uwaga!  ProszË
wszystkich zgromadzonych  ...", kiedy megafon  widocznie  znowu siË  zepsuł,
oficer   pobladł,  dmuchnNoł  w  tubË,  a   Flamenco  Juventa,  ktŐry  nawet
przygotował  siË  do  wysłuchania, ze  zdwojonNo energiNo  zaczNoł biegaÖ  i
wymachiwaÖ pałkNo. Tłum nagle grońnie zahuczał - wydawało siË, że  krzyknËli
wszyscy razem  i ci ktŐrzy krzyczeli już przedtem, i ci  ktŐrzy  do tej pory
milczeli  albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siË i Wiktor
też zaczai krzyczeÖ  nieprzytomny z  przerażenia na myśl o tym co siË  zaraz
wydarzy.  "ZabraÖ tych bałwanŐw!  -  krzyczał - ZabraÖ strażakŐw! To śmierÖ!
Nie wolno!  Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W  tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai rŐwnomiernie kołysaÖ siË jak pŐłmisek gigantycznej
galarety. Oficer  upuścił megafon  i zaczai  cofaÖ siË  do  drzwi  wartowni,
twarze  żołnierzy pod  hełmami stały siË twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gŐrze, na  wieżyczce, nikt  siË już  nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ siË Głos.
     Był jak  grzmot, dobiegał ze wszystkich  stron  jednocześnie i  od razu
zagłuszył  wszystkie pozostałe dńwiËki. Był  spokojny,  nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie,  bezgraniczna pobłażliwośÖ, jakby
przemawiał ktoś ogromny,  wyniosły, stojNocy tyłem do natrËtnego tłumu, ktoś
kto  mŐwi  przez  ramiË  oderwany  na  chwilË  od  ważnych  spraw  z  powodu
irytujNocych głupstw.
     -  PrzestaÓcie  wreszcie krzyczeÖ  -  powiedział  Głos.  -  PrzestaÓcie
wymachiwaÖ rËkami i odgrażaÖ siË.
     Czy to doprawdy takie trudne - przestaÖ gadaÖ  i przez chwilË spokojnie
pomyśleÖ? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was  dlatego,
że same  tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczËtnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej  żyÖ  tak  jak  żyjecie wy  i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladowaÖ swoich przodkŐw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo  inaczej.  Nie  chcNo wyrosnNoÖ  na pijakŐw i  rozpustnikŐw,  ludzi
małodusznych, konformistŐw  i niewolnikŐw, nie chcNo, żeby zdobiono  z  nich
przestËpcŐw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paÓstwa.
     Głos umilkł na chwilË. Przez całNo minutË nie  było słychaÖ ani jednego
dńwiËku - tylko  jakiś szelest, jakby szeleściła mgła  pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemŐwił znowu:
     -  Możecie byÖ  zupełnie spokojni o swoje dzieci.  BËdzie im  dobrze  -
lepiej niż z wami i znacznie  lepiej, niż  wam samym.  Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoÖ,  ale  od   jutra  -  przychodńcie.  W  KoÓskiej  Dolinie  zostanie
przygotowany  Dom  SpotkaÓ  i od  trzeciej  po  południu możecie przychodziÖ
choÖby  codziennie.  Codziennie o pŐł  do trzeciej z placu miejskiego  bËdNo
odchodziÖ trzy autobusy. To za  mało, w każdym razie na jutro  -  niech wasz
burmistrz zatroszczy siË o dodatkowy transport.
     Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym  murem. Ludzie jakby bali siË
poruszyÖ.
     - Tylko weńcie pod uwagË -  ciNognNoł  Głos.  - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo siË  z  wami spotykaÖ. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłoniÖ,  aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bËdNo  miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam siË sami z nimi  dogadacie. A teraz
rozejdńcie  siË Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzË,
pomyślcie, sprŐbujcie pomyśleÖ, co możecie daÖ swoim dzieciom.  Przyjrzyjcie
siË  sobie.  Wydaliście  je  na  świat  i okaleczacie  je  na  swŐj obraz  i
podobieÓstwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domŐw.
     Tłum  pozostał nieruchomy. ByÖ może  prŐbował  myśleÖ. W  każdym  razie
Wiktor prŐbował.  Były  to oderwane myśli. Nawet nie myśli,  lecz po  prostu
strzËpy wspomnieÓ,  fragmenty rozmŐw, głupia, umalowana twarz  Loli.  A może
jednak lepiej skrobankË? Po co  nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja  z ciebie  zrobiË człowieka, parszywy szczeniaku,  skŐrË z
ciebie zedrË... Okazało siË, że  mam dwunastoletniNo cŐrkË, czy możesz pomŐc
mi  jakoś  jNo  urzNodziÖ   w  mieście  w  przyzwoitym  miejscu?...  Irma  z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie...  właściwie  jest mi  nawet wstyd,  ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkË, ładna lalka? Jesteś  jeszcze mała,  dowiesz
siË jak dorośniesz...
     -  No i  dlaczego  stoicie?  -  zapytał  piorunowy  Głos. - Odejdńcie!.
Nadleciał ciËżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
     - No, idńcie już - powiedział Głos.
     I  ponownie  nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciËżka
wilgotna  dłoÓ,  ktŐra legła na twarzy, popchnËła  - i  znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył,  że tłum siË cofa. Ktoś  głośno krzyknNoł, rozległy siË
dńwiËczNoce  dośÖ  niepewnie  nawoływania,  wokŐł   samochodŐw  i  autobusŐw
powstały  niewielkie wiry.  Ludzie zaczËli ze wszystkich stron wdrapywaÖ siË
do skrzyni ciËżarŐwki,  wszyscy  poczËli siË śpieszyÖ, rozpychaÖ, tłoczyÖ  w
drzwiach samochodŐw, niecierpliwie rozdzielaÖ sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi  odchodziło  pieszo, czËsto oglNodajNoc siË,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter,  ktŐry  właśnie  podjechał  z  łoskotem  żelaza  i  stanNoł  na
widocznym  miejscu.  Wiktor  wiedział,  dlaczego  ludzie  siË  odwracajNo  i
dlaczego siË śpieszNo, paliły go policzki i  jeżeli czegokolwiek siË bał, to
tego, że Głos znowu powie: "Idńcie"! i znowu ciËżka wilgotna dłoÓ  z odrazNo
legnie na jego twarzy.
     Grupka  kretynŐw  w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do  pozostałych zaś  podszedł oficer i
wrzasnNoł  na  nich -  imponujNocy,  pewny  siebie,  spełniajNocy  przyjemny
obowiNozek i oni rŐwnież cofnËli siË, nastËpnie zawrŐcili i powlekli  precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiË szare,  granatowe; ciemne płaszcze, i
oto  już nie pozostała  ani jedna  złota  plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody  osobowe,   a  ludzie   w  skrzyni   ciËżarŐwki  rozglNodali   siË
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
     Potem  nie wiadomo skNod wynurzyła siË Diana, Diana Gniewna  stanËła na
stopniu, spojrzała w gŐrË, po czym krzyknËła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
SamochŐd  jedzie do  sanatorium!"  i  nikt  nie  ośmielił siË zaprotestowaÖ,
wszyscy  byli wyjNotkowo cisi  i zgadzali siË na wszystko. Teddy nie pojawił
siË do kopca, prawdopodobnie zabrał siË innym  samochodem. Diana zakrËciła i
pojechali   znajomNo  betonowNo   szosNo  mijajNoc   grupy   pieszych   oraz
rowerzystŐw, a ich  z kolei wyprzedzały przeciNożone  samochody  osobowe,  z
jËkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz  zaczNoł  siË  dopiero wtedy,  kiedy  Diana
podjechała  do skrzyżowania, ludzie  wysiedli,  a  Wiktor  przesiadł siË  do
szoferki.
     Oboje milczeli do samego sanatorium.
     Diana  od razu poszła  do Roschepera -  tak  przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy  płaszcz uwalił siË na  łŐżko  w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapiÖ siË w sufit. ByÖ  może godzinË, byÖ może dwie, bez
przerwy  palił,  wiercił  siË  na  łŐżku,  wstawał,  spacerował  po  pokoju,
bezmyślnie  wyglNodał  przez okno, zasuwał  i odsuwał portiery,  pil  wodË z
kranu, ponieważ mËczyło go pragnienie i znowu padał na łŐżko.
     ...Upokorzenie,  myślał. Tak, oczywiście. Bili  po twarzy, wymyślali od
łobuzŐw, jak ostatniemu  żebrakowi, ale pomimo wszystko  to byli  ojcowie  i
matki,  pomimo wszystko  kochali swoje dzieci, mogli je biÖ, ale gotowi byli
oddaÖ   za   nie  życie,  demoralizowali  swoim   przykładem,  ale  przecież
nieumyślnie, lecz przez  swojNo  ciemnotË,...  matki  rodziły  je  w bŐlach,
ojcowie karmili  i ubierali, przecież byli dumni  ze swoich dzieci, chwalili
siË nimi, czËsto  je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście,  teraz  ich  życie  zrobiło  siË  puste,  nic im przecież  nie
zostało.  Czy  wolno  wiËc traktowaÖ ich aż  tak  okrutnie,  tak zimno,  tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśÖ po pysku...
     ...Czyżby naprawdË,  u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku  od zwierzËcia? Nawet macierzyÓstwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne  rËce  podajNoce  pierś niemowlËciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia  zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczËście  polega na
tym, że  tË  religiË prŐbuje siË przenieśÖ na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny,  z ktŐrymi instynkty nie majNo już nic wspŐlnego, a jeżeli majNo,
to  przynoszNo wyłNocznie  szkodË...  dlatego  że  wilczyca mŐwi  wilczËtom:
"KNosajcie  jak  ja"  i  to  wystarczy,  zajËczyca  uczy   swoje  zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek  uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i  to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce,  ale  na pewno nie ludzie,  co  najmniej
nadludzie  - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siË,  jak myśleli przed
tobNo,  zobacz co z tego wyszło,  wyszło niedobrze, dlatego, że  to  i to, a
powinno byÖ  tak  i tak. Zobaczyłeś? A teraz  zacznij  myśleÖ sam,  myśl  co
zrobiÖ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak".  Tylko, że  ja nie  wiem,
czym jest  to i to, i co to  jest tak i tak, a w ogŐle wszystko to już było,
wszystko  to  już  wyprŐbowaliśmy,  zrealizowali  siË  poszczegŐlni  świetni
ludzie,  ale przeważajNoce  masy  pchały  siË  starNo  drogNo,  nigdzie  nie
skrËcajNoc,  zwyczajnie,  po naszemu... ZresztNo jak  człowiek ma wychowywaÖ
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj siË tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i  dalej  do  tej  pierwszej  jaskini,  do  kosmatych  nosicieli  oszczepŐw,
pożeraczy mamutŐw. Żal mi  tych bezwłosych potomkŐw,  żal  mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogŐle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowaÖ, nie zamierzajNo nawet burzyÖ starego świata,
stary  świat ich nie interesuje, majNo  swoje  sprawy,  a  od starego świata
żNodajNo  tylko  jednego - żeby  siË od nich odczepił.  Teraz stało  siË  to
możliwe, teraz można handlowaÖ ideami, mamy teraz potËżnych kupcŐw idei, oni
bËdNo ciË chroniÖ, zapËdzNo  cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie  przeszkadzał, bËdNo ciË  karmiÖ, bËdNo  ciË  pielËgnowaÖ... bËdNo  w
sposŐb najbardziej ugrzeczniony ostrzyÖ topŐr, ktŐrym odrNobujesz gałNoń, na
ktŐrej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
     ...I  do  diabła, to  jest  na  swŐj  sposŐb  wspaniałe -  wszystko już
wyprŐbowano, tylko tego jeszcze nie wyprŐbowano - zimny wychŐw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez...  chociaż co ja  tu wymyślam, skNod mogË wiedzieÖ  jak
wyglNoda to  ich wychowanie... ale wszystko  jedno - okrucieÓstwo  i pogardË
widaÖ  gołym okiem... Nic im  z  tego  nie wyjdzie, dlatego że -  no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie siË, analizujcie - ale co z rËkami matki,  czułymi
dłoÓmi,  ktŐre kojNo bŐl i ogrzewajNo świat. I  kłujNocy zarost  ojca, ktŐry
bawi  siË w  wojnË i w  tygrysa, uczy siË  boksowaÖ,  jest  najsilniejszy  i
wszystko  wie? A  przecież  to też było! Nie tylko  wrzaskliwe (albo  ciche)
kłŐtnie  rodzicŐw, nie  tylko pasek i pijany bełkot,  nie  tylko bezsensowne
targanie  za uszy na  zmianË  z nagłym  i  niepojËtym  deszczem  cukierkŐw i
miedziakŐw  na kino... ZresztNo, skNod ja  mogË wiedzieÖ  - może  oni  majNo
jakiś  ekwiwalent  tego  dobrego,  co  zawiera   w   sobie  macierzyÓstwo  i
ojcostwo... jak  Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba  byÖ, żeby  na
ciebie  tak  patrzono... i  w  każdym razie  ani  Bol-Kunac, ani  Irma,  ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy  nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wiËcej od ludzi nie wymagam!
     .. .Nie tak prËdko, powiedział do siebie. Znajdń najważniejsze.  Jesteś
z nimi, czy przeciwko  nim? Jest jeszcze trzecie wyjście  -  mieÖ wszystko w
nosie. Ale  mnie  nie jest  wszystko  jedno.  Ach,  jak  ja bym  chciał  byÖ
cynikiem, jak  łatwo, prosto  i przyjemnie  jest byÖ  cynikiem!...  no,  coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siË, nie żałujNoc
sił i środkŐw, kuł, najpiËkniejszych frazesŐw, papieru, nie żałujNo  piËści,
nie  żałujNo ludzi, niczego im nie  żal, żebym tylko został  cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw -  nie  znoszË  lekceważenia, nienawidzË elit, nienawidzË  wszelkiej
nietolerancji,  i  nie lubiË,  och, jak ja  nie lubiË,  kiedy  mnie bijNo po
mordzie  i wyganiajNo precz... I jestem  za, ponieważ  lubiË ludzi mNodrych,
utalentowanych,  nienawidzË głupcŐw, nienawidzË  tËpakŐw, nienawidzË złotych
koszul, faszystŐw  i jest jasne, że do niczego  nie  dojdË, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siË w oczy raczej to, co złe
- okrucieÓstwo, pogarda, odczłowieczenie,  wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, ktŐrNo  kochani, i  Irma,  ktŐrNo  kocham, i
Golem,  ktŐrego szanujË, i Bol-Kunac, i pryszczaty  nihilista... a  kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i  ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co  prawda, z drugiej  strony - jest z  nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszË generałŐw,
przeciwko zaś Teddy  i z pewnościNo jeszcze wielu  takich jak Teddy...  Tak,
wiËkszościNo  głosŐw  niczego  siË  tu  nie  rozwiNoże.  To  coś  w  rodzaju
demokratycznych wyborŐw - wiËkszośÖ zawsze popiera łobuzŐw...
     Około  drugiej  przyszła  Diana,  Diana  Zwyczajna  i  Wesoła  w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
     - Jak idzie praca? - zapytała.
     - PłonË - odpowiedział. - Spalam siË, świecNoc innym.
     - Fakt, dużo dymu. ChoÖbyś okno otworzył... Chcesz jeśÖ?
     -  Tak,  do diabła! - odparł  Wiktor.  Przypomniał  sobie, że  nie jadł
śniadania.
     - Do diabła, w takim razie idziemy!
     Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupË "Bracia w sapiencji",  poczerniali z fizycznego zmËczenia.
Gruby trener  w opiËtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
     - Poznam ciË teraz z  pewnym  człowiekiem -  oznajmiła  Diana. -  Zjemy
razem obiad.
     - Co to  za  jeden?  - z  niezadowoleniem zapytał Wiktor.  Miał  ochotË
milczeÖ przy jedzeniu.
     - MŐj mNoż - odrzekła Diana. - MŐj były mNoż.
     - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cŐż... Bardzo mi milo.
     Co też przyszło jej  do głowy, pomyślał smËtnie.  I komu  to potrzebne.
Popatrzył  żałośnie na DianË, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w  kNocie  sali.  MNoż wstał na ich  powitanie,  żŐłtoskŐry, garbatonosy,  w
ciemnym garniturze  i w  czarnych  rËkawiczkach.  Nie  podał Wiktorowi rËki,
tylko skłonił siË i powiedział niegłośno:
     - DzieÓ dobry, cieszË siË, że pana widzË.
     - Baniew - przedstawił siË  Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktŐra go
zawsze ogarniała na widok mËżŐw.
     - My siË właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
     -  Ach  tak! -  zawołał  Wiktor.  -  Ależ oczywiście!  MuszË  siË  panu
przyznaÖ, że moja  pamiËÖ... -  zamilkł.  -  ChwileczkË  - zapytał.  -  Jaki
Zurtzmansor?
     -  Paweł  Zurtzmansor.  Pan zapewne mnie czytał,  a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył  pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
siË  w jeszcze  jednym  miejscu w nader  niemiłych  okolicznościach...  Może
usiNodziemy?
     Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bËdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor -  nie wiedzieÖ  czemu  mNoż  Diany,  czyli  garbonosy  tancerz,
grajNocy tancerza, ktŐry gra  tancerza,  ktŐry tak naprawdË jest mokrzakiem,
albo nawet  czterema mokrzakami  naraz, albo nawet piËcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor  nie  miał  "okularŐw", jakby rozpłynËły siË po
całej  twarzy  barwiNoc  jNo na  latynoamerykaÓski  kolor. Diana z  dziwnym,
nieomal  macierzyÓskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mËża. I
to było  nieprzyjemne.  Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, ktŐrej do tej
pory  nigdy  nie  doznawał,  kiedy  miał  do  czynienia z  mËżami.  Kelnerka
przyniosła zupË.
     - DziËkujË -  automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkË  i  zaczNoł
jeśÖ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor rŐwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora -  bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. RËkawiczek
nie zdjNoł,  ale sposŐb w  jaki  posługiwał siË łyżkNo,  w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
     - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem -  stwierdził
Wiktor - filozofem...
     - Obawiam siË, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam siË,  że  z tym słynnym filozofem mam  teraz  zwiNozek  nadzwyczaj
odległy.
     Wiktor   nie  znalazł  odpowiedzi   i   postanowił   odłożyÖ   rozmowË.
Ostatecznie,  to nie  ja jestem  inicjatorem spotkania, nie ma co siË pchaÖ,
skoro on chciał siË ze mnNo zobaczyÖ, to niech sam  zaczyna...  Przyniesiono
drugie  danie.  Nadzwyczaj  uważnie Wiktor zaczai kroiÖ miËso.  Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczËkajNoc  nożami i widelcami. A
przecież  siedzË  tu  jak  głupi, pomyślał  Wiktor. Brat  w  sapiencji.  Ona
prawdopodobnie  kocha  go do  tej pory. Zachorował, musieli siË rozstaÖ, ale
ona nie chciała siË rozstaÖ, bo  inaczej  po co  by jechała do tej  dziury -
żeby wynosiÖ  nocniki Roschepera?  I czËsto  siË widujNo, on zakrada  siË do
sanatorium,  zdejmuje  opaskË  i  taÓczy z niNo. Przypomniał sobie,  jak oni
oboje taÓczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaÖ - obchodzi. Tylko - co
mianowicie?  Oni  zabrali  mi cŐrkË,  ale jestem o niNo  zazdrosny  nie  jak
ojciec. Odebrali mi kobietË, ale jestem zazdrosny o DianË nie jak mËżczyzna.
.. O do diabła, skNod  takie słowa! Zabrali kobietË, zabrali cŐrkË... CŐrkË,
ktŐra zobaczyła mnie po  raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy  może  w
trzynastym.  KobietË, ktŐrNo znam kilka dni... Ale proszË - jestem zazdrosny
i to  nie jak ojciec i nie  jak mËżczyzna.  Tak,  byłoby  znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział:  "Szanowny  panie, wiem wszystko, splamił pan mŐj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
     - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
     - Nijak - odpowiedział Wiktor.
     - Ciekawe byłoby go przeczytaÖ - oznajmił Zurtzmansor.
     - A czy pan wie co to ma byÖ za artykuł?
     - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
     - A jeżeli bËdË musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
     - Widzi pan -  powiedział Zurtzmansor  - taki  artykuł na jakim  zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet  jeżeli  bËdzie  siË pan
bardzo  staraÖ.  IstniejNo  ludzie,  ktŐrzy  automatycznie,  niezależnie  od
własnych chËci, transformujNo na swŐj sposŐb każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
     - To ńle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
     - Z  naszego  punktu widzenia - dobrze. O  osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyÖ tej czËści,  na ktŐrNo składajNo siË odruchy.
Co prawda, osobowośÖ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twŐrcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjË o rzeczywistości. PorŐwnujNoc  znane i dokładnie zbadane zjawisko
z  odbiciem  tego zjawiska w twŐrczości  takiej jednostki,  możemy wiele siË
dowiedzieÖ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjË.
     - A czy nie wydaje siË  panu, że brzmi to nieco  obrańliwie?  - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siË dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
     - Aha,  rozumiem  - odparł. - TwŐrca, a nie krŐlik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem  tylko jednNo okolicznośÖ, dziËki ktŐrej jest  pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposŐb pobudzania wyobrańni,
zaspokajanie potrzeby wspŐłprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebiÖ.
     - Wobec tego czujË siË pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania  nie  majNo żadnego zwiNozku  z  pisaniem  paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemŐwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie  wolności" zamieniamy  słowami  "tak  zwane  mokrzaki", albo
"pacjenci  krwawego  lekarza",  albo   "wilkołakiz  leprozorium"...  i  moja
psychika nie bËdzie w tej zabawie w ogŐle uczestniczyÖ.
     - To  siË panu  tylko tak wydaje -  zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan  przemŐwienie  i na poczNotek okaże siË, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykË. Zacznie pan poprawiaÖ styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych  sformułowaÓ,  zacznie  pracowaÖ  wyobrańnia,  zemdli  pana  od
zatËchłych słŐw, zechce pan je  ożywiÖ, zastNopiÖ  urzËdowe  łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaÖ prawdË.
     - ByÖ może - powiedział Wiktor.  - W każdym razie  nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
     - A ma pan ochotË pisaÖ coś innego?
     - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
     Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
     - Świetny pomysł. Niech pan napisze.
     Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja maÖ. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
     - Diana - zapytał. - A czy nie można by siË czegoś napiÖ?
     Diana wstała bez słowa i wyszła.
     -  A  poza  tym  napisałbym  z  przyjemnościNo  o  skazanym  mieście  -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokŐł  leprozorium. I o złych
czarownikach.
     - Ma pan pieniNodze?
     - Na razie jeszcze mam.
     - Chciałem  pana  zawiadomiÖ, że  prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody  literackiej leprozorium  za  ubiegły  rok.  Na  ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma  niniejsze  szansË, to  oczywiste.
WiËc pieniNodze bËdzie pan miał.
     - Ta  - ak  -  powiedział  Wiktor.  - Coś  takiego  jeszcze  mi siË nie
zdarzyło. A dużo bËdzie tych pieniËdzy?
     - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiËtam dokładnie.
     WrŐciła Diana i nadal  bez słowa postawiła na  stole  butelkË i  jednNo
szklankË.
     - Daj jeszcze jednNo szklankË - poprosił Wiktor.
     - Ja nie bËdË piÖ - oznajmił Zurtzmansor.
     - Właściwie ja... Hm..
     - Ja też nie bËdË - powiedziała Diana.
     - To za "NieszczËście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
     - Tak. I za "KotkË". Tak, że na trzy miesiNoce bËdzie pan miał  spokŐj.
A może na mniej?
     - Na jakieś dwa miesiNoce - odparł  Wiktor. - Ale nie  o to chodzi... A
wiËc - chciałbym zwiedziÖ wasze leprozorium.
     -  Oczywiście -  rzekł Zurtzmansor.  - WrËczenie  nagrody  odbËdzie siË
właśnie tam. Tylko, że siË pan rozczaruje.  Żadnych cudŐw nie bËdzie. BËdzie
dzieÓ wolny od pracy. Około dziesiËciu domkŐw i pawilon szpitalny.
     - Pawilon szpitalny - powtŐrzył Wiktor. - I kogŐż tam u was leczNo?
     - Ludzi  - odpowiedział  Zurtzmansor z  dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
siË i nagle  coś dziwnego stało siË  z jego  twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało  do podbrŐdka, usta zrobiły  siË trŐjkNotne, lewy policzek  razem ż
uchem  odpadł od czaszki i zawisł. Trwało  to  zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł  z  rËki talerz, Wiktor  machinalnie  popatrzył  za  siebie, a  kiedy
ponownie  spojrzał na Zurtzmansora, ten był  już  jak poprzednio  - żŐłty  i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu,  powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi siË tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkË papierosŐw, zapalił
i wbił wzrok w szklankË. "Bracia w sapiencji" z  wielkim hałasem wstawali od
stołŐw  i  ruszyli  do  wyjścia  przekrzykujNoc  siË  donośnie.  Zurtzmansor
powiedział:
     - A w ogŐle chcielibyśmy, żeby czuł siË  pan  bezpiecznie. Nie powinien
siË pan niczego  obawiaÖ.  Zapewne  domyśla siË pan,  że  nasza  organizacja
zajmuje  określone  położenie  i cieszy  siË określonymi przywilejami. Wiele
robimy,  wiËc na wiele siË nam  pozwala. Pozwala siË  nam na doświadczenia z
klimatem,  pozwala siË  przygotowywaÖ tych, ktŐrzy  nas zastNopiNo...  i tak
dalej.  Nie  warto specjalnie  siË  rozwodziÖ. NiektŐrzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z  błËdu. - Zamilkł na chwilË.
-  ProszË  pisaÖ o  czym  pan chce  i jak pan  chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli bËdzie  pan  miał kłopoty z wydawcami,  albo kłopoty
finansowe,  pomożemy  panu. W  ostateczności,  bËdziemy  pana sami  wydawaÖ.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
     Wiktor wypił i pokrËcił głowNo.
     - Jasne - stwierdził. - Znowu siË mnie kupuje.
     - Można to i tak nazwaÖ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział  - istnieje  pewien  kontyngent  czytelnikŐw,  powiedzmy,  chwilowo
niezbyt liczny,  ktŐry jest niezmiernie zainteresowany paÓskNo pracNo.  Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki  pan jest.
Niepotrzebny  jest nam Baniew - nasz  zwolennik  i nasz  piewca, dlatego też
niech  pan  nie  łamie  sobie głowy  zastanawiajNoc siË, po  czyjej jest pan
stronie.  Niech pan bËdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twŐrczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
     - WyjNotkowo  ulgowe  warunki - oznajmił  Wiktor. - Carte  blanche  i w
perspektywie   hałdy  marynowanych  minog.  W  perspektywie  oraz   w  sosie
musztardowym. Jakaż  wiËc wdowa  powiedziałaby  mi "nie"?  Zurtzmansor,  czy
zdarzyło siË panu kiedykolwiek zaprzedawaÖ duszË i piŐro?
     - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor.  - I  wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na  chwilË.  - Nie  ma  pan  racji,  Baniew  - rzekł.  - My pana  nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał  samym sobNo, obawiamy siË, że
pana  złamiNo.  Wielu przecież  już  złamali... Wartości moralne nie sNo  na
sprzedaż. Można je zniszczyÖ, ale nie kupiÖ. Każda określona wartośÖ moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej  kradzież  lub kupowanie pozbawione
jest  sensu. Pan prezydent  uważa, że kupił malarza R. KwadrygË. To pomyłka.
Pan  prezydent  kupił chałturszczyka  R.  KwadrygË, ale  malarz przeciekł mu
miËdzy  palcami  i umarł.  A  my  nie  chcemy, żeby Baniew przeciekł  miËdzy
palcami  komukolwiek,  nawet  nam, i umarł  jako  pisarz. Nam  sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
     Wstał.  Wiktor  rŐwnież wstał czujNoc niezrËcznośÖ  i dumË, nieufnośÖ i
poniżenie,  rozczarowanie  i odpowiedzialnośÖ, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał siË zorientowaÖ.
     - Było mi miło  porozmawiaÖ  z panem - powiedział Zurtzmansor.  - ŻyczË
powodzenia w pracy.
     - Do widzenia - odparł Wiktor.
     Zurtzmansor lekko siË  skłonił i  odszedł  z uniesionNo  głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
     - Właśnie za to  ciË kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i siËgnNoł po butelkË.
     - Za co? - zapytał z roztargnieniem.
     -  Za to, że  im jesteś potrzebny.  Za to, że ty, dziwkarz,  pijaczyna,
awanturnik,  niechluj  i  łajdak  pomimo  wszystko  jesteś  potrzebny  takim
ludziom.
     Przechyliła  siË  przez  stŐł i pocałowała  Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana  KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do GŐry.
     - Też mi  coś  -  wymamrotał  Wiktor.  -  Intelektualiści...  Kacyki na
godzinË. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdË nie było to takie proste.
     Wiktor  wrŐcił do hotelu  nastËpnego dnia  po śniadaniu.  Na pożegnanie
Diana dała mu  kobiałkË - ze stołecznych szklarni  przysłano dla  Roschepera
pŐł puda truskawek i  Diana rozsNodnie zdecydowała,  że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNoÖ.
     PosËpny  portier  otworzył  drzwi  Wiktorowi.  Wiktor   poczËstował  go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagŐd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
     - Okazuje siË, że mŐj szczeniak wszystkim tam u nich krËcił.
     - Dlaczego pan tak o nim  mŐwi -  zaprotestował Wiktor. - To  znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
     -  No  bo  lałem go ile wlezie!  -  rzekł portier odzyskujNoc  rezon. -
Starałem siË... - znowu sposËpniał. - SNosiedzi żyÖ nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
     - Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a  paÓski chłopak jest  rewelacyjny. Ja na  przykład bardzo  jestem  rad, że
przyjańni siË z mojNo cŐrkNo.
     - Ha!  - powiedział portier, znowu  odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
siË spokrewnimy?
     - A co - odparł Wiktor. -  To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilË śmieli siË i żartowali.
     - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
     - Nie - odparł Wiktor i stał siË czujny. - Bo co?
     -  Tak  wyszło  -  powiedział  portier   -  znaczy,  kiedy  my  wszyscy
rozeszliśmy siË,  niektŐrzy, znaczy,  zostali.  Dobrało siË paru  chojrakŐw,
przeciËli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
     - O do diabła - rzekł Wiktor.
     - Sam nie widziałem - stwierdził portier. -  Tak ludzie  opowiadajNo. -
Rozejrzał siË na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkË. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siË
w domu.
     - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
     PoczËstował  truskawkami  recepcjonistË,  wziNoł  klucz  i  poszedł  do
siebie.  Nie  rozbierajNoc  siË wykrËcił  numer  Teddyego.  Synowa  Teddyego
zakomunikowała, że na ogŐł nie jest ńle,  przestrzelili mu miËsieÓ, leży  na
brzuchu, przeklina  i chla wŐdË. Ona zaś wybiera siË dzisiaj do Domu SpotkaÓ
zobaczyÖ  syna.  Wiktor  poprosił,  żeby przekazała  Teddyemu  pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkË. Powinien jeszcze zadzwoniÖ do Loli,
ale  kiedy  wyobraził sobie tË rozmowË,  krzyki,  wyrzuty  - nie  zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz,  popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkË
śmietanki. Kiedy wrŐcił, w pokoju siedział Pawor.
     - DzieÓ dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
     Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
     - No, dzieÓ  dobry, dzieÓ  dobry - odparł  ponuro.  - Ma pan mi  coś do
powiedzenia?
     Nie miał ochoty patrzeÖ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje siË, że nie jest przyjemnie patrzeÖ na człowieka, ktŐrego siË
zakapowało.  Nawet  jeżeli  to  kanalia  i nawet  jeżeli  zakapowałeś  go  z
najszlachetniejszych pobudek.
     - Wiktorze, proszË mnie wysłuchaÖ - odezwał siË  Pawor.  - Jestem gotŐw
przeprosiÖ  pana.  Obaj  zachowywaliśmy  siË  idiotycznie  -  ale  ja  chyba
bardziej. To  wszystko  z  powodu  służbowych kłopotŐw.  Szczerze  proszË  o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali siË na siebie z
powodu takiego głupstwa.
     Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeśÖ.
     - Jak Boga kocham, ostatnio mi siË  nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
-  jestem  zły na cały świat. Nikt mi  nie  wspŐłczuje,  nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferË...
     - Panie Summan  -  powiedział  Wiktor. -  Niech  pan  nie udaje idioty.
Nieńle pan  potrafi  udawaÖ,  ale ja  na  szczËście  rozszyfrowałem  pana  i
studiowanie pana aktorskich talentŐw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuÖ apetytu, wiËc może pan sobie pŐjdzie.
     - Wiktorze -  rzekł  Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywaÖ takiej  wagi do gadania przy stole. Czyżby  pan
uwierzył,  że te  głupstwa,  ktŐre  wygadywałem, to moje  poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagaÖ od człowieka w takiej sytuacji?
     - Można wymagaÖ, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor.  - A jeżeli już bije  - rŐżnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
     -  Ach  wiËc  o  to  chodzi  -  odparł  Pawor  z  zadumNo.  Jego  twarz
niespodziewanie jakby  zmizerniała.  -  Niech  pan posłucha,  wszystko  panu
wytłumaczË. To był czysty  przypadek. Nie miałem pojËcia, że  to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że rŐżnie bywa.
     -  Panie Summan  -  oznajmił  Wiktor  oblizuj  Noc łyżkË.  - Nigdy  nie
