- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan podniesie. Wiktor wziNoł mokrzaka na rËce i zaniŐsł go do jeepa. Golem wyprzedził go, otworzył drzwi i wsiadł do środka. - Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do przodu... Śmielej... PrzytrzymaÖ za ramiona... Sapał i krzNotał siË w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju "SześÖ kNotŐw na szyi..." Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianË: - Dzwoniłaś do nich? - Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniÖ? - Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo. - No, to idziemy - powiedziała Diana. - Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siË skoÓczyło, nie czuł nic oprŐcz irytacji. W holu Diana wziËła go pod rËkË. - To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz siË w suche ubranie, strzelisz sobie kielicha i wszystko bËdzie dobrze. - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siË Wiktor. - A poza tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siË tu stało? Diana westchnËła ze znużeniem. - Nic szczegŐlnego siË nie stało. Nie trzeba było zapominaÖ latarki. - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym? - Burmistrz je stawia, kanalia... Weszli na pierwsze piËtro i szli teraz korytarzem. - Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy może naprawdË oszalał? - Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzakŐw. Jak zresztNo całe miasto. - To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im mokrzaki zrobiły? - Przecież trzeba kogoś nienawidziÖ - powiedziała Diana. - W jednych miejscach nienawidzNo ŻydŐw, gdzie indziej - MurzynŐw, a u nas - mokrzakŐw. Zatrzymali siË przed drzwiami, Diana przekrËciła klucz, weszła i zapaliła światło. - Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc siË. - Gdzieś ty mnie przyprowadziła? - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz... Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże. - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor. - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siË. - Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest? - No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo... ZamknËła ostatnie okno, przespacerowała siË po laboratorium oglNodajNoc stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami. - Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj! Gdzie siË człowiek ruszy - wszËdzie jakieś świÓstwa... Chodńmy, bo zmarzłem. - Zaraz - powiedziała Diana. ZdjËła ze stołu jakieś ciemne mËskie ubranie i potrzNosnËła nim. Był to ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania robocze. SkNod tu garnitur? - pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy garnitur... - No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażË do gorNocej wanny. - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z takim nosem... żŐłty na twarzy? Z ktŐrym taÓczyłaś... Diana wziËła go za rËkË. - Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to mŐj mNoż, ...MŐj były mNoż. * Dawno nie widziałem pana w mieście - powiedział Pawor zakatarzonym głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu. Można siË do was przysiNośÖ, czy wolicie byÖ sami? - .zapytał Pawor. - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana. Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwŐjny koniak!" Zmierzchało siË, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo lampË. - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrŐcił siË do Diany - żyÖ w takim klimacie i zachowaÖ tak wspaniałNo cerË... - kichnNoł. - Przepraszam. Te deszcze mnie wykoÓcza... - Jak siË pracuje? - zapytał Wiktora. - Kiepsko. Nie mogË pracowaÖ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotË czegoś siË napiÖ. - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor. - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości. - Ale co siË stało? - Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzakŐw. Jeden siË złapał, zmiażdżyło mu nogË. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policjË i zażNodałem dochodzenia. - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej? - W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku poszkodowanego, uważa siË, że nie było także przestËpstwa, tylko nieszczËśliwy wypadek, ktŐremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmË to do wiadomości i wtedy on oznajmił mi, że jest to grońba i na tym siË rozstaliśmy. t - A gdzie to siË stało? - zapytał Pawor. - Niedaleko sanatorium. - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium? - To nikogo nie powinno obchodziÖ - ostro powiedziała Diana. - Oczywiście - odparł Pawor. - Ja siË tylko zdziwiłem - skrzywił siË, zmrużył oczy i dńwiËcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam. Wsadził rËkË do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkË do nosa. Coś z hałasem upadk) na podłogË. Wiktor nachylił siË. To był kastet. Wiktor podniŐsł go i podał Faworowi. - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał. Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet zaczerwienionymi oczami. - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos. - To pan mnie przestraszył swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to chuligani. A ja, wie pan, nie lubiË, kiedy mnie bijNo. - A czËsto pana bijNo? - zapytała Diana. Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogË na nogË i paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor. Zaraz coś usłyszy... WyciNognNoł rËkË i obciNognNoł spŐdnicË na jej kolanach. - Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, ktŐrego czËsto bijNo? To trzeba poprawiÖ. Kelner, jeszcze raz podwŐjny koniak! Tak, a wiËc nastËpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili mi tË zabawkË... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet Golemowi siË spodobała... - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor. - Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodziÖ, nie wpuszczNo. W każdym razie już w to nie wierzË. Napisałem skargi do trzech departamentŐw, a teraz siedzË i piszË sprawozdanie. Na jakNo sumË leprozorium otrzymało w minionym roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mËżczyzn. Diabelnie pasjonujNoce. - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze zdziwieniem uniŐsł brwi, a Diana powiedziała leniwie. - Lepiej niech pan zostawi tË swojNo pisaninË i zamiast tego napije siË grzanego wina i położy do łŐżka. - Zrozumiałem aluzjË - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba bËdzie iśÖ... Czy pan wie, w ktŐrym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. - Wpadłby pan kiedyś. - W dwieście dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo pewnościNo. - Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - ŻyczË przyjemnego wieczoru. Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkË czerwonego wina i skierował siË do wyjścia. - Masz za długi jËzyk - powiedziała Diana. - Tak - zgodził siË Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siË w jakiś sposŐb podoba. - A mnie nie - powiedziała Diana. - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego? - Ma wstrËtny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten gatunek. Prawdziwi mËżczyńni. Bez czci i wiary. Atamani głupcŐw. - Masz ci los - zdziwił siË Wiktor. - A ja myślałem, że tacy mËżczyńni powinni ci siË podobaÖ. - Teraz już nie ma mËżczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo faszyści, albo baby. - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem. - Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie - sprawiedliwośÖ. - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieńle. - Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybieraÖ, wybrałbyś minogi, a to już niedobrze. PoszczËściło ci siË, że masz talent. - Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor. - A ja w ogŐle jestem zła. Ty masz talent, a ja - złośÖ. Jeżeli tobie odebraÖ talent, a mnie złośÖ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera. - Zero zeru nierŐwne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero wyglNodałabyś nieńle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym, gdyby ci odebraÖ twojNo złośÖ, staniesz siË dobra, co w koÓcu też nie jest najgorsze... - Jeśli odebraÖ mi złośÖ, to stanË siË meduzNo. Żebym stała siË dobra, należałoby zastNopiÖ złośÖ dobrociNo. - Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo dyskutowaÖ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siË zdumiewajNoco kategoryczne. SkNod ci siË właściwie wziËło, że jesteś wyłNocznie zła i ani trochË dobra. Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroÖ, tylko że jej nie widaÖ spoza złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto... Na salË wtoczyło siË towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło siË głośniej. Młodzi ludzie zachowywali siË dośÖ swobodnie - nawymyślali kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie, zaczËli głośno rozmawiaÖ i śmiaÖ siË na całe gardło. Ogromny drab o grubych wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował siË tanecznym krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł dwoma palcami kieliszek, odwrŐcił siË plecami do lady, oparł siË o niNo łokciami, skrzyżował nogi i zwyciËsko rozejrzał siË po pustej sali. "Witam DianË! - wrzasnNoł. - Co słychaÖ?" Diana uśmiechnËła siË do niego obojËtnie. - Co to za cudo? - zapytał Wiktor. - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra. - Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor. - Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siË prawdziwi, tacy ktŐrzy majNo coś własnego - dobroÖ, talent, złośÖ... ale jeśli im to zabraÖ, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi siË twoje umiłowanie minŐg i sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz sławË, ale jeśli chodzi o resztË, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda jak wszyscy. - To, co teraz mŐwisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne, że nawet nie czujË siË urażony. Ale mŐw dalej, bardzo interesujNoco zmienia ci siË wyraz twarzy, kiedy mŐwisz - zapalił papierosa i podał jej. - MŐw dalej. - Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Oślizgłe, głupie meduzy. KotłujNo siË, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie umiejNo, niczego naprawdË nie kochajNo... jak robaki w wychodku... - To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogŐle to sNo banały, Diano, moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na prowincji może by to nieńle wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieÓcy o gorejNocych oczach łaziliby za tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo, czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiÖ - oto na czym polega problem. ZresztNo też przewałkowany do znudzenia. - A co robiNo z meduzami? - Kto? Meduzy? - My. - O ile wiem - nic. Zdaje siË, że robiNo z nich konserwy. - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez ten czas? - No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to znaczy, że jestem już do niczego! - I to wszystko? - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztË wyrzuciłem. - O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam siË tobNo, starałam siË nie przeszkadzaÖ, odganiałam Roschepera... - KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor. - KNopałam w wannie, poiłam kawNo... - Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem ciË w wannie... - Wszystko jedno. - Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracowaÖ, kiedy siË ciebie kNopie w wannie? Opisałem sześÖ wariantŐw tego procesu, wszystkie sNo do niczego. - Daj przeczytaÖ. - Tylko dla mËżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy ci nie powiedziałem? I w ogŐle było w nich tak mało patriotyzmu i świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich pokazaÖ. - Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem wstawiasz świadomośÖ narodowNo? - Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo narodowNo do głËbi duszy: czytam przemŐwienie pana prezydenta, wykuwam na pamiËÖ eposy bohaterskie, uczËszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy zaczynam rzygaÖ - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorË siË do dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co bËdziemy robili jutro. - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami. - To pŐjdzie szybko. A potem? Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrŐcił siË. Zbliżał siË do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z przepaskNo na twarzy. - DzieÓ dobry - przywitał siË z DianNo. - Golem jeszcze nie wrŐcił? Twarz Diany wstrzNosnËła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomośÖ rysŐw, i już nie wiesz - czy to zamysł mistrza czy bezradnośÖ rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała. Milczała i mokrzak rŐwnież patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym milczeniu żadnej niezrËczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siË to nie podobało. - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno. - Tak - powiedziała Diana. - ProszË, niech pan usiNodzie i zaczeka. Jej głos był zwyczajny i uśmiechała siË do mokrzaka obojËtnym uśmiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy pozostali byli osobno. - ProszË - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R. Kwadrygi. Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych rËkawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagË i odstawił na stŐł. - Mam nadziejË, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany. - Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosË. Wiktorze, daj mi klucz do pokoju, za chwilË wrŐcË. WziËła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci siË zwiduje w ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony siË zrobiłeś i nadwrażliwy... Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogŐle nie dotyczy - ci wszyscy byli mËżowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty. Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyÖ... Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznË, ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilË - i udało mu siË przekonaÖ siebie, że naprawdË wystarczy. Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognËło od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie wyobraziÖ, że bËdË kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym stoliku? Jednak postËp, chłopcy, nastËpuje powoli. Albo też my staliśmy siË tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo braÖmi? Ludzkości, moja przyjaciŐłko, jestem z ciebie dumny... A czy pan, mŐj drogi, wydałby swojNo cŐrkË za mokrzaka?... - Nazywam siË Baniew - przedstawił siË Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie tego... rannego? Tego, ktŐry wpadł w potrzask? Mokrzak szybko odwrŐcił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał Wiktor. - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak. - Na jego miejscu zawiadomiłbym policjË. - To nie ma sensu - powiedział mokrzak. - A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszaÖ na miejscowej policji, można zwrŐciÖ siË do okrËgowej... - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami. - Każde przestËpstwo, ktŐre pozostaje bezkarne, rodzi nowe przestËpstwo. - Tak. Ale nas to nie interesuje. Przez chwilË obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział: - Moje nazwisko - Zurtzmansor. - Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa? Mokrzak zmrużył oczy. - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi, Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum... Wiktor nie zdNożył odpowiedzieÖ. Za jego plecami ktoś przesunNoł fotel i dziarski baryton powiedział: - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo! Wiktor odwrŐcił siË. Wznosił siË nad nim grubowargi Flamenco Juventa, czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż sekundË, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjË. - Do kogo pan mŐwi, młody człowieku? - zainteresował siË. - Do paÓskiego przyjaciela - grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i ponownie wrzasnNoł. - Do kogo mŐwiË, ty mokra szmato! - ChwileczkË - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z uśmieszkiem patrzył na niego z gŐry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer, opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach prawicowcŐw, lewicowcŐw i umiarkowanych. Wiktor siËgnNoł rËkNo do jego krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy młody Goliat automatycznie pochylił głowË, żeby zobaczyÖ co tam ma, Wiktor mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody Goliat kompletnie oszołomiony i sprŐbował siË wyrwaÖ, ale Wiktor go nie wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziËtościNo zakrËcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "NastËpnym razem zachowuj siË przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojŐwkarzu, chamski sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie wierzgał, ale miËdzy nimi stał fotel i młody Goliat piËściami ubijał powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rËce i ciNogle wykrËcał, rozgniatał, obracał i wyciNogał do chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał siË - odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pËdziła na niego cała piËcioosobowa banda, dwŐch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladË baru, Diana z białym pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczËkami. NastËpnie skoÓczyła siË fotografia i zaczËło siË kino. . . Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas siË nie pojawił. Ale drugi dryblas trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek - chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? - skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyÖ, ile okaleczyÖ - wyłupiÖ oko, rozerwaÖ usta, kopnNoÖ w pachwinË. Gdyby Wiktor nie był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy, ktŐry świËcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłŐw - tłumiÖ każdNo bŐjkË w zarodku, z flanki zaś pojawiła siË Diana, Diana Wścieklica, z zËbami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego pakunku, tylko z ciËżkim oplatanym gNosiorem w rËku, nadciNognNoł też portier - niemłody już mËżczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były żołnierz - walczył pËkiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie. Kiedy wiËc z kuchni przybiegło dwŐch kelnerŐw, nie mieli już nic do roboty. Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swŐj tranzystor. Jeden z chłopaczkŐw leżał pod stołem - był to ten, ktŐrego Diana powaliła oplecionym gNosiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na piËściach z sali, przepËdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe. Z rozpËdu sami też wylecieli na ulicË i dopiero tam, na deszczu uświadomili sobie całkowite zwyciËstwo i trochË siË uspokoili. - Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili siË, co czwartek rozrŐba. Zeszłym razem zagapiłem siË i połamali dwa fotele. A kto potem płaci? Ja! Wiktor macał puchnNoce ucho. - Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem siË do niego, niestety. - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej siË trzymaÖ z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni siË nazywajNo... A ty, panie pisarzu, jak widzË nauczyłeś siË biÖ. PamiËtam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stŐł. Zuch. - Taki mam zawŐd - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich. - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siË Teddy. - No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś przepełniony świadomościNo narodowNo, idziesz szukaÖ krytyka, a on już w towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta... - Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej? - RŐżnie. Bywa i tak, i nie tak. Pod wejście podjechał jeep, drzwi siË otworzyły i na deszcz wysiadł młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki wspŐłtowarzysz. Zza kierownicy wygrzebał siË Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieÖ zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe drzwi ostatniego awanturnika, ktŐry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie. "Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty. Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - rŐwnież szeptem odpowiedział Wiktor. Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka uśmiechajNoc siË do Wiktora, ale zastNopił mu drogË pan Zurtzmansor z białNo paczkNo pod pachNo. Powiedział coś pŐłgłosem, a wtedy Golem przestał siË uśmiechaÖ i wrŐcił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił siË na tylne siedzenie i jeep odjechał. - Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew. Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i odjeżdża. - Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczËśliwy człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pŐjdziemy siË napiÖ, a jego zawieńli do leprozorium. - Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. - Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu. - Oderwałem siË od narodu? - Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas - ktŐry to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z dzieÖmi nie można dojśÖ do ładu... ZresztNo, co tu gadaÖ - w całym mieście nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! - powiedział i machnNoł rËkNo. - No, to chodńmy. WrŐcili do holu i Teddy zapytał portiera, ktŐry już wrŐcił na swŐj posterunek: - No i jak? Dużo połamali? - E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedzieÖ, że wyszliśmy bez szwanku. JednNo lampË pokaleczyli, ścianË uświnili, ale pieniNodze to ja temu... ostatniemu odebrałem, masz, weń. Teddy skierował siË do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokŐj. Młody mËżczyzna w okularach i wysoki już nudzili siË nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc melancholijnie firmowNo kolacjË. Diana siedziała na dawnym miejscu, prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała siË do siedzNocego już w swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, ktŐrego zwykle nie tolerowała. Przed R. KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeńwy i dlatego wyglNodał, dziwnie. - GratulujË! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujË, że nie byłem obecny, choÖby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel. - Jakie piËkne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie dostał? Jak koguci grzebieÓ. - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko jej zawdziËczani WiktoriË swNo - powiedział wskazujNoc na DianË. - Zapłaciłaś za gNosior? - GNosior wcale siË nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie bierzesz? Ach, jak on upadł! MŐj Boże, jak on cudownie siË zwalił! Żeby oni tak wszyscy.... - Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo szklankË rumu. - Potoczył siË jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krËgle. Wiktor, wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciË kopali. - To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie broniłem. Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyÓ. Oczy mu z miejsca zmËtniały. - My siË znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w. - PrzestaÓ - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeńwy. Ale siË spijË. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale przyjechałem tu pŐł roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo wNotrobË, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno mi piÖ, a pijË przez dwadzieścia cztery godziny na dobË... Jestem kompletnie nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi siË nie wydarzyło. Nawet listŐw nie dostajË, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni... - Nie chcË słyszeÖ żadnych tajemnic paÓstwowych - powiedział Wiktor. - Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankË i zaczNoł popijaÖ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatË. - Tak prËdzej podziała - oznajmił. - PrŐbuj, Baniew. Przyda siË... I nie ma co siË na mnie gapiÖ! - znienacka powiedział do Diany z wściekłościNo. - ProszË nie ujawniaÖ swoich uczuÖ! A jeżeli siË wam nie podoba... - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł. - Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałośnie. - Nikt. Tylko ty mnie troszeczkË rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem poraniony... Oni teraz bojNo siË urnie zjeżdżaÖ, teraz tylko mnie chwalNo. Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. NastËpne ścierwo pochwali - nastËpna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynË... ProszË ciË... Poproś jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto! Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesiËÖ lat... - Portret - alegoria - wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie Młody NarŐd". - DureÓ - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że siË sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już wiËcej nie malujË prezydentŐw... Autoportret! Rozumiesz? - Nie - przyznał siË Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malowaÖ autoportret z DianNo jako modelkNo? - DureÓ - powiedział R. Kwadryga. - To bËdzie twarz artysty. - MŐj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi. - Twarz artysty! - powtŐrzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś artystNo... I wszyscy, ktŐrzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy, ktŐrzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz, Baniew, ja siË bojË. Przecież ciË prosiłem - przyjdń, pomieszkaj u mnie chociaż trochË. Mam willË, fontannË... A ogrodnik uciekł. TchŐrz... Nie mogË sam tam mieszkaÖ, lepiej w hotelu... Myślisz, że pijË, bo siË sprzedałem? Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieśÖ... Pomieszkasz u mnie trochË i sam siË zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogŐle nie sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo siË... - nagle jego oczy napełniły siË łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczËście, że nie ma z nami tego Pawora! Wasze zdrowie. - I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana patrzyła na R. KwadrygË z odrazNo i lËkiem. - Nikt tu nie lubi Pawora - powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczËsny odmieniec. - StojNoca woda - oświadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła. Zawsze milczy. - Po prostu on już jest gotŐw - powiedział Wiktor do Diany. - Nic strasznego... - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za swŐj obowiNozek przedstawiÖ siË! Rem Kwadryga, doktor honoris causa... Wiktor przyszedł do gimnazjum na pŐł godziny przed wyznaczonym czasem, ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym, poinformował wiËc Wiktora, że spotkanie odbËdzie siË w auli i poszedł sobie powołujNoc siË na jakieś nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam, Wiktor powËdrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu, zapachy bŐjek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchaÓ przy tablicy, zapachy wiËzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi przykazania. WciNoż miał nadziejË wywołaÖ w pamiËci jakieś słodkie wspomnienia dzieciÓstwa i młodości, rycerstwa, koleżeÓstwa, pierwszej czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo siË starał, gotŐw rozczuliÖ siË przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu było jak dawniej - i jasne, zatËchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociËte zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej rËce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołNo, zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawËdziach ścian - wszystko było jak dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośÖ i beznadziejnośÖ. Znalazł swojNo klasË, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widaÖ głËboko wyciËty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyrańnie przypomniał sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasŐw, czerwono - białe opaski, blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe bŐjki z czerwonymi i portrety we wszystkich gazetach, we wszystkich podrËcznikach, na wszystkich murach - twarz, ktŐra wtedy wydawała siË piËkna i niezwykła, a teraz stała siË tËpa, obwisła, podobna do świÓskiego ryja z ogromnNo, zËbatNo, bryzgajNocNo ślinNo paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz siË, że zmNodrzałeś, czujesz tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego żŐłtodzioba, ktŐry wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed dziewczynNo, o ktŐrej już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposŐb nie mogłem siË wycofaÖ, a nastËpnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i to wszystko nazywa siË najszczËśliwszym czasem - bezbarwnośÖ i pragnienia, entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piËtnaście lat okaże siË, że ja dzisiejszy, jestem rŐwnie przeciËtny i zniewolony jak w dzieciÓstwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam siË za dorosłego, ktŐry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył wiËc ma prawo do zadowolenia z siebie i osNodzania innych. SkromnośÖ i tylko skromnośÖ do pokory włNocznie... i tylko prawda, nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - byÖ pokornym, kiedy dookoła tylu idiotŐw, rozpustnikŐw, interesownych kłamcŐw, kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trËdowaci... Czy chcesz znowu byÖ młodym? Nie. A czy chcesz pożyÖ jeszcze z piËtnaście lat? Tak. Ponieważ życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem. Żeby tylko można było oddaÖ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siË tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawaÖ ciosy, A teraz pŐjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło... Na sali było dosyÖ dużo dzieci i panował normalny hałas, ktŐry ucichł, kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenË i usadowił pod ogromnym portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i powiedział: - Dziś bËdzie z nami rozmawiaÖ znany pisarz Wiktor Baniew, ktŐry urodził siË w naszym mieście. - OdwrŐcił siË do Wiktora. - Jak pan woli, panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach? - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było ich dużo. - W takim razie, proszË. Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzËdzie. Wiktor poskrobał brew oglNodajNoc salË. Było ich około piËÖdziesiËciu - dziewczNot i chłopcŐw w wieku od dziesiËciu do czternastu lat - patrzyli na niego spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje siË, że tu sNo same wunderkindy, pomyślał mimochodem. W drugim rzËdzie z prawej zauważył IrmË i uśmiechnNoł siË do niej. Irma odpowiedziała uśmiechem. - Uczyłem siË w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej scenie wypadło mi kiedyś graÖ Ozryka. Roli nie umiałem, wiËc musiałem jNo wymyśliÖ w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu, kiedy musiałem wymyśliÖ coś nie pod grońbNo dwŐjki. Podobno teraz trudniej siË uczyÖ niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiaÖ w ciNogu roku. A wy zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo, że ludzki mŐzg jest w stanie pomieściÖ znacznie wiËcej informacji, niż to siË wydaje na pierwszy rzut oka przeciËtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieÖ te informacje wtłoczyÖ... - Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii. Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkË: Prosimy nie opowiadaÖ nam o osiNogniËciach nauki. ProszË rozmawiaÖ z nami jak z rŐwnymi. Walerians kl. 6 - Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szŐstej klasy proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z rŐwnymi, i ostrzega mnie przed referowaniem wam osiNogniËÖ nauki... MuszË siË przyznaÖ, Walerians, że istotnie zamierzałem porozmawiaÖ z wami o osiNogniËciach hypnopedii. Jednakże chËtnie zrezygnujË ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swŐj obowiNozek poinformowaÖ ciË, że wiËkszośÖ rŐwnych mi, dorosłych ludzi ma nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu niewygodnie mŐwiÖ na siedzNoco, wstał i przespacerował siË po scenie. - MuszË siË wam zwierzyÖ, moi drodzy, że niespecjalnie lubiË spotkania z czytelnikami. Z reguły nie sposŐb zrozumieÖ, z jakim czytelnikiem ma siË do czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego każde swoje wystNopienia staram siË zmieniÖ w wieczŐr pytaÓ i odpowiedzi. Czasami wychodzi dosyÖ zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznË zadawaÖ pytania. A wiËc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki? - Tak - rozległy siË dzieciËce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy... - Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i nieco zdumiony. No dobrze, jedńmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeÖ historiË napisania jakiejś mojej powieści? NastNopiło niedługie milczenie, nastËpnie ze środka sali wstał chudy, pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł. - To świetnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogŐł nic ciekawego. Idńmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie usłyszeÖ o moich planach twŐrczych? Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie: - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo paÓskiej twŐrczości lepiej byłoby przedyskutowaÖ pod koniec rozmowy, kiedy ogŐlny obraz bËdzie bardziej jasny. Usiadł. Wiktor wsadził rËce w kieszenie i znowu przespacerował siË po estradzie. Robiło siË interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie. - A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstËpnie. - Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar. Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem... - NaprawdË znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali. - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiËc bËdzie z literackimi anegdotami? - Czy można zadaÖ pytanie? - rzekł, unoszNoc siË z miejsca pryszczaty chłopiec. - Tak, oczywiście. - Jakimi chciałby pan nas widzieÖ w przyszłości? Bez pryszczy, przeleciało przez głowË Wiktorowi, ale odgonił tË myśl, ponieważ zrozumiał - robi siË gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcË widzieÖ siebie w terańniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadaÖ. - Żebyście byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi. Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swojNo pracË... i pracowali tylko dla szczËścia innych ludzi... (TrujË, pomyślał. Ale jak tu nie truÖ?) Mniej wiËcej tak... Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca: - Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka? - Ja?! - oburzył siË Wiktor. - Tak zrozumiałem paÓskNo ksiNożkË "NieszczËście przychodzi nocNo". - Był to jasnowłosy skrzat, mniej wiËcej dziesiËcioletni. Wiktor odchrzNoknNoł. "NieszczËście" mogło byÖ dobrNo ksiNożkNo, mogło byÖ złNo ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło byÖ ksiNożkNo dla dzieci. Do takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieÖ ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie czytadło obrażajNoce świadomośÖ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy skrzat miał pewne podstawy przypuszczaÖ, że autor "NieszczËścia" uważa żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektŐrych aspektach. - Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu powiedzieÖ... RŐżnie bywa, - Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat. - MŐwiË o ogŐlnej koncepcji ksiNożki, byÖ może "ważniejszy" nie jest odpowiednim słowem... - Ja też nie mam na myśli fizjologii - odparł Wiktor. - ChcË powiedzieÖ, że bywajNo sytuacje, w ktŐrych poziom erudycji nie ma znaczenia. Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek, ktŐry pracuje dla wojny może siË uważaÖ za uczciwego? i Co to takiego człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze. - MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, ktŐry uświadamia sobie własnNo niedoskonałośÖ, ograniczonośÖ swojej wiedzy, stara siË je uzupełniÖ i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siË ze mnNo? - Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNo