. JadË do sanatorium, pan jak widzË też siË wybiera do sanatorium, a Pawor niech siË kładzie do łŐżka. DośÖ zarażania grypNo. l Wiktor spojrzał na zegarek. - Czy nie jest za wcześnie? - Jak pan chce. Tylko niech pan pamiËta, że od dzisiejszego dnia autobus nie chodzi. Jest nierentowny. - A może najpierw zjemy obiad? - Jak pan chce - powtŐrzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadŐw. I panu nie radzË. Wiktor pomacał siË po brzuchu. - Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadË. - Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej ksiNożki przywiezie. - Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siË ubieraÖ. Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej, śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał: - Czy rozumie pan aluzje? - Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co? - A wiËc zwracam panu uwagË: aluzja. Niech pan mniej gada. - Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieÖ? - Jako aluzjË. Niech pan przestanie trzaskaÖ dziobem. - Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie. Przejechali miasto, minËli fabrykË konserw, przeciËli pusty miejski park, zapuszczony, mizerny, na wpŐł zgniły z wilgoci, przemknËli obok stadionu, na ktŐrym umorusani, w błotnych cËtkach jak żyrafy, "Bracia w sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napËczniałymi butami napËczniałNo piłkË i wytoczyli siË na szosË prowadzNocNo do sanatorium. Dookoła, za kurtynNo deszczu leżał mokry, płaski jak stŐł step, niegdyś suchy, wypalony i kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siË w grzNoskie mokradła. - Pana aluzja - rzekł Wiktor - przypomniała mi pewnNo rozmowË, mojNo rozmowË z jego ekscelencjNo panem referentem pana prezydenta do spraw paÓstwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwał mnie do swego skromnego - trzydzieści metrŐw na dwadzieścia - gabinetu i zainteresował siË: "Wiktor, czy chce pan nadal mieÖ swŐj kawałek chleba z masłem?" Ja, naturalnie odpowiedziałem twierdzNoco. "No to niech pan przestanie brzdNokaÖ!" - ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni. Golem uśmiechnNoł siË. , - A właściwie na czym pan brzdNokał? - Jego ekscelencja miał na myśli moje Öwiczenia na banjo w młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem. - A właściwie skNod pan ma pewnośÖ, że nie jestem szpiclem? - A ja wcale nie mam takiej pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu mi to zwisa. Poza tym teraz nie mŐwi siË "szpicel". "Szpicel" to archaizm. Teraz wszyscy kulturalni ludzie mŐwiNo "kabel". - Nie wyczuwam rŐżnicy - zauważył Golem. - Praktycznie, ja rŐwnież - powiedział Wiktor. - A wiËc przestajemy trzaskaÖ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał? - Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia. - Pan ma wspaniałNo opiniË! Ale ja pytam o tego nieszczËśnika, ktŐry wpadł w potrzask. Jak jego noga? Golem milczał chwilË, a potem zapytał: - KtŐrego z nich ma pan na myśli? - Nie rozumiem - odparł Wiktor. - Naturalnie, że tego, ktŐry wpadł w potrzask. - Było ich czterech - stwierdził Golem wpatrzony w drogË zalanNo deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niŐsł pan na plecach, trzeciego zabrałem samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozpËtał pan skandalicznNo bŐjkË w restauracji. Wiktor milczał, oszołomiony. Golem milczał rŐwnież. Świetnie prowadził samochŐd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie. - No, no, niech siË pan tak nie mËczy - oznajmił wreszcie Golem. - Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siË tej samej nocy. - To także żart? - zapytał Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem, dlaczego paÓscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia. - Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwŐch powodŐw. Po pierwsze, ja, jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem leczyÖ genetycznych chorŐb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieÖ. - Zabawne - wymamrotał Wiktor - Tyle już siË nasłuchałem o tych paÓskich mokrzakach, że teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzyÖ we wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, że zgruchotana kośÖ może siË zrosnNoÖ w ciNogu jednej nocy. - No tak - rzekł Wiktor. - Dlaczego w mieście nie ma kotŐw? Przez mokrzaki. A Teddyego niedługo zjedzNo myszy... MŐgłby pan zaproponowaÖ mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta rŐwnież i myszy. - A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem. - Tak - lekkomyślnie potwierdził Wiktor. - Właśnie a la - potem przypomniał sobie czym skoÓczyła siË historia ze szczurołapem z Hamelin. - Nie ma w tym nic śmiesznego - powiedział. - Byłem dzisiaj w gimnazjum. Widziałem dzieci. - I widziałem, jak siË zachowywały, kiedy pojawił siË jakiś tam mokrzak. Teraz wcale siË nie zdziwiË, jeśli pewnego piËknego dnia wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli wiedzNo dokNod. - Nie zdziwi siË pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi? - Nie wiem... może zabiorË mu akordeon. - I sam pan zagra? - Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoÖ tych dzieci, zrozumiałem to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyciNogajNo? Przecież pan to wie, Golem. - Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ - powiedział Golem. - Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub bardziej zrËcznie uchyla siË pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siË tak czy inaczej, a pan straci sposobnośÖ, aby nadaÖ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne. - Tajemnica lekarska! - wyrzekł Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem. MogË siË tylko domyślaÖ. Przyhamował. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawiły siË na drodze jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami "Leprozorium - 6 km" i "Sanatorium GorNoce ńrŐdła - 2,5 km". Sylwetki cofnËły siË na pobocze - dorosły mËżczyzna i dwoje dzieci. - Niech siË pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem. - Co siË stało? - Golem zahamował. Wiktor nie odpowiedział. Patrzył na ludzi obok słupa, na rosłego czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniËtym wodNo, na chłopca, ktŐry rŐwnież był bez płaszcza i na dziewczynkË, bosNo, w sukience oblepiajNocej ciało. NastËpnie gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył na szosË. Deszcz i wiatr uderzyły go po twarzy, aż siË zachłysnNoł, ale nie zauważył tego. Czuł niepohamowanNo wściekłośÖ, kiedy "na siË ochotË tłuc i łamaÖ, ale jeszcze ma siË świadomośÖ własnego szaleÓstwa. Na sztywnych nogach podszedł do mokrzaka. " - Co tu siË dzieje? - wycedził przez zËby. A potem do cŐrki patrzNocej na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy: Marsz do samochodu, do kogo mŐwiË! Irma nie ruszyła siË z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy mokrzaka nad czarnNo opaskNo spokojnie mrugały. A potem Irma powiedziała z niepojËtNo intonacjNo "To mŐj ojciec" i Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeÖ, wymachiwaÖ piËściami, nie można groziÖ, chwytaÖ za kołnierz, ciNognNoÖ... i w ogŐle nie można siË wściekaÖ. Powiedział bardzo spokojnie: - Irma, idń do samochodu, jesteś cała mokra. Bol-Kunac, na twoim miejscu też poszedłbym do samochodu. Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała. Ale niezupełnie tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choÖby spojrzeniem poprosiła mokrzaka o zgodË, ale powstał cieÓ wrażenia, że jednak coś zaszło, jakaś wymiana poglNodŐw, jakaś krŐtka narada, w wyniku ktŐrej podjËto decyzjË na jego korzyśÖ. Irma zadarła nos i poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac odparł grzecznie: - Jestem panu niezmiernie wdziËczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej bËdzie jeżeli zostanË. - Jak chcesz - stwierdził Wiktor. - Bol-Kunac mało go wzruszał. Teraz trzeba jeszcze było powiedzieÖ coś na pożegnanie temu mokrzakowi. Wiktor z gŐry wiedział, że to bËdzie coś bardzo głupiego, ale cŐż poczNoÖ? - tak zwyczajnie odejśÖ po prostu nie mŐgł. Ze wzglËdŐw czysto prestiżowych. I powiedział. - Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej czuje siË pan tu jak ryba w wodzie. NastËpnie odwrŐcił siË i rzuciwszy wyobrażonNo rËkawicË, odmaszerował. Wypowiedziawszy te słowa, myślał z obrzydzeniem, hrabia oddalił siË z godnościNo... Inna wlazła z nogami na przednie siedzenie i wyżymała wodË z warkoczykŐw. Wiktor wcisnNoł siË do tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy Golem ruszył, powiedział: - Wypowiedziawszy te słowa, hrabia oddalił siË... WsuÓ tutaj nogi, Irma, to ci je rozetrË. - Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma. - Chcesz złapaÖ zapalenie płuc? Daj tu nogi! - Bardzo proszË - odrzekła Irma, zwinËła siË na siedzeniu i przesunËła do tyłu jednNo nogË. Już z gŐry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego i właściwego, Wiktor ujNoł obiema rËkami tË chudNo, dziewczyÓskNo nogË - mokrNo i wzruszajNocNo, już przymierzył siË, żeby jNo rozcieraÖ - do czerwoności, do purpury, dobrymi ojcowskimi dłoÓmi, tË brudnNo, zlodowaciałNo nogË, odwieczne ńrŐdło katarŐw, gryp, stanŐw zapalnych drŐg oddechowych i obustronnych zapaleÓ płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie sNo chłodniejsze niż jej stopy. SiłNo inercji wykonał jeszcze kilka ruchŐw masujNocych, a nastËpnie ostrożnie tË stopË wypuścił. Przecież wiedziałem, pomyślał nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed nimi, wiedziałem, że tu siË kryje jakiś podstËp, że dzieciom nic nie grozi, żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem w to uwierzyÖ, ale chciałem ratowaÖ, wyrywaÖ ze szponŐw, płonNoÖ sprawiedliwym gniewem, spełniaÖ obowiNozek i znowu napuścili mnie na wodË, i znowu wyszedłem na idiotË, drugi raz tego samego dnia... - Zabieraj swojNo nogË - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogË i zapytała: - DokNod jedziemy - do sanatorium? - Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył jego haÓby. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzył na drogË, ciËżki, rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i wszystkowiedzNocy. - A po co? - zapytała Irma. - Przebierzesz siË w suche ubranie i położysz do łŐżka. - Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił? - Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor. - Dam ci ksiNożki i bËdziesz sobie czytaÖ. Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozË jNo tam? - pomyślał. Diana... No, to siË jeszcze zobaczy. Żadnego picia i w ogŐle nic z tych rzeczy, ale jak ja jNo odwiozË z powrotem? E tam, wezmË jakikolwiek samochŐd i odwiozË... Dobrze by było coś sobie łyknNoÖ - Golem... - zaczNoł, ale siË opamiËtał. Nie wypada, do diabla. - Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siË. - Nie, nic - westchnNoł Wiktor, wpatrzony w szyjkË butelki sterczNocej z kieszeni Golema. - Irma - powiedział znużonym głosem. - Co robiliście na tych rozstajach? - Myśleliśmy mgłË - odpowiedziała Irma. - Co? - Myśleliśmy mgłË - powtŐrzyła Irma. - O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły. - A to po co - o mgle? - zapytała Irma. - MyśleÖ - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wiËc wymaga przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie? - Zależy, jak na to popatrzeÖ - odparła Irma. - MyśleÖ mgłË - to jedno, a myśleÖ o mgle - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne - myśleÖ o mgle. Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił. - Poczekaj - powiedział. - MyśleÖ mgłË - tak siË nie mŐwi, to niegramatycznie. SNo takie czasowniki - nieprzechodnie, myśleÖ, biegaÖ, chodziÖ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziÖ po ulicy. MyśleÖ o... no o czymś tam... - MyśleÖ głupstwa - podpowiedział Golem. - No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony. - Szybko chodziÖ - powiedział Golem. - Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmił Wiktor. - Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem. - Tato, czy możesz nie paliÖ? - zainteresowała siË Irma. Zdaje siË, że Golem wydał z siebie jakiś dńwiËk, a byÖ może to silnik kichnNoł wspinajNoc siË pod gŐrË. Wiktor zgniŐtł papierosa i rozdeptał go obcasem. Podjeżdżali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu sunËła nieprzejrzysta biała ściana. - No i masz mgłË - rzekł Wiktor. - Możesz jNo myśleÖ. A także wNochaÖ, biegaÖ i chodziÖ. Irma chciała coś powiedzieÖ, ale wtrNocił siË Golem. - Nawiasem mŐwiNoc - stwierdził - czasownik "myśleÖ" wystËpuje jako przechodni także w zdaniach podrzËdnie złożonych. Na przykład - myślË, że... i tak dalej. - To zupełnie inna sprawa - nie zgodził siË Wiktor. Obrzydło mu. Miał okropnNo ochotË wypiÖ i zapaliÖ. Zachłannie popatrzył na szyjkË butelki. - Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo. - Nie. A tobie? - TrochË mnie trzËsie - przyznał siË Wiktor. - Trzeba wypiÖ dżinu - zauważył Golem. - Tak, byłoby nieńle... A może pan ma? - Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu. Jeep wjechał w bramË i zaczËło siË to, o czym Wiktor jakoś nie pomyślał. Pierwsze smugi mgły dopiero zaczËły przesNoczaÖ siË przez kratË ogrodzenia i widocznośÖ była znakomita. Na drodze przed samochodem leżała postaÖ w przemokniËtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało, minNoł gipsowNo wazË ozdobionNo nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i przyłNoczył siË do stada samochodŐw stłoczonych przed wejściem do prawego skrzydła. Irma otworzyła drzwi i natychmiast jakaś zapita morda wychyliła siË z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siË oddam?" Wiktor wysiadł zamierajNoc. Irma z ciekawościNo rozglNodała siË dookoła. Wiktor mocno ujNoł jNo za rËkË i poprowadził do wejścia. Na schodkach, pod deszczem siedziały dwie dziwki w bielińnie i ulicznymi głosami śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzedaÖ heroiny. Na widok Wiktora umilkły, ale kiedy przechodził obok, jedna z nich sprŐbowała złapaÖ go za spodnie. Wiktor wepchnNoł IrmË do holu. Było tu ciemno, okna zasłoniËte, śmierdziało dymem tytoniowym i jakimś kwaskiem, trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki. Wiktor z zaciśniËtymi zËbami deptał po cudzych nogach ciNognNoc za sobNo potykajNocNo siË IrmË, a za nimi biegły gniewne, niecenzuralne okrzyki. Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakujNoc po trzy stopnie, pobiegł po pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siË na niNo spojrzeÖ. " Na podeście czekał już na niego z otwartymi objËciami Roscheper Nant. "Wiktor! - zachrypiał - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauważył IrmË i wpadł w entuzjazm. - Wiktor! I ty też! Na małoletnie małolatki!" Wiktor przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł mu na nogË i pchnNoł w pierś - Roscheper upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadziła obok. PchnNoł drzwi Diany - były zamkniËte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast siË odezwała: "Wynoś siË do wszystkich diabłŐw! - wrzasnËła z furiNo. - ŚmierdzNocy impotent! GŐwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. - Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siË otwarły. Stała na progu z importowanym parasolem w pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł IrmË do pokoju i zatrzasnNoł za sobNo drzwi. - A, to ty - powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. - CzuÖ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził? - To jest moja cŐrka - z trudem odparł Wiktor. - Irma. Irmo, to jest Diana. Patrzył Dianie w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziËki Bogu, zdaje siË, że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeńwiała. - Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho. - Irma przemokła - wydusił z siebie. - Przebierz jNo w suche rzeczy, połŐż do łŐżka i w ogŐle... - Nie położË siË - oznajmiła Irma. - Irma - powiedział Wiktor. - BNodń łaskawa słuchaÖ, bo inaczej zaraz kogoś spiorË... - NiektŐrych z tu obecnych rzeczywiście należałoby spraÖ - stwierdziła Diana beznadziejnym głosem. - Diano - rzekł Wiktor. - ProszË ciË. - Dobra - powiedziała Diana. - Idń do siebie. Damy sobie radË. Wiktor wyszedł z ogromnNo ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale i tam nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciÖ na korytarz absolutnie nieznanNo parË, ktŐra siË tam zagnieńdziła oraz uświnionNo bieliznË pościelowNo. Potem zamknNoł drzwi, zwalił siË na goły materac, zapalił wilgotnego papierosa i zaczNoł siË zastanawiaÖ, co też właściwie narozrabiał. * Wiktor obudził siË pŐńno, była pora obiadu. TrochË bolała głowa, ale nastrŐj okazał siË nieoczekiwanie dobry. Wieczorem, wypaliwszy paczkË papierosŐw, zszedł na dŐł, damskNo szpilkNo do włosŐw otworzył czyjś samochŐd, wyprowadził IrmË służbowym wyjściem i odwiŐzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż skrËcało, tak paskudnie siË czuł, Irma zaś siedziała obok, czyściutka, schludna, uczesana według najnowszej mody - żadnych tam warkoczykŐw - i zdaje siË miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotË na nawiNozanie rozmowy, ale musiałby zaczynaÖ od przyznania siË do niebotycznej głupoty, a to wydało mu siË niepedagogiczne. SkoÓczyło siË na tym, że Irma nagle, ni z tego ni z owego, pozwoliła mu zapaliÖ (pod warunkiem, że wszystkie okna bËdNo otwarte) i zaczËła opowiadaÖ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe, jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej takNo nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodË, że w ogŐle jako ojciec jest całkiem do przyjËcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana jest "prawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele wie i za bardzo lubi wypiÖ, ale to akurat w koÓcu nie jest takie straszne, ty też lubisz wypiÖ, a wszystkim siË spodobałeś, dlatego, że mŐwiłeś uczciwie, nie udawałeś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem słusznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac powiedział, że w całym mieście jesteś jedynym człowiekiem wartościowym, jeśli oczywiście nie liczyÖ doktora Golema, ale Golem właściwie nie ma z miastem nic wspŐlnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogŐle potrzebna, czy lepiej bez niej, wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii... W rezultacie odbyła siË znakomita rozmowa, obie strony były pełne szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochŐd postawił na jakimś zagraconym podwŐrzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak bardzo niewdziËcznym zajËciem, szczegŐlnie jeśli zna siË życie i umie siË wykorzystaÖ w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwiNozku z tym wypił z Teddym, ktŐry także był ojcem i także interesował siË problemami wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy, twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a wychowaniem syna nie mŐgł siË zajmowaÖ dlatego, że syn spËdził dzieciÓstwo w obozie koncentracyjnym. Nie wolno biÖ dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie przez całe życie bËdzie je biÖ każdy, kto ma rËce i nogi, a jeśli masz chËÖ uderzyÖ dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiËkszym pożytkiem dla sprawy. Po ktŐrymś z rzËdu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i doszedł do wniosku, że jego cŐrka jest przebiegłym stworzeniem i w ogŐle uciekaÖ siË za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak wykaraskaÖ siË z trudnej sytuacji, w ktŐrNo sam siË uwikłałeś - to co najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale właśnie przyszedł doktor R. Kwadryga i zamŐwił swojNo codziennNo butelkË rumu, wiËc wypili tË butelkË, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w rŐżowych barwach, ponieważ stało siË jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwiÖ, co oznacza, że szanuje ojca, a byÖ może nawet go kocha. .. Potem przyszedł jeszcze ktoś, i coś zamŐwił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spaÖ... Prawdopodobnie... Należy przypuszczaÖ, że spaÖ... Co prawda zachowało siË jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była za podłoga i co to była za woda, nie sposŐb było odtworzyÖ... I lepiej nie odtwarzaÖ... Doprowadziwszy siË do porzNodku Wiktor zszedł na dŐł, zabrał z recepcji świeże gazety i porozmawiał o przeklËtej pogodzie. - Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo? - Właściwie nie za bardzo - powiedział uprzejmie recepcjonista. - Rachunek da panu Teddy. - Aha - powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie precyzowaÖ, poszedł do restauracji. Wydało mu siË, że lamp na sali jest jakby mniej. - O, do diabła - pomyślał ze strachem. Teddyego jeszcze nie było. Wiktor skłonił siË młodemu człowiekowi w okularach i jego towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetË. Na świecie nic siË nie zmieniło. Jedno paÓstwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to drugie paÓstwo wysyłało kategoryczne protesty. PaÓstwa, ktŐre podobały siË panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodŐw i demokracji. PaÓstwa, ktŐre z jakiegoś powodu nie podobały siË panu prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właściwie nie prowadziły wojen, tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne przemŐwienie o konieczności skoÓczenia z korupcjNo raz na zawsze i szczËśliwie przeszedł operacjË usuniËcia migdałŐw. Znajomy krytyk - wyjNotkowe ścierwo - wychwalał nowNo powieśÖ Roc-Tusowa i było to nader tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdË dobra. Podszedł kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził ostrygi, przyjNoł zamŐwienie, pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siË. Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczNoł myśleÖ o pracy. Po dobrym pijaÓstwie zawsze z ochotNo rozmyślał o pracy. Dobrze byłoby napisaÖ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkË... O tym, jak żyje sobie na świecie człowiek, kocha swojNo pracË, niegłupi, lubi przyjaciŐł, a przyjaciele go ceniNo, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochË dziwak. Nie ma fabuły. A jeśli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w ogŐle, jeśli już usiNośÖ do takiej powieści, to trzeba siË zastanowiÖ, dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewNotpliwie dojdzie siË do wniosku, że dobrze jest mu wyłNocznie dlatego, że ma ukochanNo pracË, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprŐcz swojej pracy. Można oczywiście napisaÖ o człowieku, ktŐrego sensem życia jest miłośÖ blińniego i jest mu dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich blińnich i kocha swojNo pracË, ale o takim człowieku parË tysiËcy lat temu napisali już panowie Łukasz, Mateusz, Jan i jeszcze jakiś - w sumie było ich czterech. Tak w ogŐle, to było ich znacznie wiËcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a pozostali byli pozbawieni rŐżnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi prawa korespondencji... a człowiek, o ktŐrym pisali, niestety był szalony... Właściwie byłoby zajmujNoce opisaÖ, jak Chrystus przychodzi na ZiemiË dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje: kochajcie swoich blińnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś antysemita... - Pan pozwoli, panie Baniew? - zahuczał nad nim sympatyczny, mËski głos. Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie purpurowy, kwiczNocy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu Roschepera, lecz elegancko zaokrNoglony, idealnie wygolony, ubrany bez zarzutu imponujNocy mËżczyzna ze skromnNo wstNożeczkNo w klapie i z emblematem Legiii na lewym ramieniu. - ProszË - powiedział Wiktor bez cienia radości. Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siË i położył dłonie na stole. - Postaram siË nie dokuczaÖ panu zbyt długo swojNo obecnościNo - oznajmił - i sprŐbujË nie przeszkodziÖ w paÓskiej biesiadzie, jednakże problem, z ktŐrym zamierzam siË do pana zwrŐciÖ, dojrzał już ostatecznie, abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci ktŐrym drogi jest honor i dobrobyt naszego miasta byli gotowi odłożyÖ własne sprawy, aby go jak najszybciej i najefektywniej rozwiNozaÖ. - Słucham pana - rzekł Wiktor. - Spotykamy siË tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc sobie sprawË z tego, że jest pan nadzwyczaj zajËty, nie chciałem niepokoiÖ pana w czasie pracy, szczegŐlnie biorNoc pod uwagË jej specyfikË. Jednakże zwracajNoc siË obecnie do pana jako osobistośÖ oficjalna - i w swoim własnym imieniu i w imieniu całego magistratu... Kelner przyniŐsł butelkË białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go wzniesionym palcem. - Przyjacielu - powiedział. - PŐl porcji kitchigaÓskiej i kieliszek miËtŐwki. Jesiotr bez sosu... A wiËc pozwolË sobie kontynuowaÖ - oznajmił, ponownie zwracajNoc siË do Wiktora. - Obawiam siË co prawda, że naszNo rozmowË trudno bËdzie uznaÖ za pogawËdkË przy stole, ponieważ mowa bËdzie o sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym, nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaÖ z panem o tak zwanych mokrzakach, o tym złośliwym nowotworze, ktŐry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczËsny region. - Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaÖ. Burmistrz niezbyt głośno wygłosił dobrze przemyślane i nieskazitelne stylistycznie przemŐwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia lat temu, od razu po okupacji, w KoÓskim WNowozie zbudowano leprozorium, obŐz - kwarantannË dla osŐb cierpiNocych na tak zwany żŐłty trNod czyli chorobË okularniczNo. ZresztNo prawdË mŐwiNoc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi, pojawiła siË w naszym kraju jeszcze w niepamiËtnych czasach, przy czym, jak dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegŐlnie czËsto atakowała ona nie wiedzieÖ czemu mieszkaÓcŐw właśnie naszego regionu. Jednakże wyłNocznie dziËki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej poświËcono niezmiernie wiele uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i czËstokroÖ niesprawiedliwie prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantŐw fizycznie likwidowani, nieszczËśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce, gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsiËwziËte środki można jedynie pochwalaÖ, jednakże, jak to u nas czasami siË zdarza, najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siË przeciwko nam. Nie bËdziemy w tej chwili szukaÖ winnych. Nie bËdziemy prowadziÖ śledztwa w sprawie działalności niejakiego doktora Golema, działalności byÖ może ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak siË teraz okazało, w nadzwyczaj nieprzyjemne skutki. Nie bËdziemy także zajmowaÖ siË przedwczesnym krytykanctwem, chociaż stanowisko niektŐrych wystarczajNoco wysokich instancji uporczywie ignorujNocych nasze protesty nam osobiście wydaje siË dośÖ zagadkowe. Przejdńmy do faktŐw... - Burmistrz wypił miËtŐwkË, ze smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siË jeszcze bardziej aksamitny, nie sposŐb było wyobraziÖ sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi pana Baniewa krNożNocymi po mieście plotkami, ktŐre to plotki, jak musi wyznaÖ wprost, sNo rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania zaleceÓ pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na myśli nadzwyczaj rozpowszechniony poglNod o fatalnej roli tak zwanych mokrzakŐw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmianË klimatu, zwiËkszenie liczby poronieÓ i procentu bezpłodnych małżeÓstw, za gwałtowny exodus niektŐrych zwierzNot domowych, za inwazjË szczegŐlnego rodzaju pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej... - Panie burmistrzu - powiedział z westchnieniem Wiktor. - MuszË panu wyznaÖ, że jest mi niezmiernie trudno śledziÖ paÓskie długie okresy. Może porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie bËdziemy mŐwiÖ, o czym nie bËdziemy mŐwiÖ, a bËdziemy - o czym bËdziemy. Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczył, coś pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co trzeba - i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogŐle pił, hałaśliwie z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy - tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan burmistrz krzyknNoł, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salË, leciutko uderzył piËściNo w stŐł i oznajmił. - Rzeczywiście, co ja tu bËdË krËcił. Życie w mieście stało siË niemożliwe - może pan za to podziËkowaÖ paÓskiemu Golemowi - nawiasem mŐwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana, sNo na niego materiały... ten paÓski Golem wisi na włosku... A wiËc, powiadam - na naszych oczach demoralizujNo nasze dzieci. Te ścierwa przenikły do szkŐł i doszczËtnie zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo niezadowoleni, niektŐrzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna siË ferment, tylko patrzeÖ, jak rozpocznNo siË samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. - Osuszył kieliszek. - MuszË siË panu przyznaÖ, że ja ich nienawidzË, zabijałbym jak szczury, tylko nie chcË sobie brudziÖ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew, doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski... No dobrze, zdemoralizowali dzieci, mŐwi siË trudno. Dzieci to dzieci, można je demoralizowaÖ dzieÓ i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siË postawi w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak oni to robiNo. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat, spaliśmy na pieniNodzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak siË to wszystko skoÓczyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym gorzej, przyjechał tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na pewno go zna... pomieszkał dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza, marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja za chwilË zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dziËki znalazł siË trener kretyn, trenuje specjalnNo drużynË do gry w kraj ach o deszczowym klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan mnie rozumie? PrŐbowałem dogadaÖ siË z tym Golemem - jak groch o ścianË - czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na gŐrË - żadnych rezultatŐw. Pisałem wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjËli do wiadomości i skierowali sprawË do rozpatrzenia we właściwych instancjach na dole... NienawidzË ich, ale siË przemogłem i sam pojechałem do leprozorium. Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem... Co za wstrËtne typy! MrugajNo swoimi wyliniałymi ślepiami jak na jakiegoś wrŐbla, jakbym był powietrzem... - pochylił siË do Wiktora i wyszeptał. - BojË siË buntu, krew siË poleje. Pan mnie rozumie? - Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspŐlnego? Burmistrz rozparł siË w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału, zapalił. - W mojej sytuacji - oznajmił - zostaje tylko jedno - uruchomiÖ wszystkie dńwignie. Potrzebna jest jawnośÖ. Magistrat uchwalił petycjË do departamentu ochrony zdrowia, podpisze jNo pan Roscheper, mam nadziejË pan rŐwnież, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawnośÖ! Potrzebny jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głośnym nazwiskiem. PaÓskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palNocy, wymarzony dla takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszË. I w swoim własnym imieniu i w imieniu magistratu, i w imieniu nieszczËśliwych rodzicŐw... Trzeba zrobiÖ wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stNod do wszystkich diabłŐw! DokNodkolwiek, ale żeby z mokrzakŐw nie zostało tu ani śladu, żebyśmy mogli zapomnieÖ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieÖ. - Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem. Ty bydlaku, myślał, ty gruba świnio, naprawdË mogË ciË zrozumieÖ. Ale co siË stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem, niczego takiego siË o nich nie słyszało, tylko niektŐrzy mŐwili, że podobno mokrzaki śmierdzNo, że podobno sNo zarańliwi, podobno robiNo niezwykłe zabawki i w ogŐle rŐżne rzeczy z drzewa... matka Fryda mŐwiła, o ile pamiËtam, że umiejNo rzucaÖ uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogNo ściNognNoÖ na nas wojnË, mŐr i głŐd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym, i co też oni robiNo tam u siebie? Oj, robiNo, robiNo i to dużo. PogodË robiNo, i dzieci zwabiajNo do siebie (po co?), koty przepËdzili (też dlaczego?), pluskwy zmusili do latania... - Pewnie pan sNodzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rËkami - powiedział burmistrz. - W żadnym wypadku. Ale co my możemy? PrzygotowujË proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził siË zostaÖ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośÖ choroby - w tej sprawie nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastËpnie prŐbujemy odpowiedzieÖ terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w drugiego, no, po prostu orły... ale to jakoś nie to. Przecież nie otrzymujemy żadnych instrukcji z gŐry... Policja znajduje siË w fałszywej sytuacji... i w ogŐle... A wiËc przeciwdziałamy jak tylko możemy. Zatrzymujemy ładunki, ktŐre do nich idNo... prywatne, oczywiście, nie żywnośÖ i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo bardzo dużo ksiNożek... Dzisiaj na przykład zatrzymaliśmy ciËżarŐwkË, i od razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby siË pocieszyÖ, a należałoby radykalnie... - Tak - powiedział Wiktor. - WiËc orły jeden w drugiego. Jak mu tam... Flamenda? Ten, no bratanek... - Famenco Juventa - oznajmił burmistrz. - MŐj zastËpca do spraw Legii, orzeł! Pan go już poznał? - TrochË poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki? - Jak to po co? To oczywiście głupota, ale człowiek jest tylko człowiekiem i w ktŐrymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz uśmiechnNoł siË wstydliwie. - Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że oni bez ksiNożek nie mogNo... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak dalej... Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii. ByÖ może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dzieciÓstwie. Ale za to burmistrza i jego bandË znam dobrze - sadło i śmietanka narodu, sfora prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest... Z drugiej strony mogË napisaÖ artykuł, choÖby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego druku, a burmistrz bËdzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakNoś korzyśÖ, żyłbym sobie tutaj śpiewajNoco... Jaki prawdziwy pisarz może siË pochwaliÖ, że żyje jak pNoczek w maśle? MŐgłbym siË tu urzNodziÖ, dostaÖ synekurË, zostaÖ na przykład jakimś inspektorem magistrackim do spraw miejskich plaż i pisaÖ sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale żyje siË człowiekowi pochłoniËtemu ukochanNo pracNo... i wygłaszaÖ na ten temat odczyty dla wunderkindŐw... E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci plujNo w pysk, udawaÖ, że to deszcz i spokojnie siË wytrzeÖ. Na poczNotku ze wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim siË człowiek obejrzy, zacznie siË wycieraÖ z godnościNo i nawet bËdzie miał z tego satysfakcjË. - My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do pośpiechu - powiedział burmistrz. - Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej. Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas, możemy nawet dostarczyÖ coś w rodzaju schematu, planu, według ktŐrego życzylibyśmy sobie... a pan tylko wygładzi wprawnNo rËkNo i rzecz nabierze właściwego blasku. A podpisaliby siË pod tym artykułem trzej wybitni synowie naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i paÓstwowy laureat doktor Rem Kwadryga... Nieńle mu to idzie, pomyślał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła Wojtek - żeby tylko nie uraziÖ człowieka, nie poddawaÖ go przesadnej presji, żeby tylko, nie daj Boże, nie posNodził nas o prywatË... Wybitni synowie miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszË i podpiszË, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bËdzie musiał podnieśÖ rËce do gŐry i w pocie duszy odpracowaÖ swŐj beztroski pobyt w rodzinnym mieście... I o schemacie wspomniał... dobrze wiemy, jaki to musi byÖ schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było wydrukowaÖ. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i marynowane minogi z cebulkNo też pan lubi, wiËc musisz pan polubiÖ pana burmistrza... - ZastanowiË siË nad paÓskNo propozycjNo - powiedział, uśmiechajNoc siË. - Pomysł wydaje mi siË wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza. Burmistrz zarechotał. - No a jak! "Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło" i tak dalej... PamiËtam, jakże inaczej... - ponownie nachylił siË do Wiktora z minNo spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahuczał. - BËdNo wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No? - Tu - oznajmił Wiktor wstajNoc - jestem zmuszony stanowczo odrzuciÖ paÓskNo propozycjË. Mam ważne sprawy - znowu obleśnie mrugnNoł. - W sanatorium. Rozstali siË nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do miejscowej elity i żeby doprowadziÖ do porzNodku roztrzËsione takim zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptaÖ szklaneczkË koniaku natychmiast, jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywiście wyjechaÖ stNod do wszystkich diabłŐw, myślał Wiktor. Za granicË mnie nie wypuszczNo, zresztNo nie chcË wyjeżdżaÖ za granicË, co ja tam bËdË robił, wszËdzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie siË sporo miejsc, w ktŐrych można siË schowaÖ i przesiedzieÖ. Wyobraził sobie słoneczne przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze, milczNocych farmerŐw, zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrŐd wychodka, i straszliwNo nudË... staroświeckie telewizory oraz miejscowNo inteligencjË: cwany pop - dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaÖ, jest gdzie pojechaÖ. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjechał, żebym zszedł z oczu, skrył siË w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniŐsłby siË krzyk, hałas, mieliby kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bËdNo bardzo zadowoleni - wyjechał, zamk