przepadałem za ludńmi paÓskiej  profesji. Jednego nawet zastrzeliłem  -  był
bardzo odważny w sztabie, kiedy  oskarżał oficerŐw o nielojalnośÖ, ale kiedy
go posłano na pierwszNo liniË... WiËc niech siË pan wynosi.
     Jednakże Pawor nie wyniŐsł siË. Zapalił papierosa, założył nogË na nogË
i  rozwalił siË  w  fotelu. Jasne  - chłop jak dNob, na  pewno zna karate, w
kieszeni  ma  kastet... Dobrze byłoby  siË rozzłościÖ...  Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
     - WidzË, że  pan  dużo wie -  stwierdził Pawor. - To niedobrze.  Mam na
myśli - dla  pana. No, dobra. Jednego tylko  pan nie  wie, że  ja  osobiście
szczerze pana lubiË i szanujË. Niech  siË pan  nie wzdryga  i nie  udaje, że
zbiera  siË  panu na  wymioty. MŐwiË serio.  Z  przyjemnościNo gotŐw  jestem
wyraziÖ ubolewanie z  powodu  incydentu  z  kastetem.  PrzyznajË  nawet,  że
wiedziałem kogo bijË, ale nie miałem innego wyjścia.  Za  rogiem leży jedyny
świadek, atu  jeszcze  pan  nadszedł... No wiËc  jedyne co mogłem zrobiÖ, to
uderzyÖ  pana  możliwie  delikatnie  i  tak  zresztNo  zrobiłem.  Za co  jak
najszczerzej przepraszam.
     Pawor  wykonał arystokratyczny gest.  Wiktor  patrzył na  niego nawet z
niejakiego  rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś  czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobraziÖ.
     -  Jednakże  przepraszaÖ  za to,  że jestem funkcjonariuszem  wiadomego
departamentu -  mŐwił  dalej Pawor  - nie mogË i zresztNo  nie chcË, mŐwiNoc
szczerze.  ProszË  sobie  nie  wyobrażaÖ,  że  tam  u  nas zebrali  siË sami
dusiciele  wolnej   myśli  i   łajdaki  karierowicze.   Tak   -  pracujË   w
kontrwywiadzie. Tak -  wykonujË  brudnNo  robotË. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta  robota nie  istnieje.  Pan w swoich  powieściach przedstawia
podświadomośÖ,  swoje  sławetne  libido,  no  a  ja  to  robiË inaczej...  O
szczegŐłach panu nie  opowiem, bo  nie mogË, zresztNo,  sam  pan siË  pewnie
wszystkiego  domyśla.  Tak,  śledzË  leprozorium,  nienawidzË  tych  mokrych
stworŐw, bojË siË ich - i nie tylko o siebie siË bojË, bojË siË o wszystkich
ludzi, ktŐrzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek  emocji, ach, och - i koniec  rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli -  o losy ludzkości. Nie podoba
siË  panu  prezydent  -   dyktator,  tyran,  idiota...  Ale  nadciNoga  taka
dyktatura,  jaka  siË  wam,  wolnym artystom,  nawet  nie śniła.  Wczoraj  w
restauracji  nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne  ziarno - człowiek
jest zwierzËciem  anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bËdzie wystarczajNoco mocny.  A wiËc  paÓskie  ulubione  mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturË, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bËdzie już miejsca.
Pan  myśli, że jeśli  ktoś cytuje  Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek  patrzy  na pana  i widzi jedno wielkie gŐwno,  i wcale mu pana nie
żal,  dlatego że i według Hegla jest pan gŐwnem i według Zurtzmansora  także
gŐwnem.  GŐwnem zdefiniowanym.  A  to  co  siË znajduje  poza  granicami tej
definicji - już go nie  interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym  wypadku każe posadziÖ,
ale  potem wypuści z  okazji  świËta  narodowego i  pełen najlepszych  uczuÖ
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor  popatrzy na pana przez lupË
i  zakwalifikuje  - psie gŐwno nie nadajNoce siË  do  niczego -  i wnikliwie
kierowany wielkim  intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
     Wiktor aż przestał jeśÖ. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował siË, wargi mu drżały, z  twarzy odpłynËła krew, nawet  oddychał z
trudem. Wyrańnie wierzył w to co mŐwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor  ostrzegawczo.
To przecież wrŐg,  oprawca. To przecież aktor, prŐbuje ciË kupiÖ za  złamany
szelNog... Nagle zrozumiał,  że ze wszystkich  sił stara  odepchnNoÖ  siË od
Pawora. To  przecież  urzËdnik, nie zapominaj  o  tym. Z definicji  nie może
kierowaÖ siË ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie.  KażNo
mu  broniÖ mokrzakŐw  - bËdzie ich broniÖ. Znam te ścierwa,  niejednego  już
widziałem...
     Pawor wziNoł siË w garśÖ i uśmiechnNoł.
     - Wiem co pan myśli - powiedział. - Na paÓskiej twarzy widaÖ jak prŐbuj
e pan odgadnNoÖ - czego ten typ siË przyczepił, czego ode  mnie chce. ProszË
wiËc sobie wyobraziÖ, że niczego od pana nie chcË. Po prostu szczerze pragnË
pana ostrzec, żeby  pan siË zorientował  w  sytuacji i stanNoł po  właściwej
stronie... -  boleściwie wyszczerzył  zËby.  - Nie chcË,  żeby pan stał  siË
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie siË  pan  - i bËdzie za pŐńno... Nie  mŐwiË
już  o tym, że w  ogŐle  powinien siË pan stNod wynieśÖ i przyszedłem tu, by
pana do tego namŐwiÖ.  NadchodzNo ciËżkie czasy, zwierzchnośÖ jest w stadium
służbowej  gorliwości,  niektŐrym  dano  do  zrozumienia,  że  niby  kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś  nieporzNodki... Ale  to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja  chcË,  żeby pan zrozumiał  to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bËdzie jutro. Jutro oni jeszcze bËdNo siedzieÖ u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynŐw... - znowu wyszczerzył
zËby. - Ale za jakieś dziesiËÖ lat...
     Wiktor już nie dowiedział siË, co bËdzie za dziesiËÖ lat. Drzwi otwarły
siË  bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor  od
razu wiedział co to za  jedni. Automatycznie ścisnËło go w  dołku i pokornie
wstał,  czujNoc  mdłości  i  bezsilnośÖ.  Ale  powiedziano  mu:  "SiadaÖ,  a
Faworowi": "WstaÖ".
     - Pawor Summan, jest pan aresztowany.
     Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
     - Nakaz.
     Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujËli go pod łokcie, wyprowadzili i  zamknËli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal  siedział  jakby wypuszczono  z  niego  powietrze, patrzył na  miskË z
truskawkami  i powtarzał  sobie: "niech siË zagryzajNo wzajemnie,  niech siË
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale siË nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak  siedzieÖ,  czujNoc,  że  musi   z  kimś  porozmawiaÖ,  zapomnieÖ,  albo
ostatecznie napiÖ  siË  z  kimś wŐdki, wyszedł  na  korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli,  że on jest u mnie. Nie, to wcale  nie  jest interesujNoce.
Nic  interesujNocego w  tym nie  ma... Na klatce  schodowej majaczył  wysoki
profesjonalista.  Było  tak  niezwyczajnie  widzieÖ  go  samego,  że  Wiktor
obejrzał siË i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mËżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetË.
     -  A,  otŐż  i on  - powiedział  wysoki.  Młody mËżczyzna  spojrzał  na
Wiktora, wstał i zaczai składaÖ gazetË.  - Właśnie wybierałem  siË do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak  wyszło, chodńmy  do nas, tam bËdzie
spokojniej.
     Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pŐjdzie, wiËc pokornie powlŐkł siË
na drugie piËtro. Wysoki
     dłuższNo chwilË otwierał drzwi numer trzysta  dwanaście. Miał  cały pËk
kluczy  i  zdaje  siË,  wyprŐbował je  wszystkie. Tymczasem  Wiktor  i młody
człowiek  w  okularach stali  obok  siebie,  i  młody  człowiek  miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor  zaś zastanawiał  siË,  co by siË stało, gdyby
daÖ  mu  teraz w  łeb. wyrwaÖ teczkË  i pobiec korytarzem.  Potem  weszli do
środka i młody  człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki  powiedział do  Wiktora: "ChwileczkË" i oddalił siË  do  sypialni  po
prawej stronie.  Wiktor usiadł przy  stole ze szlachetnego  drewna i zaczNoł
wodziÖ  palcem  po szorstkich  kŐłkach  pozostawionych  na  politurze  przez
szklanki i kieliszki. KrNożkŐw  było mnŐstwo, ze stołem nikt siË nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i  co najmniej raz strzNośniËto atrament z  piŐra. Potem ze swojej  sypialni
wyszedł  młody  człowiek  -  tym  razem bez  teczki i  marynarki, w domowych
kapciach,  z gazetNo  w  jednej rËce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł  w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej  sypialni pojawił siË wysoki
z tacNo, ktŐrNo postawił  na stole. Na tacy stała zaczËta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
     -  Najpierw  formalności - powiedział wysoki.  -  Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał siË, wziNoł  z biurka szklany kubeczek na ołŐwki,
zajrzał  do niego, wytrzNosnNoł,  dmuchnNoł i postawił  na  tacy.  - A  wiËc
formalności - powtŐrzył.
     Wyprostował  siË, stanNoł w  postawie  zasadniczej i  surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetË, wstał rŐwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
ścianË. Wtedy Wiktor podniŐsł siË rŐwnież.
     -  Wiktorze Baniew!  -  przemŐwił wysoki urzËdowo  wzniosłym  tonem.  -
Szanowny  panie! W imieniu i na specjalne  polecenie  pana  prezydenta,  mam
zaszczyt wrËczyÖ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej  klasy" w nagrodË za
szczegŐlne usługi okazane departamentowi, ktŐry mam honor tu reprezentowaÖ!
     Otworzył granatowe pudełko,  uroczyście wyjNoł z  niego medal na białej
wstNożeczce z mory  i zaczNoł przypinaÖ go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował   grzecznymi   oklaskami.   NastËpnie  wysoki  wrËczył  Wiktorowi
legitymacjË i pudełko, uścisnNoł mu dłoÓ, cofnNoł siË o krok, przez chwilË z
zachwytem  kontemplował  i  też  zaklaskał. Wiktor,  czujNoc siË jak idiota,
rŐwnież zaczNoł klaskaÖ.
     - A teraz trzeba to oblaÖ - oznajmił wysoki
     Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołŐwki.
     - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
     Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy,  wypili  i  znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetË i zasłonił siË niNo.
     - Trzeciej  klasy, zdaje  siË, już pan ma  - rzekł wysoki.  Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bËdzie  pan pełnym  kawalerem. Bezpłatne  przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
     - Nie pamiËtam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegaÓski przyczŐłek.
     - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
     -  Miał pan  szczËście -  stwierdził Wiktor.  Wypili. - MŐwiNoc  miËdzy
nami, nie mam pojËcia za co dostałem ten medal.
     - Przecież powiedziałem - za szczegŐlne zasługi.
     - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc siË gorzko.
     -  Niech pan  przestanie! - rzekł wysoki.  -  Jest  pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał  rËkNo dookoła
ucha.
     - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
     - Wiemy, wiemy!  - figlarnie zawołał wysoki.  - Wszyscy  wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
     - Pierwszy raz słyszË - odparł Wiktor nerwowo.
     -  RozpoczNoł  sprawË  pułkownik.  Nikt,  jak  pan  sam  rozumie,   nie
protestował  -  ja  myślË!  No,  a  potem  generał Pferd  był z  raportem  u
prezydenta i podsunNoł  mu  wniosek  na pana...  -  Wysoki roześmiał siË.  -
Podobno  było niezłe  kino.  Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew?  Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego,  tak surowo:  "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało siË. Staruszek  nawet siË wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam miËdzy wami zaszło?
     - Nic takiego  - niechËtnie  odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy siË
na temat literatury.
     - Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
     - Tak. Jak pułkownik Lawrence.
     - I jak, przyzwoicie płacNo?
     - Też  bËdË  chyba  musiał sprŐbowaÖ -  oznajmił  wysoki. -  Tylko,  że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
     -  Tak, czasu brakuje  - zgodził  siË Wiktor.  Przy każdym ruchu  medal
kiwał siË i stukał po  żebrach. Wrażenie było takie, jak przy  kataplazmach.
Że jak siË zdejmie, od razu bËdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie pŐjdË. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
     Wysoki natychmiast siË poderwał.
     - Do widzenia - powiedział.
     - Do widzenia.
     -  Mam honor pożegnaÖ - skłonił siË wysoki. Młody  człowiek w okularach
opuścił gazetË i skłonił siË.
     Wiktor  wyszedł na korytarz i natychmiast  zdarł  z  siebie medal. Miał
okropnNo ochotË  wrzuciÖ  go do  kosza na  śmiecie, ale  siË  powstrzymał  i
wsadził go do kieszeni. Zszedł  na  dŐł  do kuchni, wziNoł  butelkË dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
     - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
     - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
     -  Prosił, żeby  pan  do niego  niezwłocznie  zadzwonił.  Idzie pan  do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
     - ProszË mu powiedzieÖ, żeby  mnie pocałował w dupË -  odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczË u siebie telefon,  a jeżeli on zadzwoni proszË mu właśnie tak
powtŐrzyÖ: pan  Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupË.
     ZamknNoł siË w  swoim  pokoju,  wyłNoczył telefon i z  jakiegoś  powodu
przykrył  go poduszkNo. Potem usiadł  przy swoim  stole, nalał  dżinu  i nie
rozwadniajNoc go, wypił  duszkiem  całNo szklankË.  Dżin  sparzył  gardło  i
przełyk.  Wtedy  złapał łyżkË  i zaczNoł zjadaÖ truskawki  ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyÖ,  mam dosyÖ, myślał. Nic nie  chcË, ani orderŐw,
ani  honorariŐw, ani waszej  jałmużny, nie  potrzeba  mi  waszej opieki, ani
waszej  nienawiści, ani waszej  miłości, zostawcie  mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rËkami głowË,
żeby nie widzieÖ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskŐw  w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock,  generał  Arschmann  razem  z  waszymi  uściskami   i  orderami,  i
Zurtzmansor z  odklejonNo  twarzNo...  WciNoż  prŐbował  zrozumieÖ, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze pŐł szklanki  i zrozumiał, że w  konwulsjach zwija
siË na dnie okopu, a ziemia  wywraca  siË pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu,  bazaltu, lawy wypierajNo siË wzajemnie, jËczNoc z
wysiłku  wypuczajNo siË, wybrzuszajNo i przy okazji,  nie zwracajNoc  uwagi,
wyciskajNo  go  na  gŐrË,  coraz  wyżej, wyduszajNo z  okopu,  wznoszNo  nad
ziemiNo, a czasy sNo ciËżkie,  władza ma atak służbowej gorliwości, zwrŐcono
uwagË,  że kiepsko pracujecie, a on tu na  widoku,  goluteÓki zasłania  oczy
rËkami, wypchniËty  z  okopu. OpaśÖ by na dno, myślał. OpaśÖ by na samo dno,
żeby  nikt  nie słyszał  i nie widział. OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna  i
ktoś mu podpowiedział: uciec  radarom. Tak,  tak. OpaśÖ by na  dno jak  łŐdń
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie daÖ znaÖ o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
MilczË. Sami siË wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposŐb nie mogË zostaÖ
cynikiem? OpaśÖ  by na dno  jak  łŐdń podwodna, uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
OpaśÖ by  na dno jak łŐdń podwodna, powtarzał, swoich  sygnałŐw  nigdzie nie
słaÖ. Poczuł już  rytm, i  od razu  przyszło:  dośÖ  mam po uszy, po  czubek
głowy.  Wszystko  mi  zbrzydło.  Zbrzydło  mi  do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. WŐdka, gitara,  muzyka,  pieśÓ,  opaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna...
Gdzie  jest banjo,  pomyślał.  Gdzie ja  podziałem banjo? Wlazł pod łŐżko  i
wyciNognNoł banjo.  Mam  was wszystkich  gdzieś,  pomyślał. Och, do  jakiego
stopnia mam was  gdzieś! OpaśÖ by  na dno jak łŐdń podwodna, uciec  radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo  stŐł, a nastËpnie
cały świat  zaczai przytupywaÖ i poruszaÖ ramionami.  Wszyscy  generałowie i
pułkownicy,  wszyscy  mokrzy  ludzie  z  odpadajNocymi  twarzami,  wszystkie
departamenty  bezpieczeÓstwa,  wszyscy  prezydenci  i Pawor Summan,  ktŐremu
wykrËcano rËce i bito  po mordzie... DośÖ mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dośÖ, wŐdka, gitara, muzyka, pieśÓ. OpaśÖ by  na  dno,
opaśÖ by na  dno... Uciec radarom, leżeÖ  i spaÖ... ŁŐdń podwodna... i wypiÖ
do dna i do ostatka... łagier nie matka.

