c. - A o co chodzi? - PaÓska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc tË definicjË może uważaÖ siË za mNodrego. SzczegŐlnie, jeżeli utwierdza go w tym otoczenie. Tak, pomyślał Wiktor. OgarnËła go lekka panika. To zupełnie nie pogawËdka z kolegami pisarzami. - W jakimś sensie masz racjË - powiedział. - Ale chodzi o to, że w ogŐle "mNodry" i "głupi" - to pojËcia historyczne i chyba raczej subiektywne. - To znaczy, że pan sam nie podejmuje siË odrŐżniÖ głupca od człowieka mNodrego? - zapytało z tylnych rzËdŐw prześliczne stworzenie o przepiËknych, biblijnych oczach, ogolone na zero. - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujË siË. Ale nie jestem pewien, czy zawsze siË ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec, to ten, ktŐry myśli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało śmiech słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo inaczej czuje - dodał Wiktor. Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze powiedzieÖ. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na stronË tego, kto wystËpuje, zgadza siË z jego sNodami i dla wszystkich staje siË jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siË samo przez siË, że tu, na tej sali głupcŐw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało siË, ogarniał je wrogi nastrŐj, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że pozostała możliwośÖ sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie nawzajem i zawsze znajdzie siË wśrŐd nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy, po ktŐrym można siË przejechaÖ ku ogŐlnemu zadowoleniu. - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z paÓskim aforyzmem myśleli i czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie paÓskie ksiNożki i znalazłam w nich wyłNocznie negacjË. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetŐw, ktŐrymi przepełnione sNo paÓskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośÖ, prawda? Wiktorowi wydało siË, że wreszcie odnalazł dno pod stopami. - Widzicie - rzekł - przez pracË dla dobra ludzi rozumiem właśnie przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siË nie ma do mojej twŐrczości. W ksiNożkach prŐbujË pokazaÖ wszystko tak jak jest naprawdË i nie prŐbujË uczyÖ, czy też pokazywaÖ, co należy robiÖ. W najlepszym razie wskazujË punkt przyłożenia siły, zwracam uwagË na to, z czym trzeba walczyÖ. Ja nie wiem, jak należy zmieniaÖ ludzi, a gdybym wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo sławnym psychosocjologiem. Dla literatury piËknej w ogŐle jest przeciwwskazane pouczaÖ, przewodziÖ, proponowaÖ konkretne drogi wyjścia, albo tworzyÖ konkretnNo metodologiË. Można to zobaczyÖ na przykładzie najwiËkszych pisarzy. ChylË czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopŐty, dopŐki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłË talentu zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyÖ chodzenia boso czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litośÖ i trwoga... Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczeÓstwa i tylko w mizernym stopniu narzËdzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeÓstwa zmienia siË nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinŐw maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym razie pokazuj e, do kogo należy strzelaÖ lub też co wymaga zreformowania... zrobił pauzË, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner. Ale pŐki zastanawiał siË jakby tu coś wtrNociÖ na temat roli literatury przy poznawaniu wnËtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go: - Daruje pan, ale to wszystko jest dosyÖ banalne. Przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo, żeby ktoś je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma siË ochoty ich zmieniaÖ. Rozumie pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo żadnej roli. WiËc dla czyjego dobra paÓskim zdaniem powinniśmy pracowaÖ? - Ach, wiËc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor. Nagle dotarło do niego: mŐj Boże, przecież ci smarkacze poważnie myślNo, że piszË tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdakŐw, nic nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieÖ, to sNo dzieci, dziwaczne dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do tego, aby wszystko poukładaÖ w szufladkach z napisami "dobrze" i "ńle". Dokładnie jak koledzy literaci... - Wprowadziło mnie w błNod to, że mŐwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. - I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że niepedagogicznie jest tak mŐwiÖ, ale niestety trzeba to powiedzieÖ, inaczej nigdy siË nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mËżczyzna może byÖ wspaniałym człowiekiem, ktŐrego nie sposŐb nie kochaÖ, dla ktŐrego można mieÖ najwyższe uznanie i uważaÖ za zaszczyt uściśniËcie jego rËki. Ponieważ przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleÖ, ale mimo wszystko pozostał człowiekiem. Wszystkich bohaterŐw moich ksiNożek uważacie za łajdakŐw, ale to dopiero połowa nieszczËścia. Uważacie jednak, że i ja traktujË ich tak samo jak i wy. A to już jest całe nieszczËście. NieszczËście, ktŐre polega na tym, że w ten sposŐb nigdy nie zrozumiemy siË nawzajem. Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeÓ, twarzy rozjaśnionych nagłym zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało szczËśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynaÖ od poczNotku, na nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie zaszło. Z tylnych rzËdŐw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał: - Czy nie mŐgłby nam pan powiedzieÖ, czym jest postËp? Wiktor poczuł siË obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo, czy maszyna może myśleÖ i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na swoje miejsce. - PostËp - powiedział - jest to rozwŐj społeczeÓstwa w takim kierunku, ktŐrego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo, nie depczNo i nie mËczNo siË nawzajem. - A czym siË zajmujNo? - zapytał tËgi chłopiec siedzNocy po prawej stronie. - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej. - A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkości nie zna znowu tak wiele epok, w ktŐrych ludzie mogli sobie popijaÖ i zakNoszaÖ quantum satis. Dla mnie postËp - to dNożenie do stanu, w ktŐrym nie depczNo i nie zabijajNo. A czym siË wtedy bËdNo ludzie zajmowaÖ - to moim zdaniem nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo przede wszystkim konieczne warunki postËpu, a wystarczajNoce - to rzecz nabyta... - Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - SprŐbujemy rozpatrzeÖ nastËpujNocy schemat. ZałŐżmy, że automatyzacja rozwija siË w takim tempie jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca wiËkszośÖ aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesŐw produkcyjnych i sfery usług ze wzglËdu na nieprzydatnośÖ. BËdzie po prostu znakomicie - wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywaÖ siË nawzajem, nikt nikomu nie przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset tysiËcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłośÖ pracy starych maszyn i powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu niepotrzebne. To dobrze? - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze... I w jakiś sposŐb przykre... Ale muszË wam powiedzieÖ, że pomimo wszystko lepsze niż to, co mamy teraz. WiËc pewien postËp jest chyba oczywisty. - A czy pan sam chciałby żyÖ w takim świecie? Wiktor pomyślał. - Wiecie - rzekł -ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale szczerze mŐwiNoc, może warto byłoby sprŐbowaÖ. - A czy potrafi pan wyobraziÖ sobie człowieka, ktŐry kategorycznie odmawia życia w takim świecie? - Oczywiście, że potrafiË. SNo ludzie, sam znam takich, ktŐrym byłoby tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywaÖ, rozpychaÖ siË, iśÖ po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie odmŐwiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby sprŐbowaÖ raj przerobiÖ na chlew... albo na koszary. Z najwiËkszNo przyjemnościNo zburzyliby taki świat... Tak, że chyba raczej nie potrafiË. - A bohaterŐw paÓskich ksiNożek, ktŐrych pan tak kocha, urzNodziłaby taka przyszłośÖ? - Tak, oczywiście. Znaleńliby wreszcie zasłużony spokŐj. Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo powiedział z goryczNo: - No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie, czy nie, lecz o to, że dla pana i paÓskich bohaterŐw taka przyszłośÖ jest całkowicie do przyjËcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowaÖ sił, żeby pracowaÖ dla dobra paÓskich uświnionych od stŐp do głŐw i marzNocych o spokoju facetŐw. NaładowaÖ ich energiNo, żeby mogli żyÖ, naprawdË już nie sposŐb. I jak tam pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o ludzkośÖ nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o paÓskim pokoleniu... ProszË mi darowaÖ, ale zagryńliście siË, roztrwoniliście siË na wewnËtrzne waśnie, na kłamstwa i na walkË z kłamstwem, ktŐrNo prowadzicie wymyślajNoc nowe kłamstwa... Jak w paÓskiej piosence: Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo siË zmieni. A kłamstwo wczorajsze przemienia siË żywo dziś w prawdË powszedniNo i prawdË prawdziwNo Właśnie tak siË miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden sposŐb nie możecie uwierzyÖ, że jesteście już martwi, że własnorËcznie zbudowaliście świat, ktŐry stał siË dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w okopach, rzucaliście siË z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej? Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem, że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!... Pryszczaty mŐwca machnNoł rËkNo i usiadł. Zapanowało milczenie, nastËpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił: - Kiedy mŐwiłem "wy", nie miałem na myśli personalnie pana, panie Baniew. - DziËkujË - powiedział gniewnie Wiktor. Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa mŐwiÖ tak bezapelacyjnie, to bezczelnośÖ i brak wychowania... daÖ w łeb i wyprowadziÖ za ucho z sali. Czuł siË głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było prawdNo, sam tak myślał, a teraz znalazł siË w sytuacji człowieka, ktŐry musi broniÖ czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne, jak siË zachowaÖ dalej, jak kontynuowaÖ rozmowË i czy w ogŐle warto jNo kontynuowaÖ... Rozejrzał siË po sali i zobaczył, że czekajNo na jego odpowiedń, że Irma czeka na jego odpowiedń, że wszystkie te rumiane i piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził wspŐlnNo opiniË i wyraził jNo szczerze, z głËbokim przekonaniem, a nie dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurË. Że oni rzeczywiście nie czujNo nawet odrobiny wdziËczności albo chociażby elementarnego szacunku dla niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł siË do ułanŐw i uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na dezynteriË w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, ktŐry zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach, spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanowaÖ za to wszystko? Że szedłem z szablNo na czołgi? Przecież trzeba byÖ idiotNo, żeby mieÖ rzNod, ktŐry doprowadził armiË do takiego stanu... Aż siË wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił sobie, jak ogromnNo pracË myśli musiały wykonaÖ te dzieciaki, żeby dojśÖ do wnioskŐw, do ktŐrych dorośli dochodzNo, kiedy duszË majNo już w strzËpach, zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś wiËkszośÖ do tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie potrzeba, gotowi sNo zaczNoÖ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko nastały nowe czasy? Patrzył na salË nieomal ze strachem. Zdaje siË, że pomimo wszystko przyszłości udało siË zapuściÖ macki w samo serce czasu terańniejszego i ta przyszłośÖ była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane. - Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieÓstwo - to zawsze okrucieÓstwo. I nie może przynieśÖ nic oprŐcz nowego cierpienia, nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na wzglËdzie. I nie wyobrażajcie sobie, że wymyśliłyście coś szczegŐlnie nowego. ZburzyÖ stary świat i na jego kościach zbudowaÖ nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani razu nie udało siË osiNognNoÖ oczekiwanych rezultatŐw. To samo, co w starym świecie wywołuje pragnienie, aby burzyÖ bez najmniejszej litości, szczegŐlnie łatwo przystosowuje siË do procesu burzenia, do okrucieÓstwa, do bezwzglËdności, okazuje siË dla tego procesu niezbËdne, trwa nienaruszone, staje siË gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolË, okrucieÓstwa nie można zniszczyÖ okrucieÓstwem. Ironia i litośÖ! Ironia i litośÖ, dzieci! I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi przeleciała przez głowË szalona myśl, że udało mu siË wreszcie powiedzieÖ coś takiego, co wstrzNosnËło wyobrańniNo słuchaczy. Ale już widział, że od drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieÓ i dzieci patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak powściNogliwie ukłonił siË Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci rŐwnież usiadły, a Wiktor patrzył na IrmË i widział, że jest szczËśliwa, że stara siË tego nie okazaÖ, ale po prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył siË opamiËtaÖ, zabrał głos Bol-Kunac. - Obawiam siË, że pan nas ńle zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. - Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z paÓskiego punktu widzenia jesteśmy okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyÖ waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudowaÖ nowy. To pan jest okrutny - nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyÖ ten wasz raj, popijajcie i jedńcie na zdrowie. BudowaÖ, panie Baniew, tylko budowaÖ. Niczego nie burzyÖ, tylko budowaÖ. Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli. - Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami... Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujË z kielicha i zakNoski... Tylko nie zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyÖ właśnie dlatego, że przeszkadzały... przeszkadzały budowaÖ nowe, nie lubiły tego co nowe, hamowały... - Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie bËdzie nam przeszkadzał. BËdzie nam nawet pomagaÖ. Poprzednia historia zakoÓczyła swŐj bieg, nie trzeba siË na niNo powoływaÖ. - No cŐż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie rad, że wszystko siË wam tak szczËśliwie układa. Fajni chłopcy i dziewczËta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich... wyrosnNo, bËdNo siË zagryzaÖ, rozmnażaÖ i rozpocznie siË praca na chleb nasz powszedni... Nie, pomyślał z rozpaczNo. ByÖ może jakoś siË uda... ZagarnNoł ze stołu karteczki. Zebrało siË ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy można uważaÖ za dobrego i uczciwego człowieka, ktŐry pracuje dla wojny? Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?... - Przysłano mi kilka pytaÓ - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz warto... Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił: - Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznaÖ wspŐłczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem ideologii społeczeÓstwa, czy też czËści społeczeÓstwa, a my powinniśmy znaÖ ideologŐw wspŐłczesnego społeczeÓstwa. Teraz wiemy wiËcej, niż wiedzieliśmy przed spotkaniem z panem. DziËkujemy. Na sali zaczNoł siË ruch, słychaÖ było "DziËkujemy... DziËkujemy, panie Baniew" dzieci zaczËły wstawaÖ, opuszczaÖ swoje miejsca, a Wiktor stał zaciskajNoc w piËści karteczki, czuł siË jak kretyn, wiedział, że jest purpurowy, że minË ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł siË w garśÖ, kartki wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny. Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koÓcu jak ma traktowaÖ te dzieci. One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do tego, co Wiktor pisał i do tego, co mŐwił, nie miał żadnych punktŐw stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami, niedomytymi szyjami, z gËsiNo skŐrkNo na chudych rËkach, z piskliwym hałasem dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole i dyskusjË w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak czuł siË doświadczalny kot, ktŐremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i oślepiono reflektorem... Tak, ze wspŐłczuciem powiedział Wiktor do kota, ktŐrego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeÖ... I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie pozwalano przejśÖ. Na sekundË ogarnËła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby siË, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogË w celu przeprowadzenia sekcji na okolicznośÖ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci nie zamierzały go preparowaÖ. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszË o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bËdzie łaskaw!". I Wiktor wyjNoł wieczne piŐro, zdjNoł nakrËtkË, z zaciekawieniem postronnego człowieka przysłuchał siË swoim odczuciom i wcale siË nie zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumË. To były upiory przyszłości i cieszyÖ siË ich uznaniem było jednak przyjemnie. * W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosŐw, po twarzy i za kołnierz spływała woda - okazało siË, że zapomniał włożyÖ kaptur. Spodnie przemokły do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc. Straszliwie chciało mu siË paliÖ - zdaje siË, że ani razu nie zapalił przez te dwie godziny z hakiem... Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogË mokry płaszcz, przebierał siË, wycierał głowË rËcznikiem. To tylko akceleracja, uspokajał siË, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc siË chciwie. To jest właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc pewne siebie dzieciËce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj dorosłych, Boże ratuj ich rodzicŐw, oświeÖ ich, spraw, aby zmNodrzeli, to ostatni moment... Ze wzglËdu na Ciebie samego błagam ciË, Boże, bo inaczej zbudujNo ci wieżË Babel, kamieÓ nagrobny dla wszystkich głupcŐw, ktŐrych wypuściłeś na tË ZiemiË, aby siË płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak należy skutkŐw akceleracji... Okazałeś siË prostaczkiem, bracie Boże... Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A właściwie dlaczego tak siË zdenerwowałem? - pomyślał. Rozhulała mi siË wyobrańnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniËte ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniËtych? SkNod mi przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły siË w mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały siË ksiNożek, wszystko uprościły i naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudowaÖ nowy świat. I wcale nie wszystkie sNo takie. MajNo przywŐdcŐw, krzykaczy - Bol-Kunac... ten pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siË... Wiedział, że to nieprawda. No, powiedzmy, nie nudziły siË, słuchały z ciekawościNo - to jednak prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś - tylko nie na film ze strzelaninNo albo do wËdrownego cyrku - oglNodaÖ gołe nogi tancerki na linie. RŐwno zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego pojËcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrËciÖ gdzieś żarŐwkË i trzasnNoÖ niNo o ścianË, albo dorwaÖ gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaśÖ mu po ryju... Wiktor rozwalił siË w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy wspominamy z rozczuleniem szczËśliwe dzieciÓstwo i jesteśmy przekonani, że od czasŐw Tomka Sawyera tak było, jest i bËdzie. Powinno byÖ. A jeśli tak nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeÖ na nie z boku, lekkNo litośÖ a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie. A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły, duży, możesz mi przyłożyÖ, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciÓstwa byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiÖ głuptaka... Wiktor nalał nowNo porcjË dżinu i zaczNoł wspominaÖ, jak to wszystko wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoÖ, żeby nie zawyÖ ze wstydu. Jak przyszedł do tych dzieciakŐw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z gŐry, modny bËcwał, jak na dzieÓ dobry uczËstował je szlachetnNo głupotNo, płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie uspokoił siË i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośÖ intelektualnNo, jak uczciwie prŐbowano skierowaÖ go na właściwNo drogË i ostrzegano go, a on nadal plŐtł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że co tam, nie ma co siË przesadnie wysilaÖ - a kiedy wreszcie straciwszy cierpliwośÖ dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochaÖ i skarżyÖ siË, że go ńle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy, wpadł w takNo euforiË, że aż wstyd pomyśleÖ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc, że o tym, co siË dziś wydarzyło, bez wzglËdu na swojNo wysilonNo uczciwośÖ nigdy nikomu nie ośmieli siË opowiedzieÖ, że za jakieś pŐł godziny przekona sam siebie o konieczności zachowania rŐwnowagi duchowej i tak wszystko sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono, obrŐciło siË w najwiËkszy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, ktŐre - a niby czego siË po nich spodziewaÖ? - sNo dzieÖmi i dlatego nie najlepiej orientujNo siË w literaturze i w życiu... Należałoby posłaÖ mnie do departamentu oświaty, pomyślał z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam potrzebni... Mam tylko jednNo pociechË, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze bardzo mało i jeżeli akceleracja bËdzie siË rozwijaÖ w takim samym tempie, to do tego czasu kiedy bËdzie ich dużo, ja już dziËki Bogu szczËśliwie umrË. Jak to dobrze - umrzeÖ we właściwym czasie! Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "ProszË!". Wszedł Pawor w podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniËtym nosem. - Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko, wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkË do nosa i zaczNoł smarkaÖ i kichaÖ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora. - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu? - Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To miasto mnie wykoÓczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och... - Na zdrowie - powiedział Wiktor. Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami. - Gdzie siË pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy razy pukałem do pana, chciałem wziNoÖ coś do czytania. Ja tu przepadnË, jedyne moje zajËcie - to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkË telefonicznNo i jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma pan coś do czytania? - Raczej wNotpiË - rzekł Wiktor. - Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegŐw pan nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana siË nazywa? "ŚmierÖ po południu"? "PŐłnoc po śmierci"? Nie pamiËtam... - "NieszczËście przychodzi o pŐłnocy" - powiedział Wiktor. - O to to. Niech pan da poczytaÖ. - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkË. I do tego nic nie zrozumiał. - A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował siË Pawor z oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistŐw, co tu można nie zrozumieÖ? - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siË dżinu. Z wodNo? Pawor kichnNoł, coś mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał siË dookoła, odrzucił głowË do tyłu i znowu kichnNoł. - Głowa mi pËka - poskarżył siË. - O w tym miejscu... A gdzie pan był? Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami? - Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja? - Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem. Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym departamencie powołano komisjË i ta komisja udowodniła, że to rezultat osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwŐw i marzycieli, tak że wszystko znalazło siË na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan mŐwi, bo widziałem tych miejscowych wunderkindŐw. Zachowaj nas Boże od takich lwŐw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości. - A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? - zaprotestował Wiktor. - Niewykluczone - zgodził siË Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z tym nic wspŐlnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny. Wzrost wagi noworodkŐw, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwŐch metrŐw, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo siË rozmnażaÖ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele... - Co - nauczyciele? Pawor kichnNoł. - Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor przypomniał sobie dyrektora gimnazjum. - Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że zapominajNo rozpiNoÖ rozporka? - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siË na Wiktora. - Oni w ogŐle nie majNo rozporkŐw. - I co jeszcze? - zapytał Wiktor. - W jakim sensie? - Co jeszcze jest w nich niezwykle? Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z litościNo. - Jak widzË, nie ma pan o niczym pojËcia - rzekł Pawor oglNodajNoc zasmarkanNo chustkË. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głŐwnNo właściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomośÖ życia i oderwanie od interesŐw narodu... Jest pan już tu ponad tydzieÓ. Czy był pan gdziekolwiek oprŐcz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprŐcz tego pijanego bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze... - Dobra, dosyÖ tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety. Znalazł siË usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka... - A - a - a, nie podoba siË? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. - Jeżeli tak, to już nie bËdË... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami. - Nie ma o czym opowiadaÖ - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak wunderkindy... - A jednak? - No wiËc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaÓ. Ciekawe pytania, zupełnie dorosłe. .. - Wiktor umilkł. - No wiËc, jeśli mam byÖ całkiem szczery, nieńle mi dali popaliÖ. - A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siË ze wspŐłczuciem. - Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam mŐwiÖ otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnËło, że te dzieci sNo jak dorośli, i to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba, piekielna dysproporcja... - Pawor ze wspŐłczuciem kiwał głowNo. - Słowem, ńle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mŐwiÖ. - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszË panu powiedzieÖ, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty godne litości z tysiNocem kłopotŐw na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś szczegŐlnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych działaÓ partyzantŐw... No wiËc, o co pana pytano? - No, na przykład, co to jest postËp. - Tak. WiËc, ich zdaniem, co to takiego postËp? - Ich zdaniem, postËp to nadzwyczaj proste. PosłaÖ nas wszystkich do rezerwatŐw, żebyśmy siË nie plNotali pod nogami, a wŐwczas oni na wolności bËdNo mogli spokojnie studiowaÖ Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie odniosłem takie wrażenie. - No cŐż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na ten temat mŐwi narŐd? - Kto?! - NarŐd!... NarŐd mŐwi, że wszystkie nieszczËścia sNo przez mokrzakŐw. Dzieci ześwirowały - przez mokrzakŐw... - To dlatego, że w mieście nie ma ŻydŐw - zauważył Wiktor. Potem przypomniał sobie mokrzaka, ktŐry wszedł na salË, jak dzieci wstały i jakNo twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał. - To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzakŐw, łażNo za nimi do leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicŐw majNo za nic, nikogo nie słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na poczNotku rodzice bardzo siË cieszyli, że dzieci zamiast drzeÖ spodnie na płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siË nie cieszy. Jednakże bojNo siË mokrzakŐw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad... Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijaÓskich niemowlNot... - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudŐw? - To nie ja! - powtŐrzył Pawor z uczuciem. - Tak mŐwiNo w mieście. - Co mŐwiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami. - Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki pŐł na pŐł z prawdNo. - Popatrzył na Wiktora znad chustki. - ProszË mnie nie uważaÖ za idiotË - powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci? Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na sali - to już nie koty pŐł na pŐł z deszczem... Jest takie określenie - twarz rozświetlona od wewnNotrz. Właśnie takNo twarz miała Inna, a kiedy rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś w ogŐle nie rozmawia - cedzi coś przez zËby z pobłażliwNo odrazNo... Ale jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrËtne gadanie, to sprawa wyglNoda wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie, skazani... i w ogŐle to świÓstwo podjudzaÖ dzieci przeciwko rodzicom, nawet przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - narŐd jest ważniejszy niż macierzyÓstwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i ojcem, wiËc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii rujnujNocym przedsiËwziËciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia siË czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnË oznajmia, że twŐj ojciec - to pijak i bezmŐzgie bydlË, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że tak jest naprawdË, ale to wszystko jedno świÓstwo, należy to robiÖ inaczej, nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi, żeby zajmowali siË tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? DzieciË zaczyna rŐżanymi usteczkami szczebiotaÖ o postËpie, zaczyna mŐwiÖ straszne, okrutne rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza siË do intelektualnego okrucieÓstwa, najgorszego okrucieÓstwa, jakie można wymyśliÖ, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siË fizjonomie, stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a ja byłem podwŐjnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie... Ależ to paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja... - ...kto ma oczy niechaj zobaczy - mŐwił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można zobaczyÖ i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dzieÖmi i jak siË przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siË nieomal w anioły, a zapytaj takiego jak siË idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł pogardy... Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. WiËc to jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na paÓskim miejscu urozmaiciłbym, a przynajmniej prŐbowałbym urozmaiciÖ swoje sztuczki. Zbyt łatwo odrŐżniÖ paÓski ogon od wszystkich innych ogonŐw. Drut kolczasty, żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej wNotpliwości jakieś paskudztwo... - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor. - A skNod ja mogË wiedzieÖ? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu kolczastego w tym miejscu nie było. - To znaczy, że pan tam już kiedyś był? - Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkŐd, mokrzakŐw wypuszczajNo bez przeszkŐd, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to jest dziwne. Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by mnie ukrzyżowali - NiepojËte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba bËdzie zapytaÖ Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczË, co ona zrobi... ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieÖ. - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor. - Przepraszam, zamyśliłem siË. - MŐwiË, że wcale bym siË nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne. - Ja też bym siË nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwiË siË, nawet jeśli ja sam zechcË zastosowaÖ jakieś środki. Pawor wstał i podszedł do okna. - Ale pogoda - powiedział zgnËbiony. - WyjechaÖ by stNod jak najprËdzej... Da mi pan ksiNożkË, czy nie? - Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom nasze dzieci? Pawor wzruszył ramionami. - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieÖ? My przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciËżki i mokry. - Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze dzieci? - Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkË na butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor? - Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem? - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki buntujNo dzieci? No cŐż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkË i powNochał dżin w szklance. - A niby dlaczego w naszych czasach nie buntowaÖ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli białych szczuje siË na czarnych, żŐłtych na białych, a głupich szczujNo na mNodrych... Co pana właściwie dziwi? - Pawor twierdzi - powtŐrzył Wiktor - że paÓscy pacjenci włŐczNo siË po mieście i uczNo dzieci rŐżnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzË. Tak wiËc, niczemu siË nie dziwiË, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie? - O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od wiekŐw mieli prawo chodziÖ po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mŐwiNoc o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi bËdzie wolno zapytaÖ pana jako tubylca - czy zna pan zabawkË, ktŐra nazywa siË "zła fryga"? - No, oczywiście - odrzekł Wiktor. - Miał pan takNo zabawkË? - r Ja oczywiście nie miałem... ale koledzy, o ile pamiËtam, chyba tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy mŐwili, że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi? - Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rËkË"... - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, mŐgłbym siË dowiedzieÖ, o czym rozmawiajNo tubylcy? - Nie mŐgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paÓskiej kompetencji. - SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? - zapytał Pawor urażonym tonem. - Wiem - powiedział Golem. - ZgadujË, bo tak mi siË podoba,... i niech pan przestanie łgaÖ, przecież prŐbował pan kupiÖ u Teddyego "pogodnik", wiËc świetnie pan wie, co to takiego. - Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi o "pogodnik"... - ChwileczkË, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Czyżby? A mnie siË wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan, Wiktorze, mokrzaki to ciËżko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroÖ i mNodrośÖ, wiËc nie trzeba ich krzywdziÖ. - Kto ich krzywdzi? - Czyżby pan ich nie krzywdził? - Na razie nie. Na razie nawet wrËcz przeciwnie. - No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał. - W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy. - DokNod jedziemy? - Do sanatorium