     *

     Do drzwi  już  od  dawna ktoś pukał  coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał,  ale siË  nie przestraszył,  dlatego że  to nie  było  TO
pukanie. Zwyczajne,  cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka,  ktŐry siË
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
     - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
     -  Wiem,  wiem  -  odpowiedział  wesoło Wiktor.  -  Niech  pan siada  i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
     DośÖ mam po  uszy,  po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie  dośÖ,
OpaśÖ by na dno, jak łŐdń podwodna, Wszystkim radarom uciec na złośÖ.
     - Dalej  jeszcze nie  mam. - krzyknNoł. - Dalej  bËdzie kac, spaÖ, piÖ,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
     Kurwa, czy wŐdka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po  wŐdce kac.  OpaśÖ
by na dno jak łŐdń podwodna, Uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
     Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. WŐdka, gitara, muzyka, pieśÓ.
OpaśÖ by na dno jak łŐdń podwodna, OpaśÖ by na dno i mieÖ to gdzieś.
     - Koniec! - krzyknNoł i  rzucił  banjo na  łŐżko. Poczuł ogromnNo ulgË,
jak gdyby coś siË zmieniło, jakby  nagle stał siË bardzo potrzebny, tam  nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare,  brudne  pole, na  zardzewiały  drut kolczasty, szare  toboły,  ktŐre
niedawno  były  ludńmi,  niemrawNo,  monotonnNo  krzNotaninË, ktŐrNo  kiedyś
nazywano życiem  i ze wszystkich stron  ludzie zaczËli wstawaÖ z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
     - ZazdroszczË panu - powiedział  Golem. - Ale czy  nie czas usiNośÖ  do
artykułu?
     - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich  wszystkich gdzieś.  I  niech pan wreszcie  usiNodzie do diabła!  Jestem
pijany, i, i  niech siË pan też napije. ProszË siË rozebraÖ... Niech siË pan
rozbiera, do kogo mŐwiË! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije!  Nic pan  nie rozumie, chociaż  jest  pan prorokiem.  A ja  na to  nie
pozwolË. Nie rozumieÖ  -  to moja  prerogatywa. Na tym świecie wszyscy  zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byÖ powinno, co jest i co bËdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, ktŐrzy  nie rozumiejNo. Zastanawiał  siË pan kiedyś,  na czym
polega moja wartośÖ? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy  - ale  ja mŐwiË, nie,  nic z  tego nie  rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do  granic możliwości - ale ja mŐwiË,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem  potrzebny... Chce pan
truskawek?  Chociaż  zdaje siË,  że  już  wszystkie zjadłem. W  takim  razie
zapalimy sobie...
     Wstał  i  przespacerował  siË  po pokoju. Golem  ze  szklankNo  w  rËku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
     -   To  zdumiewajNocy  paradoks,  Golem.  Były  czasy,  kiedy  wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic  nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowË, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło  swojNo
kolejNo  - Legia  zwyciËsko  maszerowała  naprzŐd  beze  mnie, pan prezydent
nieubłaganie  stawał  siË  panem  prezydentem  -  także beze  mnie.  Wszyscy
świetnie obchodzili siË beze mnie. Potem to samo powtŐrzyło siË  na  wojnie.
Byłem  oficerem,   dostawałem  ordery  i   naturalnie  wszystko  rozumiałem.
Przestrzelono  mi   pierś,  trafiłem  do  szpitala  -  no  i  co,  czy  ktoś
zainteresował  siË,  gdzie jest Baniew, co siË  stało z  Baniewem, gdzie siË
podział nasz  odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieÖ  cokolwiek  -  o,  wtedy  wszystko  siË  zmieniło.
Wszystkie  gazety mnie  zauważyły.  Wszystkie  departamenty.  Pan  prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkośÖ - człowiek,
ktŐry nie rozumie! Wszyscy go  znajNo, troszczNo  siË o niego generałowie  i
pokŐj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny  mokrzakom, uważa siË,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego?  A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
     - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan mŐwi dalej.
     Wiktor rozłożył rËce.
     - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siË... Może
zaśpiewaÖ panu?
     - Niech pan śpiewa - zgodził siË Golem.
     Wiktor wziNoł  banjo i  zaczai  śpiewaÖ.  Zaśpiewał "PiosenkË dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktŐremu  byk wybił
jedno oko i ktŐry dlatego  poszedł  na zielonNo  paÓstwowNo  granicË", potem
"DośÖ mam po uszy", potem "Miasto obojËtnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "DośÖ mam po  uszy", potem hymn paÓstwowy na melodiË "Ach, co za
nŐżki", ale zapomniał słŐw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
     - Znowu wyczerpałem siË -  oznajmił ze smutkiem. - WiËc powiada pan, że
aresztowano Pawora?  A ja o tym  wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi...  Czy pan wie, co on chciał powiedzieÖ,  tylko  nie  zdNożył? Że za
dziesiËÖ lat mokrzaki opanujNo kulË ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
     - Raczej wNotpiË - powiedział Golem. - ZresztNo, po  co nas likwidowaÖ?
Sami siË wzajemnie zlikwidujemy.
     - A mokrzaki?
     - ByÖ może nie pozwolNo nam siË zlikwidowaÖ... Trudno powiedzieÖ.
     - A  byÖ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim  uśmiechem.  -
Przecież  my  nawet zabijaÖ nie  umiemy. DziesiËÖ tysiËcy lat wybijamy siË i
rezultaty wciNoż  sNo  nie najlepsze... ProszË  posłuchaÖ,  Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale  nie  sNo chorzy,  sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żŐłci...
     - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma  pan takie  informacje? Nic o tym nie
wiem.
     - Dobra,  dobra,  wiËcej mnie  pan nie oszuka. Rozmawiałem  z Żur,.,  z
Zu...  Zurtzmansorem.  Wszystko mi opowiedział - tajny  instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowaÖ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdË
- to sNo kacyki na  piËtnaście  minut. Generał zeżre ich razem z  opaskami i
rËkawiczkami, kiedy siË przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
     TrochË jednak  udawał. Wyrańnie  widział  przed  sobNo grubo  ciosanNo,
szarawNo twarz i maleÓkie, niezwykle czujne oczka.
     - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
     - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiËtam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widaÖ. Golem poskrobał podbrŐdek krawËdziNo szklanki.
     - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrŐj. Chce pan, żebym  opowiedział wszystko czego siË domyślam  i
co wiem o mokrzakach?
     -  Niech  pan mŐwi  -  zgodził  siË  Wiktor.  - Tylko proszË wiËcej nie
kłamaÖ.
     - Choroba okularnicza  - powiedział  Golem  -  to  bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł.  - Nie, nic panu  nie
opowiem.
     - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
     -  Jestem głupi,  dlatego  zaczNołem -  stwierdził Golem.  Spojrzał  na
Wiktora i uśmiechnNoł siË. - ProszË o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bËdNo głupie,  z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siË
znowu rozmyślË.
     Ktoś zapukał do drzwi.
     - WynosiÖ siË do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajËty!
     - Przepraszam panie Baniew - odezwał siË nieśmiały  głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni paÓska małżonka.
     - Kłamstwo!  Nie  mam żadnej  małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwoniË, dziËkujË - złapał szklankË, nalał po brzegi,
wrËczył Goleniowi i rzekł - ProszË piÖ i nie myśleÖ o niczym. Ja zaraz.
     WłNoczył telefon i nakrËcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho  -
daruj, że ci  przeszkadzam,  ale mam zamiar  jechaÖ  do Irmy,  może bËdziesz
łaskaw siË przyłNoczyÖ.
     - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bËdË łaskaw. Jestem zajËty.
     -  Pomimo wszystko ona jest  rŐwnież twojNo  cŐrkNo!  Czyżbyś upadł tak
nisko..
     - Jestem zajËty! - ryknNoł Wiktor.
     - Nie wzruszajNo ciË losy twojej, cŐrki?
     - PrzestaÓ udawaÖ idiotkË - powiedział Wiktor. - Zdaje siË, że chciałaś
pozbyÖ siË Irmy. Pozbyłaś siË. Czego ci jeszcze trzeba?
     Lola zaczËła płakaÖ.
     - PrzestaÓ  -  rzekł  Wiktor krzywiNoc siË.  -  Irmie  jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedń i sama siË przekonaj.
     -  Ordynarna,  bezduszna,  egoistyczna  świnia  -  oświadczyła  Lola  i
odłożyła słuchawkË. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrŐcił
do stołu.
     -  Niech pan posłucha, Golem  - powiedział. - Co  wy tam wyprawiacie  z
moimi dzieÖmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianË, to ja siË nie zgadzam.
     - JakNo zmianË?
     - No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
     - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
     -  To  nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
     - Kto?
     - Dzieci.
     - A czy one panu nie powiedziały?
     - Jak mi mogły cokolwiek powiedzieÖ, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
     - One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
     - A... Tak, to mi powiedziały. Ale  to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie  pan  okłamuje,  Golem  !  Jaki  może  byÖ nowy  świat za  drutem
kolczastym? Nowy  świat  pod  komendNo generała  Pferda!  A jeżeli  one  siË
zarażNo?
     - Czym? - zapytał Golem.
     - ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
     -  Po  raz  szŐsty  powtarzam  panu,  że  choroby  genetyczne  nie  sNo
zarańliwe!
     - SzŐsty, szŐsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to  w
ogŐle takiego  ta  choroba okularnicza?  Co  przy  niej  boli?  Może  to też
tajemnica?
     - Nie, to było wszËdzie publikowane.
     -  No  to  niech  pan  opowie  -  zaproponował  Wiktor.  -  Tylko   bez
terminologii.
     -  W  pierwszym  okresie  -  zmiany  na   skŐrze.  Pryszcze,  pËcherze,
szczegŐlnie na rËkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
     - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogŐle jest ważne?
     - W jakim sensie?
     - Dla istoty rzeczy.
     - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
     - Ja chcË zrozumieÖ istotË! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
     - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
     - Dlaczego?
     - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
     - To jeszcze nie powŐd - rzekł Wiktor.
     - A po drugie dlatego, że tego w ogŐle nie da siË wytłumaczyÖ.
     - Tak nigdy nie jest  - oświadczył Wiktor. - Pan mi  po prostu nie chce
powiedzieÖ.  Ale   nie  mam  żalu.  Tajemnica  służbowa,  rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali...  BŐg  z  panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowaÖ nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
     -  Nie było -  odparł  Golem.  - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robŐt.
     - Z  automatami -  stwierdził  Wiktor.  - Widziałem.  Nic nie rozumiem.
KtŐryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
     - Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
     - A byÖ może kłamiecie  obydwaj. Ale ja wierzË wam obu, dlatego, że coś
w  was  jest...  Niech  pan  mi  tylko powie, Golem,  czego  oni  chcNo? Ale
uczciwie.
     - SzczËścia - powiedział Golem.
     - Dla kogo? Dla siebie?
     - Nie tylko.
     - A czyim kosztem?
     - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokŐw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
     - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
     - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
     - Dlaczego? My też...
     - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawË, rozpraszamy obłoki, spiËtrzamy
wodË... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
     - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
     - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siË domyślam.
     - A czy jest ktoś, kto rozumie?
     -  Nie  wiem. Raczej  wNotpiË. ByÖ może dzieci... Ale  nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
     Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny.  Palce siË  nie słuchały. Położył
banjo na stole.
     -  Golem  - rzekł.  -  Jest pan  komunistNo. Co  u  diabła  robi pan  w
leprozorium?  Dlaczego pan nie jest  na barykadzie? Dlaczego nie  na  wiecu?
Moskwa nie bËdzie z pana zadowolona.
     - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
     - Jaki tam z pana architekt, jeśli  pan  ni cholery nie  rozumie?  I  w
ogŐle  niech  mi  pan przestanie robiÖ wodË z mŐzgu.  Przez  godzinË  bijemy
pianË, a co mi pan powiedział? Pije pan mŐj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najËty.
     - Że jak  najËty,  to  przesada -  odpowiedział  Golem.  - Chociaż  nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodŐw.
     - Niech pan mi odda szklankË - zażNodał Wiktor. -  Już pan siË napił  -
nalał sobie  z butelki  i wypił.  -  Diabli pana  wiedzNo, Golem.  Po co  to
wszystko? Dlaczego pan  krËci?  Jeśli może  pan  opowiedzieÖ,  to  niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynaÖ?
     -  Wyjaśnienie  jest bardzo  proste  -  oznajmił  niefrasobliwie  Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy  sNo w takiej samej sytuacji  - i dużo  wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieÖ,  podzieliÖ siË informacjNo w miłym towarzystwie, pochwaliÖ siË,
żeby  przydaÖ  sobie  powagi.  Ale kiedy  zaczynajNo opowiadaÖ, pojawia  siË
dziwne uczucie niewygody,  niezrËczności... WiËc zaczynajNo wibrowaÖ tak jak
Pan BŐg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
     -  Jak  pan sobie życzy - powiedział Wiktor.  - PojadË do leprozorium i
wszystkiego dowiem siË bez pana. No, proszË mi coś podpowiedzieÖ...
     Obserwował z ciekawościNo  jak traci władzË w rËkach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypiÖ jeszcze jednNo szklankË do kompletu, uwaliÖ siË spaÖ,
a potem  obudziÖ siË i  pojechaÖ do Diany. Wszystko  właściwie zapowiada siË
nie najgorzej. W ogŐle  nie  jest najgorzej. Wyobraził  sobie,  jak zaśpiewa
Dianie  o  łodzi  podwodnej i zrobiło  mu  siË zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, ktŐre leżało  na  rufie, odepchnNoł siË  od brzegu i  łŐdkNo od razu
zakołysało.  Nie było  żadnego  deszczu, czerwono  zachodziło  słoÓce,  wiËc
popłynNoł  prosto ku słoÓcu, a wiosła odskakiwały od grzbietŐw fal. OpaśÖ by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że  nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
     - .. .Oni  sNo bardzo młodzi,  wszystko przed nimi,  a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bËdzie to rumiany
- , umiËśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni  siebie.  Natura nie oszukuje,  dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i czËsto nie tak jak byśmy chcieli.
     Zurtzmansor, ktŐry  siedział na dziobie łodzi, odwrŐcił głowË, a  wtedy
okazało siË, że w ogŐle nie ma twarzy, twarz trzymał w rËku i twarz patrzyła
na  Wiktora - sympatyczna  twarz,  uczciwa, ale  robiło siË niedobrze na jej
widok, a Golem siË nie odczepiał, wciNoż buczał...
     - Niech  pan siË kładzie spaÖ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siË  na
dnie łodzi. WrËgi  wciskały mu siË w boki, było bardzo niewygodnie, ale  tak
okropnie chciało mu siË spaÖ. - Niech pan siË kładzie spaÖ, Golem...
     Kiedy siË obudził, stwierdził,  że leży w łŐżku. Było ciemno, a w szyby
bËbnił  drobny  deszcz.  Wiktor z trudem  wyciNognNoł rËkË  w  stronË nocnej
lampki, ale palce trafiły  na zimnNo,  gładkNo ścianË.  Dziwne,  pomyślał. A
gdzie  Diana?  Czyżby  nie był  w sanatorium? SprŐbował  oblizaÖ wargi,  ale
gruby, chropawy jËzyk nie usłuchał go.  Strasznie chciało mu siË  paliÖ, ale
paliÖ nie wolno było w  żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi siË piÖ.
"Diana!" -  zawołał. Prawda, to  nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a  tu  po prawej ściana... Ależ to mŐj pokŐj w hotelu! - pomyślał  z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w  samej bielińnie. Jakoś
nie pamiËtam,  żebym siË rozbierał,  pomyślał. Ktoś  mnie rozebrał. Chociaż,
może  jednak rozebrałem siË sam. Jeśli  mam  buty, to rozbierałem siË sam...
potarł nogNo o  nogË.  Aha, jestem  bosy. O do diabła, rËce  swËdzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzË siË. A dokNod płynNołem łŐdkNo?... A,
to ten Pawor napuścił  pluskiew... Nagle przypomniał sobie  Pawora i usiadł,
zemdliło  go  i  znowu  położył siË  na  wznak.  Jednak  dawno siË  tak  nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
siË i  zaczNoł drapaÖ siË w  lewNo rËkË. Co teraz jest - rano, czy  wieczŐr?
Zapewne rano... A może wieczŐr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognËliśmy z
Golemem całNo butelkË. Dżinu bez wody. A przedtem pŐł butelki z tym wysokim.
A przedtem  jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no,  a
co  teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstaÖ, napiÖ  siË i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszË siË w tym wszystkim zorientowaÖ.
     Coś  mi Golem ciekawego opowiadał, myślał,  że jestem pijany i nic  nie
rozumiem,  wiËc można mŐwiÖ ze mnNo otwarcie.  ZresztNo, rzeczywiście  byłem
pijany, ale  o ile pamiËtam,  wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronË dłoni o wełniany koc. NadchodzNo  ciËżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem  - oni majNo wszystko przed sobNo, a  my  mamy
przed  sobNo tylko  ich. I  choroba genetyczna... A  co, zupełnie możliwe. W
koÓcu  kiedyś  to  siË  musiało wydarzyÖ. ByÖ  może  trwa  to  już od dawna.
WewnNotrz  gatunku  rodzi  siË  nowy  gatunek,  a my  nazywamy  to  chorobNo
genetycznNo.  Stary  gatunek dla jednych warunkŐw, nowy gatunek dla  innych.
Dawniej  były  potrzebne  silne miËśnie,  płodnośÖ, wytrzymałośÖ  na  mrozy,
agresywnośÖ  i  jeżeli można tak  powiedzieÖ, zaradnośÖ. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji.  Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczegŐlnie ważnego siË nie stanie. To  jest
zupełnie  pewne  i  wielokrotnie wyprŐbowane. Ktoś  powiedział, że  gdyby  z
historii usunNoÖ  kilkudziesiËciu, no dobrze, niech  bËdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie  okazalibyśmy  siË w wieku  kamienia łupanego.  A nawet kilka
tysiËcy... Co to za ludzie? To, mŐj drogi zupełnie inni ludzie.
     Całkiem możliwe,  że Newton, Einstein, Arystoteles -  to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce  i  niewykluczone, że masa takich
mutantŐw zginËła, nie zdNożywszy siË ujawniÖ, jak ten chłopiec z opowiadania
öapka.  Oczywiście,  byli niezwykłymi ludńmi - nie byli zaradni,  nie  mieli
normalnych ludzkich potrzeb...  Albo  może tylko  tak  siË wydaje? Po prostu
duchowo  byli tak  nadnaturalnie  rozwiniËci,  że  cała  reszta zostawała  w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein  mŐwił,  że najlepiej jest
byÖ latarnikiem - to samo w sobie dobrze  brzmi... A  w ogŐle ciekawe byłoby
wyobraziÖ sobie jak w naszych czasach rodzi siË homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swËdzNo rËce... Gdyby tak  napisaÖ  utopiË w  duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie  wyobraziÖ takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki  i nŐżki, impotent  - same
banały.  Ale właściwie to  powinno  byÖ coś w  tym  rodzaju. W  każdym razie
przesuniËcie potrzeb.  WŐdka  niepotrzebna, jakieś  szczegŐlnie wyrafinowane
żarcie  rŐwnież, żadnych  luksusŐw, zresztNo i  kobiety - o tyle o ile,  dla
wiËkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji  - daÖ
mu  oddzielny   gabinet,  biurko,  papier,  kupË   ksiNożek...  alejkË   dla
perypatetycznych rozmyślaÓ, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna  utopia  - zabiorNo  go  sobie  wojskowi,  oto  cała utopia.  StworzNo
utajniony  instytut,  zwiozNo  tam  tych  wszystkich  homo super,  postawiNo
wartownika i koniec...
     Wiktor wstał postËkujNoc,  człapiNoc bosymi stopami po zimnej  podłodze
wszedł  do  łazienki,  odkrËcił  kran i  z  rozkoszNo  napił  siË  wody  nie
zapalajNoc światła. Sama  myśl - żeby zapaliÖ  światło - była przerażajNoca.
Potem wrŐcił do łŐżka i przez czas jakiś  drapał siË, przeklinajNoc pluskwy.
W  ogŐle, dla  potrzeb  fabuły  wyglNoda  to nawet dobrze -  tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. TrudnośÖ polega na tym, żeby  wyobraziÖ sobie  ich pracË, pomysły,
możliwości  -  gdzie mi tam... To w  ogŐle niemożliwe.  Szympans nie potrafi
napisaÖ  powieści o ludziach. Jak ja mogË napisaÖ powieśÖ o człowieku, ktŐry
nie ma żadnych potrzeb  poza  duchowymi? Oczywiście, coś niecoś  można sobie
wyobraziÖ.  AtmosferË.  Stan nieustannej twŐrczej ekstazy.  Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksŐw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby  napisaÖ  takNo  ksiNożkË, trzeba  siË nażreÖ LSD. W  ogŐle emocjonalna
sfera homo super, z  punktu  widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba  materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
     I nagle wszystko znalazło siË na swoim miejscu. A wiËc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiËc
co z  tego wynika? Z tego  wynika, że oni już nie sNo ludńmi. Zurtzmansor po
prostu  mydlił mi oczy.  To znaczy, że siË  zaczËło... Nic siË nie da ukryÖ,
pomyślał z  satysfakcjNo. A  czegoś takiego  tym  bardziej. PŐjdË do Golema,
niech  nie udaje proroka. Zapewne  oni dużo  mu powiedzieli.. Do  diabła, to
przecież przyszłośÖ, ta sama przyszłośÖ, ktŐra zapuszcza swoje macki w serce
dnia  dzisiejszego!  Przed  nami sNo  tylko  oni... OgarnËło go  gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda  była historyczna, i  szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i  tydzieÓ temu  każda  sekunda
też była historyczna...
     Zerwał  siË z  łŐżka, zapalił  światło  i mrużNoc  oczy  przed blaskiem
bijNocym  w oczy,  zaczai  po omacku  szukaÖ ubrania. Ubrania  nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał  spodnie wiszNoce na porËczy łŐżka i
nagle zobaczył  swojNo rËkË. RËka pokryta  była  czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi  gruzełkami. NiektŐre rozdrapane  gruzełki krwawiły. Na drugiej rËce
było to samo. Co  u  diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał  sobie -  zmiany  na skŐrze, wysypka, pËcherze, czasami
ropiejNoce  wrzody... RopiejNocych  wrzodŐw na razie nie było, ale oblał  go
zimny pot.  Upuścił spodnie i  siadł na  łŐżku. To  niemożliwe, pomyślał. Ja
też.  Czyżby  ja  też?  Ostrożnie  pogładził  dłoniNo  gruzełkowatNo  skŐrË,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siË w siebie. DńwiËcznie i powoli
uderzało  serce, w uszach cienko dzwoniła krew,  głowa wydawała siË ogromna,
pusta, nic nie bolało,  mŐzg nie był  już ciËżki i wypchany  watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc siË. Co  chcesz zaobserwowaÖ? To musi byÖ jak śmierÖ -
chwilË  temu byłeś człowiekiem,  mignNoł  kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale  nie wiesz o  tym  i nigdy siË nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie,  że
jest  głupcem, jak mËdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mËdrcem - nie  wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało siË to kiedy spałem. W każdym  razie  do
momentu,  w ktŐrym zasnNołem,  istota  mokrzakŐw pozostawała dla mnie  nader
mglista, ale teraz  widzË jaz  bezgranicznNo  jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
     Zaśmiał  siË ze  szczËścia,  stanNoł na podłodze,  przeciNognNoł siË  i
podszedł do okna. MŐj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybË zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonËło w deszczu  zamarłe  w przerażeniu
miasto  i ogromny, przemokniËty  kraj,  potem zaś  wszystko przesunËło  siË,
odpłynËło, pozostała tylko maleÓka, błËkitna kula z długim, błËkitnym ogonem
i zobaczył  gigantycznNo soczewicË  galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzËpy świetlistej materii, skrËcone siłowymi polami i
bezdennNo  pustkË tam, gdzie nie  było  światła,  wiËc  wyciNognNoł  rËkË  i
zanurzył  jNo  w  pulchnym  białym  jNodrze, poczuł lekkie ciepło,  a  kiedy
zacisnNoł  dłoÓ, materia  przeszła przez palce  jak mydlana piana. Znowu siË
roześmiał, prztyknNoł  w  nos  swoje  odbicie  w  szybie  i czule  pogłaskał
gruzełki na spuchniËtej skŐrze.
     - Trzeba to koniecznie oblaÖ! - powiedział głośno.
     W  butelce zostało jeszcze trochË  dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypiÖ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego  przepowiednie  sNo   nieprawdziwe,  ale  dlatego,  że  jest   zaledwie
gadajNocNo  marionetkNo. Zawsze  bËdË  ciË  lubił,  Golem, pomyślał  Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkË do szklanki  i wprawnym  ruchem wlał alkohol do  gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoÖ, kiedy  pobiegł do  łazienki. Zwymiotował.
Do  diabła, pomyślał. Co za paskudztwo.  W lustrze zobaczył  swojNo twarz  -
wymiËtNo,  jakby  nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bËdziesz już wiËcej pil, nie bËdziesz  ryczał piosenek, nie bËdziesz siË
śmiał  z  głupstw, nie  bËdziesz  opowiadaÖ  wesołych bredni  sztywniejNocym
jËzykiem, nie bËdziesz  siË biÖ, awanturowaÖ, szaleÖ, straszyÖ przechodniŐw,
zadzieraÖ z policjNo, kłŐciÖ z  panem prezydentem, wpadaÖ do nocnych barŐw z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... WrŐcił do łŐżka.  Nie  miał ochoty
na papierosa.  Na  nic nie miał ochoty,  od  wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie  utraty,  najpierw   słabe,  ledwie  dostrzegalne,  jak  dotkniËcie
pajËczyny, rozrastało siË, posËpne rzËdy  drutu kolczastego rozciNogały  siË
miËdzy  nim a  tym światem, ktŐry  tak kochał.  Za wszystko  trzeba  płaciÖ,
myślał, nic nie dostaje  siË  za  darmo, i im wiËcej otrzymałeś, tym  wiËcej
trzeba zapłaciÖ,  za nowe życie  trzeba zapłaciÖ  starym życiem...  Wściekle
drapał rËce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
     Diana  weszła bez pukania, zrzuciła  płaszcz,  stanËła przed  Wiktorem,
uśmiechniËta, uwodzicielska i uniosła rËce poprawiajNoc włosy.
     - Zmarzłam - powiedziała. - Można siË tu ogrzaÖ?
     - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co mŐwi.
     Diana zgasiła  światło,  teraz  jej nie  widział, tylko  słyszał  klucz
przekrËcany  w  zamku,  trzask  rozpinanych  zatrzaskŐw, szelest  ubrania  i
pantofle  spadajNoce na podłogË, a potem Diana znalazła  siË blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko siË skoÓczyło - i
tylko  wieczny  deszcz,  ponure  domy z  dachami jak sito,  obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rËkawiczki, zdejmujNo  twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rËce sNo  pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie,  samotnośÖ...  Diana  przytuliła  siË  do  niego  i  objNoł jNo
automatycznym gestem.  Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie mŐgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
     - Co  z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo  wypiłeś?
Ostrożnie  zdjNoł  jej   rËce   ze  swojej  szyi.   OgarnËło  go  ostateczne
przerażenie.
     - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
     Wstał,  wymacał  kontakt,  zapalił światło, kilka  sekund stał do  niej
plecami, zanim zdecydował  siË odwrŐciÖ, ale jednak siË odwrŐcił. Nie, Diana
była przepiËkna. Była  chyba piËkniejsza niż zwykle, zawsze była piËkniejsza
niż  zwykle, ale to było  jak  obraz. Budziło dumË z człowieka, zachwyt  nad
jego doskonałościNo, ale niczego wiËcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze  zdziwieniem  unoszNoc brwi, ale  potem  widocznie przestraszyła  siË, bo
usiadła nagle  i zobaczył,  że jej wargi  siË  poruszajNo. Coś  mŐwiła,  ale
Wiktor tego nie słyszał.
     - Poczekaj - powtŐrzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
     Ubierał siË z  gorNoczkowym pośpiechem  i wciNoż  powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej,  chodziło nie tylko o niNo.  Wybiegł na
korytarz, znalazł  siË  przed  numerem Golema;  drzwi były zamkniËte, nie od
razu  zorientował   siË  co  teraz,  nastËpnie  pËdem  pobiegł   na  dŐł  do
restauracji. Nie chcË, powtarzał, nie chcË, ja o to nie prosiłem.
     DziËki Bogu Golem był na swoim  zwykłym miejscu.  Siedział, odrzuciwszy
rËkË za oparcie  fotela  i  oglNodał pod  światło kieliszek z  koniakiem.  A
doktor R. Kwadryga  był czerwony, agresywny  i widzNoc  Wiktora  oznajmił na
całNo salË.
     - Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
     Wiktor opadł na swŐj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
     - Golem - rzekł Wiktor. - Ja siË zaraziłem.
     - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie rŐwnież.
     - Niech  siË  pan napije koniaku, Wiktorze -  zaproponował Golem. - Nie
trzeba siË tak denerwowaÖ.
     -  Niech pan idzie  do diabła  -  odparł  Wiktor patrzNoc  na  niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiÖ?
     - Dobrze, dobrze  - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siË  pan napije. -
UniŐsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
     - Golem -  powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie  rozumie. Janie
mogË.   Zachorowałem,  mŐwiË  panu!  Zaraziłem  siË!  To  nieuczciwe...  Nie
chciałem... Pan przecież mŐwił, że to nie jest zarańliwe...
     Przeraził siË  na myśl, że mŐwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi,  że  Wiktor jest  pijany.  I wtedy podsunNoł Golemowi pod  nos swoje
rËce. Kieliszek przewrŐcił siË, potoczył po obrusie i spadł na podłogË.
     Golem najpierw  cofnNoł siË,  potem  spojrzał  uważniej, pochylił  siË,
ujNoł  dłonie  Wiktora za  koniuszki palcŐw i  zaczai  oglNodaÖ rozdrapanNo,
gruzełowatNo skŐrË. Palce miał zimne i  twarde.  No,  to już  koniec, myślał
Wiktor,  oto  pierwsze  badanie  lekarskie, potem bËdNo nastËpne  badania  i
kłamliwe  obietnice,  że  jest jeszcze  nadzieja, uspokajajNoce mikstury,  a
potem przywyknie,  nie bËdzie już żadnych badaÓ, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bËdzie skoÓczone.
     - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
     - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
     - Musiał pan zeżreÖ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
     - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rËce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za pŐńno. Dopiero siË zaczËło...
     -  Niech pan  przestanie  wrzeszczeÖ.  To jest pokrzywka.  Alergia. Nie
wolno panu żreÖ truskawek w takich ilościach.
     Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swŐj e rËce mamrotał: "Sam pan
mŐwił... pËcherze... wysypka..."
     -  PËcherzy  można dostaÖ  i  od pluskiew - pouczył go  Golem. - Ma pan
idiosynkrazjË na pewne produkty. I wyobrańniË  nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wiËkszośÖ pisarzy. Też mi mokrzak...
     Wiktor  poczuł, że  odżywa. Udało  siË, stukało mu w głowie. Chyba  siË
udało. Jeżeli siË udało, to nie wiem co zrobiË. RzucË palenie...
     - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł siË.
     - Niech pan wypije  koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piÖ
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
     Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic!  TrochË  mdli,
ale to, należy  przypuszczaÖ,  z  powodu  kaca. Zaraz przejdzie.  I wszystko
przeszło.
     -  Drogi  pisarzu  -  oznajmił Golem. -  ZËby zostaÖ architektem,  same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor  głËboko  i  swobodnie   westchnNoł,  wciNognNoł  w  płuca   znajome,
restauracyjne   powietrze,  poczuł   cudowny   zapach  dyma   z  papierosŐw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miËsa. Życie wrŐciło.
     - Przyjacielu - zwrŐcił siË do kelnera. - ButelkË dżinu, sok z cytryn i
cztery  porcje minogŐw do dwieście szesnastego. Tylko  prËdko!  Alkoholicy -
powiedział do  Golema i R. Kwadrygi. - Sczeńnijcie tu z kretesem, a ja pŐjdË
do Diany! - był gotŐw ich ucałowaÖ.
     Golem  odezwał  siË, nie zwracajNoc siË  do nikogo:  / - Biedne, piËkne
kaczNotko!
     Przez chwilË Wiktor poczuł żal. WypłynËło i znikło  wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale  tylko siË roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.

     *

     Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
PrzypiËto mu medal "Wiktoria", wrËczono miesiËczny żołd  i tekturowe pudełko
z  upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego  sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa  pËta  wËdzonej  kiełbasy i  rŐwnież  zdobyczne
jedwabne  gacie  w  celu  zorganizowania  życia rodzinnego.  PowrŐciwszy  do
stolicy  porucznik nie zwiesza nosa na kwintË.  Jest  dobrym  mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do  pracy  w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł siË na  ochotnika, ale porucznik siË nie śpieszy - odnawia stare
znajomości,  nawiNozuje  nowe.   a  w  przerwach  popija  świÓstwo  odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynË,
ktŐrej  na  imiË  Nora,  bardzo podobnNo  do  Diany.  Opis prywatki: zrypane
przedwojenne  płyty,  oczyszczany  domowym  sposobem denaturat,  amerykaÓska
mielonka, jedwabne bluzki  na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe  sposoby.  Porucznik  dzwoniNoc   medalami,  błyskawicznie  rozpËdza
rozmaitych cywilŐw  nieustannie  czËstujNocych  NorË  gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna  oblËżenie według  wszelkich prawideł sztuki. Nora  zachowuje siË
dziwnie.  Z jednej strony najwyrańniej jest  skłonna, ale  z drugiej  strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeÓstwem. Jednakże
rozpalony  denaturatem  eks-porucznik  nie  chce  o  niczym wiedzieÖ.  Oboje
wychodzNo z  prywatki i  idNo  do  Nory.  Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny,  niewykoÓczony cyrk, w ktŐrym
gnije sześÖ  tysiËcy  -  jeÓcŐw pod strażNo  dwŐch  inwalidŐw, w  absolutnie
ciemnym zaułku  kogoś  grabiNo. Nora  mieszka  w bardzo starym, dwupiËtrowym
domu,  schody  zapaskudzone,  na  jednych drzwiach napis kredNo  "tu mieszka
niemiecka  dziwka". W zawalonym rŐżnymi  gratami długim korytarzu kryjNo siË
po  kNotach smËtne postacie. Nora szczËkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skŐrNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B.  sNodzNoc,  że  chodzi  o  jakichś bandziorŐw  odpowiada
tylko,  że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa.  Nora patrzy na porucznika jakby
z  żalem,  nie  na  długo  wychodzi  i  wraca  ubrana  w  najwyższym stopniu
zachËcajNoco. Okazuje siË, że  majNo  do dyspozycji zaledwie pŐł godziny. Po
upływie pŐł godziny zadowolony  porucznik  wychodzi z nadziejNo na  nastËpne
spotkanie. Na koÓcu korytarza już na niego czekajNo - dwie smËtne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie  uśmiechniËci  zagradzajNo drogË  i proponujNo, aby  z
nimi pogadał. Porucznik  bez zbËdnych  słŐw  bierze siË do  bicia i  osiNoga
zdumiewajNoco  łatwe  zwyciËstwo. Zbici  z  nŐg,  smËtni ludzie  płaczNoc  i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi  B. jego sytuacjË. Eks -  porucznik bił
swoich. Oni wszyscy  sNo teraz  swoi.  Nora  nie  jest  zwyczajnNo  ponËtnNo
kobietNo, Nora  jest krŐlowNo  stołecznych  pluskiew. Koniec teraz z  panem,
panie oficerze, spotkamy siË w "Atakanie", wszyscy siË tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iśÖ  do domu,  ale  kiedy już nie bËdzie pan  mŐgł wytrzymaÖ,
proszË przyjśÖ, u nas otwarte do rana...
     Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok  fabryki
chemicznej  mieszka  wielodzietny  radca  tytularny  B. Celowo szczegŐłowy i
celowo  nudny opis sytuacji  bohatera:  trzy  pokoiki, kuchnia,  przedpokŐj,
mocno zużyta  żona,  piËcioro zielonkawych dzieci,  krzepka stara  teściowa,
ktŐra przeprowadziła  siË ze  wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo  nad niNo słupy rŐżnokolorowego dymu, od  jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żŐłknie trawa, a wśrŐd much  zachodzNo  dzikie i niepojËte  mutacje.
Przez  kilka  lat radca tytularny prowadzi  walkË  o  poskromienie  fabryki:
gniewne  żNodania  pod  adresem  administracji, łzawe petycje do  wszystkich
instancji,  pogromowe  felietony  do  wszystkich   gazet,  bezowocne   prŐby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak  bastion.
Na wybrzeżu  przed fabrykNo  padajNo trupem  zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzËta, całe rodziny  porzucajNo mieszkania i  zostajNo bezdomnymi
włŐczËgami, w gazetach ukazuje siË nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po  kolei zaczynajNo chorowaÖ
na  astmË. Pewnego wieczora tytularny  radca  schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasŐw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskŐw.
Tej  samej nocy przenosi  to wszystko na  strych, otwiera  okienko w  połaci
dachu. Fabryka  leży  przed nim jak  na dłoni: w ostrym świetle  reflektorŐw
biegajNo  robotnicy,   jeżdżNo  wagoniki,  płynNo  żŐłte   i  zielone  kłËby
jadowitego dymu. "ZabijË ciË", szepcze radca tytularny i otwiera ogieÓ. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastËpnego rŐwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed  świetlikiem  i  strzela.  Od czasu  do czasu robi przerwË,  żeby mŐgł
ostygnNoÖ  miotacz  min.  Ogłuchł  od wystrzałŐw,  oślepł od prochu i  dymu.
Czasem wydaje  mu siË, że  chemiczny  smrŐd słabnie i  wtedy  uśmiecha  siË,
oblizuje wargi  i  szepcze: "zabijË  ciË".  Potem pada bez  sił i zasypia, a
kiedy  siË  budzi, widzi, że amunicja  siË  skoÓczyła,  zostały jeszcze trzy
pociski.  Wystrzeliwuje  je  i wyglNoda  przez okno.  Ogromny teren  fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo  wybitymi szybami, na bokach  gigantycznych
gazociNogŐw    ciemniejNo   wgniecenia,    dziedziniec   jest   poprzecinany
skomplikowanym  systemem  okopŐw,  okopami krŐtkimi  zygzakami  przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarŐw osłoniËci sNo
arkuszami blachy, a  kiedy wiatr zwiewa  kłËby jadowitego dymu,  na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widaÖ świeży napis:
     UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
     Wiktor  odczytał  ostatniNo  stronË,   zapalił  i  spojrzał  na  kartkË
wkrËconNo  w  maszynË.  Było na niej tylko  pŐłtorej  linijki: WychodzNoc  z
redakcji, dziennikarz B. w  pierwszej  chwili  chciał wziNoÖ  taksŐwkË,  ale
rozmyślił  siË i skrËcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie  wiedział, co
siË potem stało z  dziennikarzem B.,  ale  nie  mŐgł już  dłużej  pisaÖ.  Na
zegarku  była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i  otworzył okno.  Na  ulicy
panowały  ciemności  i  w  tej  czerni  połyskiwał  deszcz.  Wiktor  dopalił
papierosa przy oknie, -  wyrzucił niedopałek  w  mokrNo  noc i zadzwonił  do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś  dzieÓ
tygodnia. Nieznajomy głos  po krŐtkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc  z piNotku na  sobotË.  Wiktor  zamrugał  oczami,  odłożył  słuchawkË  i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkË z maszyny.  Starczy. Dwie doby  pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc,  z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie,  nie  odzywajNoc  siË  na  pukanie,  bez  Diany,  bez
alkoholu, zdaje siË, że nawet  bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
siË na  łŐżko,  żeby  zobaczyÖ we  śnie krŐlowNo pluskiew,  ktŐra  siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaÖ". Nic mu nie bËdzie.  A
ja  na  razie coś  przegryzË,  zasłużyłem sobie, jak  Boga kocham...  Wiktor
zdjNoł  maszynË,  schował do  szuflady maszynopis, przeszukał  pusty  barek.
Potem gryzł  czerstwNo  bułkË  z  dżemem,  robił  sobie gorzkie  wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoÖ pokusy,  wylał do umywalki pŐł butelki brandy i cieszył
siË, że  cykl "Za  kulisami  wielkiego  miasta",  pomimo wszystko  udało siË
zaczNoÖ, i to zaczNoÖ całkiem  nieńle, a szczerze  mŐwiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie  trzeba   bËdzie  wszystko  przepisaÖ  na  nowo.  To  dziwne,
pomyślał, dlaczego  te opowiada - , niNo  piszË właśnie teraz?  Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem?  Teraz powinienem pisaÖ o
przygłupie, ktŐry wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem.  ZresztNo  zdarza mi siË to nie pierwszy  raz. Ale gdyby
tak  siË  zastanowiÖ  i  dobrze poszukaÖ w  pamiËci,  to tak  bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposŐb jest pisaÖ na zamŐwienie. Zaczynasz pisaÖ powieśÖ
o młodzieÓczych latach  pana prezydenta, a wychodzi o  bezludnej  wyspie, na
ktŐrej żyjNo  dziwaczne małpy, ktŐre żywiNo siË  nie bananami, tylko myślami
rozbitkŐw... No,  tu powiedzmy skojarzenie leży na  powierzchni. E  tam, tak
jest zawsze. Trzeba  tylko  dobrze poszukaÖ,  ale  komu siË chce  szukaÖ  po
dwudniowym poście. ZejdË sobie teraz na dŐł,  recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkË. Tylko zjem i zaraz zejdË...
     Wiktor drgnNoł  i przestał jeśÖ. Z  czarnej pustki  za  oknem  doleciał
poprzez plusk deszczu dńwiËk jakby uderzenia  młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał siË z napiËciem.
     ... No dobrze, a co autor chciał powiedzieÖ przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciËżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
siË pluskwy i  lekkomyślne kobiety? ByÖ może autor chciał ukazaÖ bohaterstwo
i wytrwałośÖ  stolicy, ktŐra  pod przewodem jego magnificencji... Ten  numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat  wie, że w rezultacie
osobistej  decyzji  pana prezydenta,  na  właścicieli  zakładŐw  chemicznych
zanieczyszczajNocych  powietrze,  w  samej  tylko   stolicy   nałożono  kary
pieniËżne w  wysokości...  Że dziËki  osobistej i  nieustannej  trosce  pana
prezydenta, ponad sto tysiËcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na  obozy
letnie... że zgodnie z dekretem  o rangach,  urzËdnicy  poniżej radcŐw dworu
nie maj No. prawa zbieraÖ podpisŐw pod petycjami...
     W tym  momencie zgasło  światło.  "Ehe!" - powiedział Wiktor na  głos i
lampa zapaliła  siË  znowu, ale  na pŐł mocy.  "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor,  ale  jaśniej  siË  od  tego  nie zrobiło.  Wiktor  odczekał chwilË,
nastËpnie zadzwonił  do recepcji. Nikt siË nie odezwał.  Można  zadzwoniÖ do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleńÖ ksiNożkË  telefonicznNo, ale gdzie
jej  szukaÖ,  i  tak najwyższy  czas  iśÖ spaÖ. - Tylko  najpierw trzeba siË
napiÖ. Wiktor  wstał  i nagle  usłyszał jakiś  szelest.  Ktoś  przesuwał  po
drzwiach rËkami.  Potem  zaczNoł siË pchaÖ  na  drzwi. "Kto  tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaÖ jak coś siË pcha  i sapie.
Wiktora ogarnËła groza. Oświetlone  czerwonawym światłem ściany wydawały siË
obce  i niezwykłe, w kNotach gËstniało zbyt wiele cienia,  za  drzwiami  zaś
krzNotał siË jakiś ogromny stwŐr, tËpy i  bezmyślny.  Czym by go załatwiÖ? -
pomyślał  rozglNodajNoc  siË  Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał siË
ochrypłym szeptem "Baniew,  ej  Baniew - jesteś  tam?"  Idiota  - powiedział
Wiktor  pŐłgłosem, wyszedł  do przedpokoju  i  przekrËcił klucz.  Do  numeru
wtoczył  siË  R.  Kwadryga.  Był  w  szlafroku,  włosy  miał  zmierzwione  i
rozbiegane oczy.
     - Bogu dziËki, chociaż ty jesteś na  miejscu - rzekł na  wstËpie.  -  O
mało nie  zwariowałem  ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba  stNod  wiaÖ...
Chodńmy,  co?  Chodńmy  stNod,  Baniew...  -  złapał Wiktora  za  koszulË  i
pociNognNoł do korytarza. - Chodńmy, dłużej już nie można...
     - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siË. -  Idń spaÖ ramolu.  Jest
trzecia w nocy.
     Ale R. Kwadryga znowu zrËcznie złapał go za koszulË i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest  absolutnie  trzeńwy, nawet  nie
czuÖ go alkoholem.
     -  Nie wolno  spaÖ  -  oznajmił  Kwadryga.  -  Trzeba  uciekaÖ  z  tego
przeklËtego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogŐle trzeba
uciekaÖ z miasta. Mam  wwilli samochŐd.  Chodńmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojË siË wyjśÖ.
     - Poczekaj,  nie szarp mnie  - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokŐj
siË.
     WciNognNoł  KwadrygË  do pokoju, posadził w  fotelu,  a sam  poszedł do
łazienki po szklankË  wody. Kwadryga natychmiast  poderwał siË i pobiegł  za
nim.
     - Jesteśmy  tu  sami,  nikt nie  został - powiedział. - Golema  nie ma,
portiera  nie  ma, dyrektora też... Wiktor  odkrËcił kran. W  rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
     - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chodńmy, mam całNo
butelkË, Tylko szybko. I razem.
     Wiktor  potrzNosnNoł  kranem. Wyleciało  jeszcze kilka kropli  i  wycie
ustało.
     - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. -  Wojna? Kwadryga machnNoł
rËkNo.
     - Jaka tam wojna... Trzeba wiaÖ, pŐki nie jest za pŐńno, aon - wojna...
     - Po co wiaÖ?
     - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyÓsko zachichotał.
     Wiktor  odsunNoł go  łokciem,  wyszedł  z  numeru  i zbiegł na  dŐł  do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
     -  Posłuchaj -  mamrotał.  -  Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko  siË
wydostaÖ...  mam  samochŐd.  Zatankowany, załadowany... Jak  bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wŐdki...
     W korytarzu słabo jak  czerwone  karły  świeciły  ample, na  schodach w
ogŐle nie  było światła, w hallu  rŐwnież,  tylko  nad  kontuarem tliła  siË
żarŐwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
     - Chodńmy,  chodńmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iśÖ, tam niedobrze...
     Wiktor wyrwał siË i podszedł do kontuaru.
     -  Co to  za  skandal...  -  zaczai i  umilkł.  Za  kontuarem  siedział
Zurtzmansor.
     Zurtzmansor siedział  na  miejscu  recepcjonisty i szybko  pisał  coś w
brulionie.
     -  Baniew  -  oznajmił  nie  podnoszNoc  głowy.  -  No  i  wszystko siË
skoÓczyło, Baniew. Pożegnajmy siË. I niech pan pamiËta Q naszej rozmowie.
     -  Nie mam  zamiaru  wyjeżdżaÖ  -  zaprotestował  Wiktor.  Głos mu  siË
załamał. - Zamierzam dowiedzieÖ  siË, co jest ze  światłem i wodNo. To wasza
robota?
     Zurtzmansor uniŐsł żŐłtNo twarz.
     - Nie  - powiedział.  -  My już nic nie  robimy.  Musimy siË  pożegnaÖ,
Baniew  -  wyciNognNoł  nad  kontuarem  dłoÓ  w  czarnej  rËkawiczce. Wiktor
machinalnie  ujNoł tË dłoÓ, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. -  Takie
jest  życie  - powiedział  Zurtzmansor.  - Tworzysz przyszłośÖ,  ale nie dla
siebie. Pan  z pewnościNo  już to zrozumiał.  Albo niebawem  zrozumie.  Pana
dotyczy to w wiËkszym stopniu niż nas. Żegnam.
     KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siË do pisania.
     - Chodńmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
     - Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siË
dzieje?
     Nie  życzył sobie, żeby w hallu  panowała cisza.  Nie życzył sobie  byÖ
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest  postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w  nocy  za kontuarem recepcjonisty.  Mnie nie
uda siË  .wam zastraszyÖ,  ja nie jestem  Kwadryga... Ale  Zurtzmansor  rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeÖ. WŐwczas  Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrŐcił siË i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
     W  sali słabo świeciły  stojNoce  lampy, słabo świecił żyrandol,  słabo
świeciły kinkiety  na  ścianach i  sala  była  przepełniona.  Przy stolikach
siedziały  mokrzaki.  Wszyscy byli  identyczni,  tylko  siedzieli w  rŐżnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze  inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli  przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały  łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami.  Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychaÖ żadnego dńwiËku, tylko za oknem pluskała woda.
     Potem  przed Wiktorem pojawił siË  Golem  - zatroskany, spiËty i bardzo
stary.
     - Dlaczego pan  tu  jeszcze jest? -  zapytał pŐłgłosem. - ProszË  stNod
wyjśÖ, tu panu nie wolno byÖ.
     - Co to znaczy  -  nie wolno? - odpowiedział  pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcË siË napiÖ.
     - Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iśÖ?
     - Do swojego pokoju. WezmË butelkË i pŐjdË do siebie.
     - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
     Wiktor w milczeniu wskazał  palcem  na  bar,  gdzie matowo lśniły rzËdy
butelek. Golem obejrzał siË.
     - Nie - powiedział. - Niestety.
     - ChcË coś wypiÖ! - uparcie powtŐrzył Wiktor.
     Tak naprawdË nie miał ochoty  siË  upieraÖ.  Udawał  chojraka. Mokrzaki
patrzyły na  niego.  CzytajNocy  opuścili  ksiNożki,  zastygli  w  bezruchu,
odwrŐcili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym pŐłmroku, patrzyły na Wiktora.
     - Niech  pan nie  wraca do numeru -  oznajmił Golem. - ProszË  wyjśÖ  z
hotelu.  Niech  pan idzie do  LoIi..  Albo  do  willi  doktora... Tylko chcË
wiedzieÖ, gdzie pan  bËdzie. PrzyjadË  po pana.  ProszË posłuchaÖ, Wiktorze,
niech  pan  siË  nie stawia,  tylko słucha.  Teraz nie mam czasu  wyjaśniaÖ,
zresztNo  byłoby  to  nie  na  miejscu. Szkoda,  że  nie  ma Diany,  ona  by
potwierdziła...
     - A gdzie jest Diana?
     Golem znowu siË rozejrzał i spojrzał na zegarek.
     - O  czwartej...  Albo  o piNotej... bËdzie na stacji  benzynowej  przy
Słonecznej Bramie.
     - A gdzie jest teraz?
     - Teraz jest zajËta.
     - Tak - powiedział Wiktor  i rŐwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo  o piNotej przy  Słonecznej Bramie  -  miał  okropnNo ochotË  iśÖ sobie
stNod. To  było nie do zniesienia - staÖ tak skupiajNoc na sobie uwagË  tego
milczNocego zgromadzenia.
     - ByÖ może o szŐstej - rzekł Golem.
     - Przy Słonecznej Bramie... -  powtŐrzył Wiktor.  -  To tam gdzie  jest
willa naszego doktora.
     - Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
     -  Moim zdaniem, pan  po  prostu chce  mnie stNod  wyprosiÖ -  oznajmił
Wiktor.
     - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siË stNod wynieśÖ?
     - Mam ochotË siË przespaÖ -  niedbale odparł  Wiktor. - Dwie  noce  nie
spałem  - złapał  Golema za  guzik, wyprowadził  go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pŐjdË - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
     - Tak - odpowiedział Golem.
     - Czy może zaczËliście powstanie?
     - Tak - powiedział Golem.
     - A może zaczËła siË wojna?
     - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siË pan stNod wynosi.
     - Dobrze  -  oznajmił  Wiktor. OdwrŐcił  siË,  żeby  odejśÖ, ale  nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
     - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie rŐwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szŐstej. ByÖ może do siŐdmej.
     - Odpowiada pan  za DianË - stwierdził Wiktor cicho.  Golem wyciNognNoł
chustkË do nosa i wytarł szyjË.
     - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
     - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianË.
     - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak  rai pan obrzydł, piËkne
kaczNotko.  Diana jest z  dzieÖmi. Dianie  absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
     Wiktor  odwrŐcił  siË i  poszedł  w kierunku schodŐw.  Zurtzmansora  za
kontuarem nie było, tylko żarŐwka tliła siË nad brulionem oprawnym w ceratË.
     -  Baniew -  odezwał  siË z  jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. -  Ty
dokNod? Idziemy!
     - Przecież nie mogË łaziÖ  po  deszczu w  kapciach! - odrzekł  gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepËdzili,  myślał. WypËdzili nas z  hotelu.
ByÖ  może z ratusza też nas przepËdzili. A może i z miasta... I co dalej?  W
swoim pokoju przebrał siË szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstËpował
go i plNotał siË pod nogami.
     - Masz zamiar iśÖ w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
     - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
     - Idń siË ubierz, bałwanie.
     - Nie pŐjdË - kategorycznie odmŐwił Kwadryga.
     - Chodńmy razem - zaproponował Wiktor.
     -  Nie.  Razem  też  nie  trzeba.  Ty siË  nie bŐj,  ja  tak...  Jestem
przyzwyczajony...
     Kwadryga zachowywał siË jak pudel domagajNocy siË spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za  ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swŐj stary płaszcz
i zamyślił siË. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach,  zamknNoł okno i  zgasił światło. NastËpnie  zdał siË  na łaskË
Kwadrygi.
     Doktor  honoris  causa  pochylił  głowË, pËdem  powlŐkł go  korytarzem;
kuchennymi  schodami, obok ciemnej,  zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
     - Wydostaliśmy siË dziËki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
     Ale biegaÖ nie umiał. MËczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba  było właściwie iśÖ po  omacku, trzymajNoc  siË ścian.  Na  podstawie
świecNocych  na pŐł mocy ulicznych latarni i  sNoczNocego siË  gdzieniegdzie
przez  zasłony  czerwonawego światła  można  było odgadnNoÖ  zaledwie ogŐlny
kierunek.  Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie  były  całkiem
bezludne.  Gdzieś   rozmawiano  pŐłgłosem,  płakało  niemowlË,   parokrotnie
przejeżdżały ciËżarŐwki,  jakaś  furmanka  minËła  ich  z  hukiem  żelaznych
obrËczy  na  kołach.  "Wszyscy  uciekajNo  -  mamrotał  Kwadryga. -  Wszyscy
uciekajNo. Tylko my siË  wleczemy..."  Wiktor milczał. Pod  nogami chlupało,
pantofle przemokły, po  twarzy  spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siË
jak  kleszcz,  wszystko to  było głupie, w złym guście, trzeba było siË wlec
przez  całe  miasto  i  nie  było   temu  koÓca.  Wiktor   wpadł  na  rynnË,
zachrzËściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na  całe
miasto:  "Baniew!  Gdzie  jesteś?".  Kiedy  tak   błNokali  siË   w  mokrych
ciemnościach  szukajNoc jeden  drugiego,  nad  głowami  stuknËło  okienko  i
zduszony  głos   zainteresował  siË:  "No  i  co  słychaÖ?"  "Ciemno  jak  u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor.  "Zgadza siË! - z  entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody  nie ma...  Dobrze,  że zdNożyliśmy  nałapaÖ do balii" "A  co
bËdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygË wyrywajNocego siË naprzŐd.
Po chwili milczenia głos odparł:  "ZarzNodzNo ewakuacjË, nie inaczej... Ech,
życie!!"  i okienko  zatrzasnËło siË. PowËdrowali dalej.  Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora  zaczai  niejasno opowiadaÖ,  jak siË przerażony obudził,
zszedł na dŐł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciËżarŐwkË,  po
omacku wyminËli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem  zawiadomił go Kwadryga. - Prosto  w wNotrobË.  Pudłem". Chodniki były
zastawione  samochodami, lodŐwkami, kredensami,  całymi  dżunglami  roślin w
doniczkach.  KwadrygË  zarzuciło  i  trafił  do  otwartej  szafy  z lustrem,
nastËpnie  wplNotał  siË  w  rower. Wiktor powoli  wpadał w furiË.  W jakimś
miejscu  zatrzymano  ich i  zaświecono  w  oczy  latarkNo.  BłysnËły  mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos  z  południowym akcentem  oznajmił:  "Patrol
wojskowy. ProszË q dokumenty". Kwadryga  rzecz jasna żadnych  dokumentŐw nie
miał,  wiËc  natychmiast  zaczNoł  wrzeszczeÖ,  że  jest  doktorem, że  jest
laureatem,  że  zna  osobiście...  Ordynarny  głos  powiedział  pogardliwie:
"Frajerzy.  PrzepuściÖ". MinËli plac  miejski.  Przed  komend policji  stały
stłoczone  samochody  z  zapalonymi  reflektorami. Bezmyślnie  miotali  siË.
mËżczyńni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmŐw,
rozlegały  siË  dńwiËczne,  niewyrańne komendy.  WidaÖ  było, że  tu właśnie
znajduje siË centrum paniki. Odbłyski reflektorŐw  jeszcze  przez czas jakiś
oświetlały drogË, nastËpnie znowu zrobiło siË ciemno.
     Kwadryga  już  nie  mamrotał,  tylko  spał  i  pojËkiwał.  Kilkakrotnie
przewracał  siË pociNogajNoc  za sobNo  Wiktora.  Utytłali siË  jak  świnie.
Wiktor  otËpiał  doszczËtnie,  już  wiËcej nie  przeklinał,  zasłona  apatii
spËtała  mu mŐzg, trzeba było  iśÖ, iśÖ, dzisiaj iśÖ,  jutro  iśÖ,  odpychaÖ
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiÖ  KwadrygË
za kołnierz namokłego szlafroka,  tylko nie  wolno było  siË zatrzymaÖ, i  w
żadnym  wypadku  nie  wolno było zawrŐciÖ.  Coś mu siË przypomniało,  coś co
zdarzyło siË  dawno -  haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne,  ale  wtedy była
łuna i  ludzka  kasza na  ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz  leciał  popiŐł i woÓ spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi  z
ogromnNo   flagNo   narodowNo  wyszedł   wysoki   pułkownik  we   wspaniałym
lejb-huzarskim  mundurze,  zdjNoł  czapkË  i  strzelił  sobie  w  łeb,  a my
oberwani, zakrwawieni,  wierni i  zdradzeni, rŐwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczËliśmy gwizdaÖ, rechotaÖ,
niektŐrzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
     - Ano, stŐj - szeptem powiedział ktoś  w ciemności i o pierś oparło siË
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniŐsł rËce.
     - Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
     - Cicho! - rozkazał głos.
     - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
     -  Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajË siË, poddajË -
rzekł w ciemnośÖ, tam  skNod  pochodziła  lufa  automatu, i  skNod  dobiegał
ciËżki oddech.
     - BËdË strzelaÖ! - uprzedził przestraszony głos.
     - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siË poddajemy.  - W gardle, mu
zaschło.
     - No, rozbieraÖ siË! - polecił głos.
     - To znaczy, że co?
     - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
     - Po co?
     - Szybko, szybko! - wysyczał głos.
     Wiktor dobrze siË przypatrzył, opuścił  rËce, odstNopił na  bok, złapał
za automat i zadarł lufË do gŐry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siË, ale nie
wiadomo  dlaczego  nie wystrzelił. Obaj sapali z  wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i  po  dotyku  człowiek z  automatem był  żołnierzem.  Czas  jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
     - Koniec -  oznajmił Wiktor przez  zËby. - Koniec.  Nie wyrywaj siË, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
     - Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc siË słabo.
     - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
     Żołnierz tylko sapał.  "Wiktor!"  -  wrzeszczał  Kwadryga  już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochŐd, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
     - Ee, ja przecież  ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broÓ.
     -  WiËc po  co ci  moje  spodnie? -  zapytał  Wiktor. -  Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
     - No, dlaczego nic nie mŐwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
     - Mnie teraz tak czy inaczej... -  wymamrotał. -  Tak  czy inaczej mnie
rozstrzelajNo.  Uciekłem z  posterunku.  Odszedłem,  porzuciłem  posterunek,
gdzie  siË  teraz  podziejË.... Niech  mnie pan  puści, co? Ja  przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
     Chlipał,  pociNogał  nosem i w ciemności zapewne  wycierał nos  rËkawem
munduru  -  żałosny jak  każdy dezerter,  przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
     -  Dobra  - stwierdzi!  Wiktor.  - PŐjdziesz z  nami.  Nie  wydamy ciË.
Ubranie też siË znajdzie. Idziemy, tylko siË nie zgub.
     KierujNoc siË na psie  wycie  znaleńli KwadrygË. Teraz na  szyi Wiktora
wisiał  automat,  za  lewNo  rËkË  konwulsyjnie  trzymał  go   pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga.  Zupełny obłËd. Można oczywiście
oddaÖ  rozładowany  automat  temu  chłopcu i daÖ  smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda,  i automatu, jeszcze siË  może  przydaÖ...
Myśmy  tu  siË  naradzili  ze  społeczeÓstwem  i  przeważył  poglNod,  że na
rozbrojenie  jest jeszcze za wcześnie.  Automat  może siË  jeszcze przydaÖ w
przyszłości...
     - PrzestaÓcie obaj wyÖ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
     Ucichli,  a  po  piËciu minutach,  kiedy  zaświeciły  przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga  pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dziËki Bogu przyszliśmy..."
     Klucz  do furtki  Kwadryga  oczywiście  zapomniał  w  hotelu  razem  ze
spodniami. PieklNoc siË przeleńli przez płot, klnNoc błNokali siË przez czas
jakiś w  krzakach bzu,  omal  nie wpadli do fontanny,  wreszcie  trafili  do
wejścia,  wyważyli drzwi i znaleńli  siË w hallu. PstryknNoł  kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rËcznikŐw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siË do bielizny,
zwinNoł  mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapË. Wtedy uspokoił siË nieco i
przestał  pochlipywaÖ.  Potem  wrŐcił  Kwadryga  i  wszyscy długo,  zaciekle
wycierali siË rËcznikami i przebierali.
     W  hallu  panował  chaos.   Wszystko  było  poprzewracane,  rozrzucone,
zabłocone.  KsiNożki poniewierały  siË  przemieszane  z  brudnymi  łachami i
zrolowanymi  obrazami.  Pod  nogami chrzËściło szkło  i tubki z  zaschniËtNo
farbNo,  telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stŐł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi  resztkami jedzenia. ZresztNo,  czego  tam
nie  było po  kNotach,  a  raczej  co tam było,  nie mŐgł  siË zorientowaÖ w
ciemnościach. Zaduch w  domu był  taki, że Wiktor  nie wytrzymał  i otworzył
okno.
     Kwadryga zabrał siË do robienia  porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogË. NastËpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem,  pobiegł gdzieś, przyniŐsł trzy  kryształowe  kieliszki,
zabytkowe   i  piËkne   oraz   dwie  kwadratowe   butelki.   PopiskujNoc   z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
     -  Na  zdrowie...  - wymamrotał  niewyrańnie,  złapał  swŐj  kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
     Wiktor ugniatajNoc  wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na  twarzy  Kwadrygi  pojawiło  siË  nagle  nieopisane  zdumienie
przemieszane z zawodem.
     - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
     - Co takiego? - zapytał Wiktor.
     - Woda - nieśmiało odezwał siË żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
     Wiktor  odpił ze swojego kieliszka.  Tak, to  była woda, czysta, zimna,
byÖ może nawet destylowana.
     - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
     Kwadryga  bez słowa złapał drugNo butelkË i wypił  łyk. Twarz wykrzywił
mu  grymas.  SplunNoł i powiedział: "O mŐj Boże!", pochylił siË i na palcach
wyszedł  z  pokoju,  żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor  obejrzał etykietki na
butelkach  - rum, whisky.  Znowu  sprŐbował  -  woda.  Zapachniało normalnym
diabelstwem,  same z  siebie  zaskrzypiały gdzieś  deski podłogi,  skŐra  na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowË w kołnierz  ogromnego swetra  R.  Kwadrygi  i głËboko wsunNoł  rËce  w
rËkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał  wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
     - No, czego siË gapisz?
     - A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
     - Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
     - Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
     SpokŐj, powiedział  do siebie Wiktor.  To  nic strasznego. To  przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo.  Oni, bracie,  wszystko umiejNo.
WodË  w  wino i  wino w  wodË. SiedzNo  sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokË. KamieÓ wËgielny. Abstynenci, ich maÖ...
     - StchŐrzyłeś? - zapytał żołnierza. - GŐwniarz.
     - Bo to straszne! - powiedział  żołnierz ożywiajNoc siË. - Panu to nic,
ale  ile ja siË wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku,  a on  wylatuje
zza drutŐw, spojrzy na ciebie z gŐry i dalej... Jeden  nasz kapral to  nawet
zrobił w portki... Kapitan  ciNogle mŐwił, przyzwyczaicie siË, że służba, że
przysiËga. Ni cholery nie można siË przyzwyczaiÖ. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy  ma  nie jak człowiek,
czerwone,  świeca, siarkNo  od niego zalatuje... -  żołnierz  wyjNoł rËce  z
rËkawŐw i przeżegnał siË.
     Z  głËbin willi wychynNoł  Kwadryga  wciNoż  tak  samo  pochylony  i na
palcach.
     -  Sama  woda  -  oznajmił.  -  Wiktor, wiejmy  stNod.  W  garażu  stoi
zatankowany samochŐd, siadamy i cześÖ! No?
     - Bez paniki - odparł Wiktor.  - ZwiaÖ zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadË, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabraÖ chłopaka.
     - Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadË.
     - W takim razie  przestaÓ dygotaÖ  i przynieś coś do  żarcia  - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił siË w kamieÓ?
     Chleb  w   kamieÓ  siË  nie   przemienił.  Konserwy  rŐwnież  pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli,  a żołnierz  opowiadał,  ile  siË
najadł strachu przez ostatnie  dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o  inwazji
dżdżownic, o dzieciach, ktŐre w ciNogu dwŐch dni stały siË dorosłymi ludńmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiËtnastoletnim chłopcu, ktŐry
ze  strachu  sam  siË  postrzelił...  i  jeszcze  o  tym  jak  na  wartowniË
przyniesiono obiad,  postawiono  na kuchni, żeby siË  ogrzał, jak obiad stał
dwie  godziny na ogniu, w ogŐle siË nie zagrzał  i jedli zimny... A  dzisiaj
objNołem  wartË o Ősmej wieczorem,  deszcz jak  z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś  nieludzka i jakiś głos wciNoż
mŐwi i mŐwi, mŐwi, mŐwi, a co mŐwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieÖ. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto  do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła siË brama i wylatuje za bramË  pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoÖ na  bacznośÖ,  widzË tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez  czapki,  bez płaszcza -  bije  kierowcË po karku i wrzeszczy:
"PrËdzej  sukinsynu. PrËdzej!"  Coś  mnie  ścisnËło w środku,  jakby mi ktoś
powiedział  - uciekaj,  pryskaj stNod, bo  inaczej  zostanie z ciebie  mokra
plama.  No,  to zwiałem.  I  nie  drogNo,  tylko prosto, przez  step,  przez
wNowozy,  mato w moczarach  nie  ugrzNozłem, pelerynË  gdzieś tam  zgubiłem,
wczoraj nowNo  pobrałem, ale trafiłem do  miasta, a w mieście patrole..  Raz
ledwie im  uciekłem, drugi raz  ledwie im uciekłem,  dotarłem tu  do  stacji
benzynowej, patrzË  - ludzie uciekajNo, cywilŐw puszczajNo  bez gadania, ale
naszych - figË, żNodajNo przepustek. No to siË zdecydowałem.
     Opowiedziawszy  swojNo  historiË,  żołnierz  zwinNoł  siË  w  fotelu  i
natychmiast  zasnNoł. MËczeÓsko  trzeńwy Kwadryga znowu zaczai powtarzaÖ, że
trzeba  uciekaÖ  i  to natychmiast.  "Ten  tu na przykład -  mŐwi  w  kŐłko,
wskazujNoc  widelcem na śpiNocego żołnierza. -  Nawet ten  rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tËpy, Baniew, tËpy jak głNob. Że też  nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z  pŐłnocy coś mnie naciska.  ..  Uwierz mi....
wiem,  że mi nie wierzysz,  ale teraz  uwierz, przecież dawno  wam wszystkim
mŐwiłem - nie  wolno tu  siedzieÖ... Golem ci w głowie  zawrŐcił,  pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz  jeszcze  jest  wolna droga, wszyscy czekajNo aż siË
rozwidni, potem wszystkie mosty bËdNo  zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał  mu iśÖ spaÖ albo  wynosiÖ  siË do  diabła. Kwadryga nabzdyczył
siË, dojadł konserwy i wlazł na kanapË owinNowszy siË  w moherowy pled. Czas
jakiś krËcił siË, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne  przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
     O  czwartej  dziesiËÖ   światło  mignËło  i  zgasło  zupełnie.   Wiktor
wyciNognNoł  siË  w  fotelu, przykrył  jakimiś  suchymi szmatami i spokojnie
leżał  patrzNoc  w   ciemne   okno  i  nadsłuchujNoc.  PojËkiwał  przez  sen
żołnierzyk, pochrapywał umËczony doktor  honoris causa. Gdzieś - zapewne  na
stacji benzynowej - ryczały  silniki,  niewyrańnie  wykrzykiwały coś  jakieś
głosy. Wiktor  sprŐbował  zorientowaÖ siË  w tym co siË dzieje i  doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłŐciły siË z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjË do  miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemieniÖ wino w wodË i  sprowadzaÖ na ludzi upiorny strach,
to bËdNo umieli  przeciwstawiÖ siË  wspŐłczesnemu  wojsku... - co tam, nawet
wspŐłczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami  zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad  głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co?  Czego
oni  chcNo?  Czyżby  znowu  walka o  władzË?  Ech  wy, homo  super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie  jak  i my.  Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy  - to  dobrze wiadomo.  Irma... Diana... Poderwał siË,
namacał  telefon, zdjNoł  słuchawkË.  Telefon milczał.  Znowu  czegoś miËdzy
sobNo nie podzielili, a my, ktŐrzy nie  chcemy byÖ ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas  zostawiono w spokoju, znowu  musimy  ruszaÖ w drogË,
depczNoc  siË  wzajemnie ratowaÖ siË,  uciekaÖ,  albo  co gorsza  - wybieraÖ
czyjNoś stronË niczego nie rozumiejNoc, nic  nie wiedzNoc, wierzyÖ na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo  na co... StrzelaÖ do siebie, szarpaÖ
zËbami....
     Znane myśli płynNo  znanym  korytem.  Już  tysiNoce  razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka.  Albo hurra,  hurra, albo idńcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzË. MyśleÖ pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na  poczNotek prŐbuje pan go uprościÖ. WiarNo,  albo
niewiarNo.   A  jeżeli   pan   już   wierzy,  to  do   utraty   zmysłŐw,  do
najwierniejszego szczeniËcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan  zatrutNo  żŐłciNo  na wszystkie  ideały - i na fałszywe, i na  te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy siË baÖ dowodŐw rzeczowych -
trzeba siË baÖ interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak  im  jest wygodnie,  a  my prostaczkowie  łykamy gotowNo  interpretacjË.
Dlatego,  że  nie umiemy,  nie możemy  i nie chcemy  sami  pomyśleÖ. A kiedy
prostaczek Baniew,  ktŐry nigdy  niczego  oprŐcz  politycznych bandziorŐw  w
życiu nie widział, prŐbuje  samodzielnej interpretacji, to  natychmiast daje
plamË, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
wiËc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprŐcz bandyckich interpretowaÖ
nie  jest  zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu  skojarzenia -  nowy
ład,  stary ład... No dobrze,  ale przecież prostaczek  Baniew istnieje  nie
pierwszy dzieÓ, coś niecoś już widział,  tego i owego  siË nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszË  wierzyÖ faszyście Faworowi,  albo  temu  smarkatemu  kmiotkowi,  albo
trzeńwemu Kwadrydze?  Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnŐj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły  przeciwko  Pferdowi? Znakomicie!  PogoniÖ  go  w  cholerË. Dawno
pora... A dzieci  nie  pozwolNo skrzywdziÖ, to  do  nich  niepodobne...  nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby siË narodowo samookreśliÖ,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach...  To, co  najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś...  I
całkiem  możliwe,  że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? ObcośÖ? Ale tak
właśnie powinno byÖ. Tworzysz przyszłośÖ, ale  nie dla siebie. Ależ  ja  siË
miotałem jak goły w  pokrzywach, kiedy sparzyła mnie  przyszłośÖ! Jak bardzo
chciałem  zawrŐciÖ,  znaleńÖ  siË  tam  gdzie moje minogi i  wŐdka...  Nawet
wspomnieÖ  przykro,  ale przecież tak  właśnie  byÖ powinno. Tak, nienawidzË
starego świata. NienawidzË jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystŐw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To  mŐj chleb  i  moja woda. OczyśÖcie
świat  wokŐł  mnie,  sprawcie, żeby  stał siË takim jakim  chcË  go widzieÖ,
wŐwczas nastNopi mŐj koniec. WychwalaÖ nie umiem, nienawidzË  wychwalania, a
wymyślaÖ  nie  bËdË  miał  komu, nie bËdË miał kogo  nienawidzieÖ  - smutek,
śmierÖ...  Nowy ś wiat  - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie  czysty -
nie jestem mu  potrzebny, jestem dla niego  zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego...  ale  jeśli  ja  mu  nie  jestem potrzebny to  i  on mi
niepotrzebny,  ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to  dlaczego walczË o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddaÖ życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzeÖ w starym. Akceleracja, wszËdzie akceleracja... Ale
nie sposŐb  walczyÖ przeciw, nie  walczNoc za!  No  cŐż to znaczy, że  kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tË gałNoń, na ktŐrej siedzisz.
     ...  Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie:  nie chcË, nie  chcË,  to niesprawiedliwe, co z  tego,  że  bËdzie
lepiej,  jeżeli tak ma  byÖ, to niech nie bËdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech  oni bËdNo, czy  naprawdË nie można nic zrobiÖ,  żeby zostali  z nami,
jakie to  głupie,  jakie bezsensowne...  Przecież to  Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził siË.
     Chrapał  Kwadryga. Deszcz  za oknem  ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniŐsł  do  oczu  zegarek.  ŚwiecNoce  wskazŐwki  pokazywały  za  kwadrans
piNotNo.  CiNognËło przenikliwym chłodem, należałoby wstaÖ i  zamknNoÖ okno,
ale już siË zagrzał i nie chciało mu siË ruszaÖ, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni  to we  śnie,  ni  to na jawie,  gdzieś  w pobliżu  przejeżdżały
samochody,   jeden  za  drugim  jechały  samochody,   samochody  wlokły  siË
błotnistNo drogNo po  wybojach,  przez bezkresne,  bagniste pole pod  szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupŐw telegraficznych, z ktŐrych zwisały
zerwane druty,  obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do gŐry, obok resztek
osmalonego komina, na ktŐrym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoÖ
przenikała  pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało  siË  spaÖ, ale spaÖ
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżaÖ Diana, a furtka zamkniËta, w
oknach  ciemno, pomyślała,  że  mnie  tu  nie  ma  i pojechała  dalej, a  on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił siË w pogoÓ  za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popËkały  mu w skroniach, okazało siË jednak,
że obok z łoskotem i szczËkiem jadNo  czołgi, wiËc nie  słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w  stronË przeprawy, gdzie  wszystko płonËło,
gdzie jNo zabijNo i on  zostanie sam, w tym momencie rozległ siË przenikliwy
świst bomby,  prosto  w głowË, w mŐzg... Wiktor wskoczył  do rowu  i spadł z
fotela.
     Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak  baba,  było  widno,  ale  nie było  to  dzienne  światło  -  na
uświnionej podłodze leżały rŐwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł  do okna
i  wyjrzał. To był ksiËżyc  - lodowaty, maleÓki, oślepiajNoco  jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego.  Niebo nadal zasnuwały chmury, ale  w tych chmurach ktoś
starannie wykroił rŐwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksiËżyc.
     Kwadryga już nie kwiczał.  ZatchnNoł siË krzykiem i  wydawał  z  siebie
tylko słabe, skrzypliwe dńwiËki.  Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł  złośÖ. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo  oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
     - PrzestaÓ! - ryknNoł Wiktor z  nienawiściNo. -  Co ty,  kwadratŐw  nie
widziałeś? Artysta gŐwniany! Fagas!
     Złapał KwadrygË  za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogË i zamarł.
     - No wiËc - powiedział  nagle nieoczekiwanie jasno i wyrańnie. - Ja mam
dosyÖ.
     Wstał na czworaki  i wprost z tej pozycji wystartował  niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał  przez  okno. W głËbi  duszy  miał nadziejË,  że mu siË
przewidziało, ale nic  siË nie zmieniło  i nawet wypatrzył  w prawym  dolnym
kNocie kwadratu  gwiazdkË,  nieomal  zatopionNo w  ksiËżycowym  blasku. Było
świetnie widaÖ mokre krzaki bzu,  nieczynnNo fontannË i  alegorycznNo rybË z
marmuru,  bogato zdobionNo bramË, a za bramNo - czarnNo wstËgË szosy. Wiktor
usiadł  na  parapecie  i  pilnujNoc,  żeby  nie  drżały  mu  palce,  zapalił
papierosa.  KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w  hallu - może uciekł,
może schował siË pod kanapË i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na  dawnym  miejscu,  i  Wiktor  histerycznie  zachichotał  porŐwnujNoc  ten
nieszczËsny kawałek żelaza z  siłami, ktŐre  wykonały  kwadratowNo studniË w
chmurach. Sztukmistrze,  żeby ich. Nie  -  e,  jeżeli  nawet  ten nowy świat
polegnie, to i stary nieńle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rËkNo  automat. Głupio,  ale jakoś  z nim spokojniej.  ZresztNo,  jeśli po -
myśleÖ,  wcale  nie  głupio.  Jasne  jak słoÓce,  że  szykuje siË przesławne
wianie,  to  wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie  wianie,  zawsze  lepiej
trzymaÖ siË na uboczu i mieÖ przy sobie automat.
     Na   dziedziÓcu   zaryczał   silnik,   zza   rogu  wyleciała   ogromna,
nieskoÓczenie długa  limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbË wiernym pËdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknËła  do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosË, skrËciła i znikła.
     - A jednak zwiał, bydlak  -  wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu,  zawiesił   na  ramieniu  automat,  narzucił   płaszcz  i  zawołał
żołnierza.  Żołnierz nie  odezwał siË. Wiktor zajrzał pod kanapË, ale  leżał
tam  tylko  szary tłumok  z  umundurowaniem. Wiktor zapalił  jeszcze jednego
papierosa  i wyszedł na  dwŐr. W  krzakach bzu, obok rozbitej bramy  znalazł
ławkË dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosË, usiadł, założył  nogË na  nogË i szczelniej zakutał siË w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale  potem  przejechał  samochŐd,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie siË rozpoczËło.
     Miasto pËkło jak wezbrany wrzŐd. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa,  poczta  i telegraf, uciekały złote  koszule -  wszyscy, wszyscy,  w
kłËbach   benzynowego  smrodu,  w  trzasku  rur  wydechowych,  rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni  i tËpi. Kombinatorzy,  dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym  jËku klaksonŐw
- szosa ryczała,  gigantyczny furunkuł  wciNoż  wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynËła  ropa,  popłynËła krew  -  ludzie na zatłoczonych  ciËżarŐwkach,  w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażŐwkach, na  motocyklach,
na   rowerach,  na  wŐzkach,   na   piechotË  przygiËci   ciËżarem  tobołŐw,
popychajNocy  rËczne wŐzki,  pieszo,  z  pustymi rËkami, posËpni, milczNocy,
zagubieni,  zostawiajNoc  swoje  domy,  swoje   pluskwy,   swoje  niewielkie
szczËście, ułożone  życie,  swojNo przeszłośÖ i swojNo przyszłośÖ. Za ludńmi
postËpowało  wojsko.  Powoli  przejechał  łazik   z  oficerami,  transporter
opancerzony, dwie  ciËżarŐwki  z żołnierzami  i nasze najlepsze  na  świecie
polowe  kuchnie,  a ostatnia  jechała pancerka  na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
     Świtało,  ksiËżyc  pobladł, straszny  kwadrat  rozpłynNoł  siË,  chmury
topniały,  nadciNogał  świt. Wiktor  poczekał  około kwadransa,  nikogo  siË
wiËcej nie doczekał i wyszedł za bramË.  Na asfalcie poniewierały siË brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo  dobrym  gatunku, od razu widaÖ,
że jakaś władza  jNo zgubiła,  koło od furmanki, a nie opodal,  na poboczu -
sama furmanka  ze  starNo  dziurawNo  kanapNo  i  fikusem.  Pośrodku  szosy,
dokładnie  naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła  było  pusto.  Wiktor
spojrzał w stronË stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka.  W ogrodach zaczËły  śpiewaÖ ptaki, wstawało  słoÓce,
ktŐrego Wiktor nie widział już ze dwa  tygodnie,  a miasto  - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeÖ na słoÓce. Znowu rozległ siË warkot motoru i zza
zakrËtu wynurzył siË autobus. Wiktor  zszedł na pobocze.  To  byli "Bracia w
sapiencji"  -  przepłynËli  obok  jednakowo odwracajNoc obojËtne,  bezmyślne
twarze. OtŐż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby siË napiÖ. Gdzież jest
Diana?
     Wolno ruszył na powrŐt do miasta.

     *

     SłoÓce było po prawej  stronie,  to skrywało siË  za dachami domkŐw, to
bryzgało ciepłym światłem  poprzez gałËzie na  wpŐł  zgniłych  drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała  lekkNo  mgiełkNo.
Było  idealnie cicho  i  Wiktor  zwrŐcił uwagË na dziwne, ledwie dosłyszalne
dńwiËki, dobiegajNoce jakby  spod  ziemi -  słabe  potrzaskiwanie, szuranie,
szelest.  Ale  potem przywykł  i zapomniał o tym.  OgarnËło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeÓstwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał siË obok niego jeep.
     - Niech pan wsiada - powiedział Golem.
     Golem  był  szary  ze  zmËczenia  i  jakiś przygnËbiony,  a obok  niego
siedziała Diana,  rŐwnież zmËczona, ale  i tak prześliczna, najpiËkniejsza z
wszystkich zmËczonych kobiet.
     -  SłoÓce - rzekł  Wiktor uśmiechajNoc siË do niej. -  SpŐjrzcie  jakie
słoÓce.
     - On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
     - Dlaczego nie pojadË? - zdziwił siË Wiktor.  - PojadË. Tylko po co mam
siË śpieszyÖ?
     Nie wytrzymał  i znowu  popatrzył na niebo.  Potem za siebie, na pustNo
ulicË.   Wszystko  było  zalane  słoÓcem.  Gdzieś   tam  polem   wlekli  siË
uciekinierzy, z  łoskotem cofała siË armia,  wiała  władza, tam były  korki,
latały  przekleÓstwa,  bezmyślne  komendy  i  grońby,  z  pŐłnocy  na miasto
ciNognËli  zwyciËzcy, a  tu był  pusty  pas spokoju i bezpieczeÓstwa,  kilka
kilometrŐw pustki, w tej pustce zaś samochŐd i troje ludzi.
     - Golem, czy to idzie nowy świat?
     - Tak -  oznajmił  Golem. Wpatrywał siË  w  Wiktora  spod  opuchniËtych
powiek.
     - A gdzie sNo paÓskie mokrzaki? IdNo na piechotË?
     - MokrzakŐw nie ma - odpowiedział Golem.
     - Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na DianË. Diana odwrŐciła
siË w milczeniu.
     - MokrzakŐw nie ma  - powtŐrzył Golem.  Glos miał  zduszony i Wiktorowi
nagle siË wydało, że za chwilË zapłacze. - Może pan uważaÖ, że ich nie było.
I nie bËdzie.
     - Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodńmy na spacer.
     - Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
     - Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszË jeszcze wpaśÖ
do  hotelu, zabraÖ  maszynopisy i w ogŐle  rozejrzeÖ siË...  Wie pan, Golem,
mnie siË tu podoba.
     - Ja też zostajË -  oznajmiła nagle Diana i wysiadła z  samochodu. - Co
ja tam bËdË robiÖ?
     - A co pani bËdzie tu robiÖ? - zapytał Golem.
     - Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprŐcz tego człowieka.
     - No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
     -  Przecież on musi  zobaczyÖ -  zaprotestowała  Diana.  - On  nie może
wyjechaÖ zanim nie zobaczy...
     -  O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczË? Przecież to moja specjalnośÖ - patrzeÖ.
     -  Posłuchajcie,  dzieci - powiedział Golem.  - Czy wy  zdajecie  sobie
sprawË, na co siË decydujecie? Wiktor, przecież mŐwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma byÖ z pana jakiś pożytek. Po swojej!
     - Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
     - Tutaj bËdzie to niemożliwe.
     - Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
     -  O  Boże - westchnNoł Golem - jakbym  ja nie  miał ochoty zostaÖ! Ale
trzeba przecież choÖ trochË ruszyÖ głowNo! Trzeba rozumieÖ, do diabla, na co
ma siË  ochotË i co siË musi... - jakby przekonywał  siebie  samego.  - Ech,
wy... No  cŐż,  zostawajcie.  ŻyczË przyjemnego  spËdzenia  czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj.  Zabieram go  ze sobNo. Pani nie
bËdzie potrzebny.
     - Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
     - Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież  ten  świat
jest tym, czego pan chciał.
     - Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja  jadË.  StNod, gdzie już
wiËcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
     I odjechał. Diana  i Wiktor  wziËli siË  za  rËce i  poszli w gŐrË Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyciËzcŐw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze,  mrużyli oczy od  słoÓca i nie
bali siË niczego. Miasto  patrzyło  na  nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce  - pokryte  pleśniNo, oślizgłe, prŐchniejNoce, całe  w jakichś
złowieszczych plamach,  jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie  morza i oto wreszcie  wyciNogniËto  je na  powierzchniË na pośmiewisko
słoÓcu i słoÓce uśmiawszy siË do woli zaczËło to miasto niszczyÖ.
     Topniały, parowały  dachy, blacha i  dachŐwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W  murach  otwierały siË  szczeliny,  rosły,  obnażajNoc  obszarpane
tapety,  obdrapane  łŐżka,  kulawe meble  i  wypłowiałe  fotografie.  MiËkko
podłamujNoc siË tajały uliczne latarnie, rozpuszczały siË w powietrzu kioski
i  słupy ogłoszeniowe  - wszystko  wokŐł  potrzaskiwało,  syczało  cichutko,
szeleściło, stawało siË gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało siË w grudy
błota  i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła  sylwetkË, stała siË  lekka,
niewyrańna i znikła w niebieskości  nieba. Przez chwilË, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem rŐwnież zniknNoł...
     Przepadł  mŐj maszynopis,  wesoło  pomyślał  Wiktor.  Dookoła nie  było
miasta - gdzieniegdzie  sterczały suchotnicze krzaczki,  zostały  schorowane
drzewa  i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za  mgłNo można było domyśleÖ
siË jakichś budynkŐw, resztek  budynkŐw,  upiorŐw domŐw, a  nie opodal byłej
jezdni,  na  ceglanym  ganku,  ktŐry  prowadził   donikNod  siedział  Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogË. Obok leżały drewniane kule.
     - Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
     - Aha - odparł Teddy.
     - Czemu?
     - A tam - rzekł Teddy. - Napchali siË jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie  miałem  gdzie  wyciNognNoÖ,  mŐwiË do synowej  -  no, po co  ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
     - Chcesz iśÖ z nami?
     - Co to,  to  nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej  sobie tu posiedzË.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
     I  poszli  dalej.  Robiło  siË  gorNoco  i  Wiktor  zrzucił  na  ziemiË
niepotrzebny  płaszcz, strzNosnNoł  z  siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał  siË z  ulgNo. Diana pocałowała go i  powiedziała  "Dobrze!".  Nie
zaprzeczał  . Szli i szli  pod  błËkitnym niebem,  pod gorNocym słoÓcem,  po
ziemi, ktŐra już zazieleniła siË młodNo trawNo  i przyszli na  miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal  -  ogromny,  szary  sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor  pomyślał, że to  jest  pomnik,  a byÖ może słup
graniczny  miËdzy starym i nowym światem.  Ledwie  to  pomyślał,  zza  bryły
betonu bezdńwiËcznie  wystrzelił  odrzutowy myśliwiec  z emblematem Legii na
kadłubie,  bezdńwiËcznie  śmignNoł nad  głowami,  skrËcił w pobliżu  słoÓca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk,  uderzył w uszy,
w twarz, w duszË, ale naprzeciw już  szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na  opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z  witkNo w rËku.  Popatrzyła w ślad za  myśliwcem, uniosła
witkË jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
     Diana roześmiała  siË. Wiktor spojrzał na niNo  i zobaczył, że  jest to
jeszcze  jedna  Diana,  zupełnie nowa, taka  jakiej do tej pory jeszcze  nie
znał, nie przypuszczał  nawet, że taka Diana jest w  ogŐle możliwa  -  Diana
SzczËśliwa.  Wtedy  pogroził sobie  palcem i  pomyślał:  wszystko to  bardzo
piËknie, ale  żebym tylko nie zapomniał  wrŐciÖ,  żebym tylko  nie zapomniał
wrŐciÖ...

     KONIEC






                             [ P R E Z E N T U J E ]

                        A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

  ÉÍÍËÍÍËÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍËÍÍËÍÍ»
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş     Zeskanowal   : S&C          ł   Format   : RTF           ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş     Data         : 16.4.2002    ł   Numer    : 381           ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ČÍÍĘÍÍĘÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍĘÍÍĘÍÍĽ

                  [ D O D A T K O W E    I N F O R M A C J E ]

   Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
   wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
   przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
   calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
   Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
   wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
   zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
   Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
   Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...

                       úúÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍúú

                          [ D O L A C Z   D O   N A S  ]

   Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
   i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
   nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
                          dowiedziec sie jak to zrobic.

                       úúÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍúú

                     [ T O   C O   W Y P U S C I L I S M Y ]

   1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
   2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
   3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
   4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
   5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
   6. Alistair MacLean - Athabaska
   7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
   8. Philip K. Dick - Za drzwiami
   9. Patrick Suskind - Pachnidlo
   10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
   11. Adam Blaszczyk - Wirusy
   12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
   13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
   14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
   15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
   16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
   17. Andre Norton - Rok jednorozca
   18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
   19. Glen Cook - Cien w ukryciu
   20. Terry Pratchett - Eryk
   21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
   22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
   23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
   24. Andre Norton - Swit 2250
   25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
   26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
   27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
   28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
   29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
   30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
   31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
   32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
   33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
   34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
   35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
   36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
   37. Graham Masterton - Kostnica
   38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
   39. Glen Cook - Ponure Lata
   40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
   41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
   42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
   43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
   44. Philip K. Dick - Pelzacze
   45. Philip K. Dick - Ubik
   46. Robert Sheckley - Planeta Zla
   47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
   48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
   49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
   50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
   51. Joanna Chmielewska - Lesio
   52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
   53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
   54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
   55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
   56. Jeffrey Archer - Co do grosza
   57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
   58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
   59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
   60. Alistair Maclean - Tabor
   61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
   62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
   63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
   64. Terry Pratchett - Trolowy Most
   65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
   66. Harry Harrison - Wygnanie
   67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
   68. James Morrow - Miasto Prawdy
   69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
   70. Issac Asimov - Fundacja
   71. Issac Asimov - Nastanie nocy
   72. Issac Asimov - Nemesis
   73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
   74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
   75. David Morrell - Piata Profesja
   76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
   77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
   78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
   79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
   80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
   81. Krzysztof Borun - Toccata
   82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
   83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
   84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
   85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
   86. Roger Zelazny - Reka Oberona
   87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
   88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
   89. Roger Zelazny - Krew Amberu
   90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
   91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
   92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
   93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
   94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
   95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
   96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
   97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
   98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
   99. Ciza Zyke - Goraczka
   100. Clive Barker - 5 opowiadan
   101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
   102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
   103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
   104. Cizia Zyke - Sahara
   105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
   106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
   107. Thomas Harris - Milczenie owiec
   108. Stephen King - Skazani na Shawshank
   109. Waldemar Lysiak - Dobry
   110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
   111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
   112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
   113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
   114. Brian Aldiss - Non Stop
   115. Jean M. Auel - Dolina Koni
   116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
   117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
   118. Jeff Noon - Wurt
   119. Terry Pratchett - Kolor Magii
   120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
   121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
   122. Harry Harrison - Planeta Smierci
   123. Magazyn Science Fiction nr 1
   124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
   125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
   126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
   127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
   128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
   129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
   130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
   131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
   132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
   133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
   134. C. J. Cherryh - Przybysz
   135. A. Cole i C. Bunch - Sten
   136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
   137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
   138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
   139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
   140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
   141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
   142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
   143. Harry Harrison - 24 opowiadania
   144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
   145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
   146. Terry Pratchett - Piramidy
   147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
   148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
   149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
   150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
   151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
   152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
   153. William Gibson - Mona Liza Turbo
   154. Ira Levin - Zony ze Stepford
   155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
   156. Larry Niven - Pierscien
   157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
   158. Glen Cook - Woda Spi
   159. Orson Scot Card - Cien Endera
   160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
   161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
   162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
   163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
   164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
   165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
   166. Gene Wolfe - Cien Kata
   167. Larry Niven - 6 opowiadan
   168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
   169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
   170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
   171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
   172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
   173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
   174. Stephen King - Carrie
   175. Thomas Harris - Hannibal
   176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
   177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
   178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
   179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
   180. Desmond Bagley - Zloty kil
   181. Stephen King - Strefa smierci
   182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
   183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
   184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
   185. Joanna Chmielewska - Hazard
   186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
   187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
   188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
   189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
   190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
   191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
   192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
   193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
   194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
   195. J.C. Pollock - Lista Goringa
   196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
   197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
   198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
   199. Ross Thomas - Voodoo
   200. Glen Cook - Srebrny Grot
   201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
   202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
   203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
   204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
   205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
   206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
   207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
   208. Emma Popik - Bramy Strachu
   209. Desmond Bagley - Odwet
   210. Winston Groom - Forrest Gump
   211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
   212. Terry Pratchett - Dysk
   213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
   214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
   215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
   216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
   217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
   218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
   219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
   220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
   221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
   222. Tybetanska Ksiega Umarlych
   223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
   224. Colin Capp - Formy Chaosu
   225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
   226. John Fisher - Okiem Psa
   227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
   228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
   229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
   230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
   231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
   232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
   233. Roland Topor - Portret Suzanne
   234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
   235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
   236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
   237. Michal Psellos - Kronika...
   238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
   239. John Grisham - Testament
   240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
   241. Barbara Rosiek - Kokaina
   242. Clifford D. Simak  - Pierscien wokol slonca
   243. H.P. Lovecraft - Dagon
   244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
   245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
   246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
   247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
   248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
   249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
   250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
   251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
   252. Roland Topor - Dziennik paniczny
   253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
   254. Antologia "Dawka Milosci"
   255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
   256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
   257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
   258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
   259. Terry Pratchett - Dywan
   260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
   261. Terry Pratchett - Mort
   262. Terry Pratchett - Panowie i damy
   263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
   264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
   265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
   266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
   267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
   268. Mark Twain - Listy z Ziemi
   269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
   270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
   271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
   272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
   273. Wiktor Suworow - Akwarium
   274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
   275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
   276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
   277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
   278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
   279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
   280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
   281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
   282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
   283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
   284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
   285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
   286. Joseph Heller - Paragraf 22
   287. Piers Anthony - Zrodla Magii
   288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
   289. Terry Pratchett - Kosiarz
   290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
   291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
   292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
   293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
   294. John Grisham - Firma
   295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
   296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
   297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
   298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
   299. Anne McCaffrey - Sassinak
   300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
   301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
   302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
   303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
   304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
   305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
   306. M. Heindel - Astrologia
   307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
   308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
   309. Stephen King - Zielona Mila
   310. Glen Cook - Biala Roza
   311. Harry Harrison - Zima w edenie
   312. Neil Gaiman - Dym i lustra
   313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
   314. David Brin - Listonosz
   315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
   316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
   317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
   318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
   319. Albert Speer - Wspomnienia
   320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
   321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
   322. Fenix 0'90
   323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
   324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
   325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
   326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
   327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
   328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
   329. Stanislaw Lem - Fiasko
   330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
   331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
   332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
   333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
   334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
   335. Stanislaw Lem - Eden
   336. Stanislaw Lem - Katar
   337. Robert Harris - Vaterland
   338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
   339. Arthur C. Clarke - Rama II
   340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
   341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
   342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
   343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
   344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
   345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
   346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
   347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
   348. Tom Clancy - Oblezenie
   349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
   350. Connie Willis - Przewodnik Stada
   351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
   352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
   353. Jack L. Chalker - Charon
   354. Demond Bagley - List Vivero
   355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
   356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
   357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
   358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
   359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
   360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
   361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
   362. Herodot - Dzieje
   363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
   364. Robert Spector - Amazon.com
   365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
   366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
   367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
   368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
   369. Stanislaw Lem - Glos Pana
   370. William Gibson - Neuromancer
   371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
   372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
   373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
   374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
   375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
   376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
   377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
   378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
   379. John Grisham - Raport Pelikana
   380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
   381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

   [ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
   [             adresem http://www.s-d.releases.prv.pl                   ]


                       úúÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍÍúú

                                [ K O N T A K T ]

                             WWW : www.scan-dal.prv.pl

			   FORUM : www.bwforum.prv.pl

                          e-mail : ScanHQ@wp.pl

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT
ďĂĹÎÉÔĹ ÜÔĎÔ ÔĹËÓÔ: