oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista - mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie dołNoczyło do niego urywane, smËtne buczenie. - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu. - Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz broÓ? Jakikolwiek pistolet, automat?... Masz? Wiktor nie odpowiedział, złapał swŐj płaszcz i we trŐjkË zbiegli po schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało siË, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku siedział R. Kwadryga, ktŐry ze zdumieniem krËcił głowNo i najwidoczniej od dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicË, gdzie stała ciËżarŐwka Diany i wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popËdzili przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc siË zebraÖ myśli, Teddy zaś pŐłgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych przekleÓstw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słŐw, ponieważ takie słowa mŐgł znaÖ tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych slumsŐw, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym, potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem barman, barman, barman, i znowu barman. Ludzi w mieście prawie nie było widaÖ, tylko na rogu Słonecznej Diana przyhamowała, żeby zabraÖ spłoszonNo parË małżeÓskNo. Niskie wycie syren przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś apokaliptycznego w tym jËku mechanicznych głosŐw nad bezludnym miastem. Aż ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryÖ siË, ni to strzelaÖ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkË bez zwykłego entuzjazmu, niektŐrzy zaś rozglNodali siË na boki z otwartymi ustami jakby prŐbujNoc cokolwiek zrozumieÖ. Na szosie, za miastem ludzi było coraz wiËcej. NiektŐrzy szli pieszo, zachłystujNoc siË deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ trzeba było jechaÖ pod wiatr. Kilkakrotnie ciËżarŐwka mijała porzucone samochody, zepsute, lub takie, ktŐrym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do rowu. Diana zatrzymywała siË, zabierała wszystkich i bardzo prËdko skrzynia okazała siË zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli siË na gŐrË ustËpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na wpŐł oszalałej staruszce. PŐńniej nawet w skrzyni nie było już miejsca, Diana przestała siË zatrzymywaÖ, ciËżarŐwka pËdziła naprzŐd mijajNoc i oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wËdrujNocych do leprozorium. Kilkakrotnie ciËżarŐwkË wyprzedzały furgonetki wypełnione ludńmi, motocykliści, a jakaś ciËżarŐwka dogoniła ich i jechała teraz z tyłu. Diana przywykła woziÖ koniak dla Roschepera, albo pËdziÖ pustym samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w ciËżarŐwce działy siË rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNośÖ, nie było miejsca, i ci, ktŐrzy stali, wczepiali siË jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siË trzymaÖ jak najdalej od bokŐw skrzyni, nikt siË nie odzywał, wszyscy tylko sapali i klËli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet nie wyobrażał sobie, że na świecie może padaÖ taki deszcz - gËsta, tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpŐł z gradem, ktŐry porywisty wiatr niŐsł na spotkanie idNocych. WidocznośÖ była żadna - piËtnaście metrŐw z przodu i piËtnaście z tyłu, i Wiktor okropnie siË bał, że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochŐd. Ale wszystko jakoś siË udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNoł na nogË, kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ciËżarŐwkË zarzuciło przed skupiskiem samochodŐw stojNocych pod bramNo leprozorium. Zapewne zgromadziło siË tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał i można było pomyśleÖ, że miasto przybiegło tu ratujNoc siË przed potopem. Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko siËgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego stał wielotysiËczny tłum, w ktŐrym tonËły rozrzucone tu i Őwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety z brezentowymi dachami, ciËżarŐwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dńwig, na ramieniu ktŐrego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum, czasami rozlegały siË przerańliwe krzyki. Wszyscy wyskoczyli z ciËżarŐwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianË i Teddyego. WokŐł były same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone, zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce zËby... Wiktor sprŐbował przedostaÖ siË do bramy, ale po kilku krokach beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał ustËpowaÖ miejsca, można ich było pchaÖ, kopaÖ, biÖ, nawet siË nie odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenË starali siË przesunNoÖ naprzŐd, naprzŐd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widaÖ poza kołyszNocym siË morzem kapturŐw i kapeluszy. - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże? - Ścierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNoÖ. MNodrzy ludzie zawsze mŐwili... - A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te wszystkie grube świnie? - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszË siË! Och, Sym... - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy sobie od ust ostatni kËs, chodziliśmy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraÖ i obuÖ... - ZebraÖ siË do kupy i rraz! Brama wyleci... - Ja go w życiu palcem nie tknËłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego... - Widziałeś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi strzelaÖ? Za to, że my po swŐj e dzieci? - MŐj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka! - CŐż to siË wyrabia, panowie? Przecież to jakiś obłËd. Gdzie to widziane? - To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz? OtworzNo nam bramË, a my wszyscy razem... - A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi... - PuśÖcie mnie! PrzepuśÖcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cŐrka! - Dawno siË już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siË zapytaÖ. - A może nic im nie bËdzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo wszystko nie okupanci, nie na rozwałkË poszły, nie do piecŐw... - ZabijË, gardło przegryzË! - Ta - ak, widocznie jedno wielkie gŐwno z nas zostało, jeśli rodzone dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły, nikt ich silNo nie zmuszał... - Ej, kto ma broÓ? WychodziÖ! Kto ma broÓ, niech wychodzi, powtarzam! ZbieraÖ siË tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem! - To sNo moje dzieci, mŐj panie, moje własne i bËdË nimi rzNodził tak jak mi siË podoba! - Gdzie jest policja, o Boże! - Trzeba wysłaÖ telegram do pana prezydenta! PiËÖ tysiËcy podpisŐw - to nie w kij dmuchał! - KobietË zadusili! OdsuÓ siË, mŐwiË draniu! Nie widzisz? - Municzka! MŐj Municzka! Municzka! - GŐwno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji. Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach... - OtwieraÖ bramË, twoja maÖ! Mokrzaki parszywe! Ścierwa! - BramË! Wiktor zawrŐcił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo wszystko wydostał siË, odnalazł ciËżarŐwkË i znowu wdrapał siË na gŐrË. Nad leprozorium wisiała mgła i dziesiËÖ metrŐw za ogrodzeniem nie było już nic widaÖ. Brama była zamkniËta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali rozkraczeni żołnierze służby wewnËtrznej w hełmach nasuniËtych na oczy - było ich mniej wiËcej dziesiËciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc siË na palcach ze zdenerwowania, natËżajNoc głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer, ale nie sposŐb go było usłyszeÖ. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia etażerka, wznosiła siË we mgle drewniana wieża i na jej gŐrnej platformie stał karabin maszynowy i krËcili siË mËżczyńni w " szarych mundurach. NastËpnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzËkujNoc żelazem przejechał wzdłuż drutŐw transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że nawet można było usłyszeÖ wysilone okrzyki oficera ("... SpokŐj... mam rozkaz... do domŐw...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i zaryczał. Przed bramNo zaczNoł siË jakiś ruch. WśrŐd ciemnych, granatowych i szarych płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule. Pojawiły siË w tłumie jak plamy światła, przedzierały siË na wolnNo przestrzeÓ i tam łNoczyły w żŐłtozłotNo masË. Chłopcy jak dËby - w złotych koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dziËki ktŐrym żołnierzy Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krŐtkie, masywne pałki i niezliczonNo ilośÖ emblematŐw Legii - na sprzNoczce, na lewym rËkawie, na piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordË piËÖ lat bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki, gwiazdozbiory znaczkŐw. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana prezydenta, i jego ziËcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii... i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z tych bałwanŐw w porywie chuligaÓskiego entuzjazmu rzuci taki granat - odezwie siË karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera, automaty żołnierzy i bËdNo strzelaÖ do tłumu, do tłumu, a nie do złotych koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai siË oglNodaÖ dookoła nie wiedzNoc co robiÖ, ale wtedy oficerowi przyniesiono z wartowni megafon. Oficer strasznie siË ucieszył, nawet siË uśmiechnNoł i zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNoÖ "Uwaga! ProszË wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu siË zepsuł, oficer pobladł, dmuchnNoł w tubË, a Flamenco Juventa, ktŐry nawet przygotował siË do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegaÖ i wymachiwaÖ pałkNo. Tłum nagle grońnie zahuczał - wydawało siË, że krzyknËli wszyscy razem i ci ktŐrzy krzyczeli już przedtem, i ci ktŐrzy do tej pory milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siË i Wiktor też zaczai krzyczeÖ nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co siË zaraz wydarzy. "ZabraÖ tych bałwanŐw! - krzyczał - ZabraÖ strażakŐw! To śmierÖ! Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej chwili nieruchomy, zaczai rŐwnomiernie kołysaÖ siË jak pŐłmisek gigantycznej galarety. Oficer upuścił megafon i zaczai cofaÖ siË do drzwi wartowni, twarze żołnierzy pod hełmami stały siË twarzami rozjuszonych zwierzNot, na gŐrze, na wieżyczce, nikt siË już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy karabinie. I wtedy rozległ siË Głos. Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie i od razu zagłuszył wszystkie pozostałe dńwiËki. Był spokojny, nawet melancholijny, pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwośÖ, jakby przemawiał ktoś ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrËtnego tłumu, ktoś kto mŐwi przez ramiË oderwany na chwilË od ważnych spraw z powodu irytujNocych głupstw. - PrzestaÓcie wreszcie krzyczeÖ - powiedział Głos. - PrzestaÓcie wymachiwaÖ rËkami i odgrażaÖ siË. Czy to doprawdy takie trudne - przestaÖ gadaÖ i przez chwilË spokojnie pomyśleÖ? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego, że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz. Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczËtnie i ostatecznie. One nie chcNo już dłużej żyÖ tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie naśladowaÖ swoich przodkŐw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNoÖ na pijakŐw i rozpustnikŐw, ludzi małodusznych, konformistŐw i niewolnikŐw, nie chcNo, żeby zdobiono z nich przestËpcŐw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paÓstwa. Głos umilkł na chwilË. Przez całNo minutË nie było słychaÖ ani jednego dńwiËku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznNoc nad ziemiNo. Potem Głos przemŐwił znowu: - Możecie byÖ zupełnie spokojni o swoje dzieci. BËdzie im dobrze - lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was przyjNoÖ, ale od jutra - przychodńcie. W KoÓskiej Dolinie zostanie przygotowany Dom SpotkaÓ i od trzeciej po południu możecie przychodziÖ choÖby codziennie. Codziennie o pŐł do trzeciej z placu miejskiego bËdNo odchodziÖ trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz burmistrz zatroszczy siË o dodatkowy transport. Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali siË poruszyÖ. - Tylko weńcie pod uwagË - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy czy dzieci zechcNo siË z wami spotykaÖ. W pierwszych dniach możemy jeszcze je nakłoniÖ, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bËdNo miały na to ochoty... ale potem... to już jak tam siË sami z nimi dogadacie. A teraz rozejdńcie siË Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzË, pomyślcie, sprŐbujcie pomyśleÖ, co możecie daÖ swoim dzieciom. Przyjrzyjcie siË sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swŐj obraz i podobieÓstwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domŐw. Tłum pozostał nieruchomy. ByÖ może prŐbował myśleÖ. W każdym razie Wiktor prŐbował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu strzËpy wspomnieÓ, fragmenty rozmŐw, głupia, umalowana twarz Loli. A może jednak lepiej skrobankË? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z wściekłości... Ja z ciebie zrobiË człowieka, parszywy szczeniaku, skŐrË z ciebie zedrË... Okazało siË, że mam dwunastoletniNo cŐrkË, czy możesz pomŐc mi jakoś jNo urzNodziÖ w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata? Marsz na miejsce! Masz tu lalkË, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz siË jak dorośniesz... - No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - Odejdńcie!. Nadleciał ciËżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł. - No, idńcie już - powiedział Głos. I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciËżka wilgotna dłoÓ, ktŐra legła na twarzy, popchnËła - i znikła. Wiktor otarł policzki i zobaczył, że tłum siË cofa. Ktoś głośno krzyknNoł, rozległy siË dńwiËczNoce dośÖ niepewnie nawoływania, wokŐł samochodŐw i autobusŐw powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczËli ze wszystkich stron wdrapywaÖ siË do skrzyni ciËżarŐwki, wszyscy poczËli siË śpieszyÖ, rozpychaÖ, tłoczyÖ w drzwiach samochodŐw, niecierpliwie rozdzielaÖ sczepione kierownicami rowery, zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, czËsto oglNodajNoc siË, ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na transporter, ktŐry właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie siË odwracajNo i dlaczego siË śpieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek siË bał, to tego, że Głos znowu powie: "Idńcie"! i znowu ciËżka wilgotna dłoÓ z odrazNo legnie na jego twarzy. Grupka kretynŐw w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny obowiNozek i oni rŐwnież cofnËli siË, nastËpnie zawrŐcili i powlekli precz, zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiË szare, granatowe; ciemne płaszcze, i oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy, samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciËżarŐwki rozglNodali siË niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?" Potem nie wiadomo skNod wynurzyła siË Diana, Diana Gniewna stanËła na stopniu, spojrzała w gŐrË, po czym krzyknËła surowo: "Tylko do skrzyżowania! SamochŐd jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił siË zaprotestowaÖ, wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali siË na wszystko. Teddy nie pojawił siË do kopca, prawdopodobnie zabrał siË innym samochodem. Diana zakrËciła i pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz rowerzystŐw, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z jËkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNoł siË dopiero wtedy, kiedy Diana podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł siË do szoferki. Oboje milczeli do samego sanatorium. Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała - Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił siË na łŐżko w swoim pokoju, zapalił papierosa i zaczNoł gapiÖ siË w sufit. ByÖ może godzinË, byÖ może dwie, bez przerwy palił, wiercił siË na łŐżku, wstawał, spacerował po pokoju, bezmyślnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodË z kranu, ponieważ mËczyło go pragnienie i znowu padał na łŐżko. ...Upokorzenie, myślał. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od łobuzŐw, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je biÖ, ale gotowi byli oddaÖ za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotË,... matki rodziły je w bŐlach, ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili siË nimi, czËsto je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i rzeczywiście, teraz ich życie zrobiło siË puste, nic im przecież nie zostało. Czy wolno wiËc traktowaÖ ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśÖ po pysku... ...Czyżby naprawdË, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w człowieku od zwierzËcia? Nawet macierzyÓstwo, nawet uśmiech Madonny, czułe, serdeczne rËce podajNoce pierś niemowlËciu... Tak, oczywiście, instynkt i cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczËście polega na tym, że tË religiË prŐbuje siË przenieśÖ na wychowanie, to znaczy na takie dziedziny, z ktŐrymi instynkty nie majNo już nic wspŐlnego, a jeżeli majNo, to przynoszNo wyłNocznie szkodË... dlatego że wilczyca mŐwi wilczËtom: "KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajËczyca uczy swoje zajNoczki: "Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe: "Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki, gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siË, jak myśleli przed tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a powinno byÖ tak i tak. Zobaczyłeś? A teraz zacznij myśleÖ sam, myśl co zrobiÖ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem, czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogŐle wszystko to już było, wszystko to już wyprŐbowaliśmy, zrealizowali siË poszczegŐlni świetni ludzie, ale przeważajNoce masy pchały siË starNo drogNo, nigdzie nie skrËcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywaÖ swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak ja, chowaj siË tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad, i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepŐw, pożeraczy mamutŐw. Żal mi tych bezwłosych potomkŐw, żal mi ich, bo żal mi samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogŐle potrzebni, nie zamierzajNo nas reedukowaÖ, nie zamierzajNo nawet burzyÖ starego świata, stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata żNodajNo tylko jednego - żeby siË od nich odczepił. Teraz stało siË to możliwe, teraz można handlowaÖ ideami, mamy teraz potËżnych kupcŐw idei, oni bËdNo ciË chroniÖ, zapËdzNo cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat ci nie przeszkadzał, bËdNo ciË karmiÖ, bËdNo ciË pielËgnowaÖ... bËdNo w sposŐb najbardziej ugrzeczniony ostrzyÖ topŐr, ktŐrym odrNobujesz gałNoń, na ktŐrej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami. ...I do diabła, to jest na swŐj sposŐb wspaniałe - wszystko już wyprŐbowano, tylko tego jeszcze nie wyprŐbowano - zimny wychŐw bez słodkiego szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogË wiedzieÖ jak wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucieÓstwo i pogardË widaÖ gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze, intelekt, myślcie, uczcie siË, analizujcie - ale co z rËkami matki, czułymi dłoÓmi, ktŐre kojNo bŐl i ogrzewajNo świat. I kłujNocy zarost ojca, ktŐry bawi siË w wojnË i w tygrysa, uczy siË boksowaÖ, jest najsilniejszy i wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche) kłŐtnie rodzicŐw, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne targanie za uszy na zmianË z nagłym i niepojËtym deszczem cukierkŐw i miedziakŐw na kino... ZresztNo, skNod ja mogË wiedzieÖ - może oni majNo jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzyÓstwo i ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba byÖ, żeby na ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to mało? Do diabla - niczego wiËcej od ludzi nie wymagam! .. .Nie tak prËdko, powiedział do siebie. Znajdń najważniejsze. Jesteś z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - mieÖ wszystko w nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał byÖ cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest byÖ cynikiem!... no, coś takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siË, nie żałujNoc sił i środkŐw, kuł, najpiËkniejszych frazesŐw, papieru, nie żałujNo piËści, nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście przeciw - nie znoszË lekceważenia, nienawidzË elit, nienawidzË wszelkiej nietolerancji, i nie lubiË, och, jak ja nie lubiË, kiedy mnie bijNo po mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubiË ludzi mNodrych, utalentowanych, nienawidzË głupcŐw, nienawidzË tËpakŐw, nienawidzË złotych koszul, faszystŐw i jest jasne, że do niczego nie dojdË, zbyt mało o nich wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siË w oczy raczej to, co złe - okrucieÓstwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w rezultacie - z nimi jest Diana, ktŐrNo kochani, i Irma, ktŐrNo kocham, i Golem, ktŐrego szanujË, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszË generałŐw, przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak, wiËkszościNo głosŐw niczego siË tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju demokratycznych wyborŐw - wiËkszośÖ zawsze popiera łobuzŐw... Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana. - Jak idzie praca? - zapytała. - PłonË - odpowiedział. - Spalam siË, świecNoc innym. - Fakt, dużo dymu. ChoÖbyś okno otworzył... Chcesz jeśÖ? - Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł śniadania. - Do diabła, w takim razie idziemy! Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali dietetycznNo zupË "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmËczenia. Gruby trener w opiËtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy. - Poznam ciË teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy razem obiad. - Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotË milczeÖ przy jedzeniu. - MŐj mNoż - odrzekła Diana. - MŐj były mNoż. - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cŐż... Bardzo mi milo. Co też przyszło jej do głowy, pomyślał smËtnie. I komu to potrzebne. Popatrzył żałośnie na DianË, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żŐłtoskŐry, garbatonosy, w ciemnym garniturze i w czarnych rËkawiczkach. Nie podał Wiktorowi rËki, tylko skłonił siË i powiedział niegłośno: - DzieÓ dobry, cieszË siË, że pana widzË. - Baniew - przedstawił siË Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktŐra go zawsze ogarniała na widok mËżŐw. - My siË właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor. - Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywiście! MuszË siË panu przyznaÖ, że moja pamiËÖ... - zamilkł. - ChwileczkË - zapytał. - Jaki Zurtzmansor? - Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy siË w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznościach... Może usiNodziemy? Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bËdzie. To znaczy oni tak wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"? Zurtzmansor - nie wiedzieÖ czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz, grajNocy tancerza, ktŐry gra tancerza, ktŐry tak naprawdË jest mokrzakiem, albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet piËcioma, liczNoc razem z restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularŐw", jakby rozpłynËły siË po całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykaÓski kolor. Diana z dziwnym, nieomal macierzyÓskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mËża. I to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, ktŐrej do tej pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mËżami. Kelnerka przyniosła zupË. - DziËkujË - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkË i zaczNoł jeśÖ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor rŐwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. RËkawiczek nie zdjNoł, ale sposŐb w jaki posługiwał siË łyżkNo, w jaki łamał chleb, używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu. - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził Wiktor - filozofem... - Obawiam siË, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo. - Obawiam siË, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj odległy. Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyÖ rozmowË. Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co siË pchaÖ, skoro on chciał siË ze mnNo zobaczyÖ, to niech sam zaczyna... Przyniesiono drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroiÖ miËso. Przy długich stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczËkajNoc nożami i widelcami. A przecież siedzË tu jak głupi, pomyślał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli siË rozstaÖ, ale ona nie chciała siË rozstaÖ, bo inaczej po co by jechała do tej dziury - żeby wynosiÖ nocniki Roschepera? I czËsto siË widujNo, on zakrada siË do sanatorium, zdejmuje opaskË i taÓczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni oboje taÓczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaÖ - obchodzi. Tylko - co mianowicie? Oni zabrali mi cŐrkË, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak ojciec. Odebrali mi kobietË, ale jestem zazdrosny o DianË nie jak mËżczyzna. .. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietË, zabrali cŐrkË... CŐrkË, ktŐra zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w trzynastym. KobietË, ktŐrNo znam kilka dni... Ale proszË - jestem zazdrosny i to nie jak ojciec i nie jak mËżczyzna. Tak, byłoby znacznie prościej, gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan mŐj honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?" - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor. - Nijak - odpowiedział Wiktor. - Ciekawe byłoby go przeczytaÖ - oznajmił Zurtzmansor. - A czy pan wie co to ma byÖ za artykuł? - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze. - A jeżeli bËdË musiał? Mnie generał Pferd nie obroni. - Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli bËdzie siË pan bardzo staraÖ. IstniejNo ludzie, ktŐrzy automatycznie, niezależnie od własnych chËci, transformujNo na swŐj sposŐb każde zadanie jakie, przed nimi staje. Pan należy do takich ludzi. - To ńle, czy dobrze? - spytał Wiktor. - Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości człowieka wiadomo bardzo mało, jeżeli nie liczyÖ tej czËści, na ktŐrNo składajNo siË odruchy. Co prawda, osobowośÖ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twŐrcze, indywidualnie przetwarzajNoce informacjË o rzeczywistości. PorŐwnujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko z odbiciem tego zjawiska w twŐrczości takiej jednostki, możemy wiele siË dowiedzieÖ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjË. - A czy nie wydaje siË panu, że brzmi to nieco obrańliwie? - zapytał Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siË dziwacznie i spojrzał na Wiktora. - Aha, rozumiem - odparł. - TwŐrca, a nie krŐlik doświadczalny... Ale widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okolicznośÖ, dziËki ktŐrej jest pan dla nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposŐb pobudzania wyobrańni, zaspokajanie potrzeby wspŐłprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebiÖ. - Wobec tego czujË siË pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy ostatnie przemŐwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym słowa "wrogowie wolności" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo "pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja psychika nie bËdzie w tej zabawie w ogŐle uczestniczyÖ. - To siË panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta pan przemŐwienie i na poczNotek okaże siË, że jest skandalicznie napisane. Mam na myśli jego stylistykË. Zacznie pan poprawiaÖ styl, szukajNoc bardziej precyzyjnych sformułowaÓ, zacznie pracowaÖ wyobrańnia, zemdli pana od zatËchłych słŐw, zechce pan je ożywiÖ, zastNopiÖ urzËdowe łgarstwa żywymi faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaÖ prawdË. - ByÖ może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty na pisanie tego artykułu. - A ma pan ochotË pisaÖ coś innego? - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym, jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin. Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo. - Świetny pomysł. Niech pan napisze. Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja maÖ. ale kto wydrukuje? Może ty wydrukujesz? - Diana - zapytał. - A czy nie można by siË czegoś napiÖ? Diana wstała bez słowa i wyszła. - A poza tym napisałbym z przyjemnościNo o skazanym mieście - powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokŐł leprozorium. I o złych czarownikach. - Ma pan pieniNodze? - Na razie jeszcze mam. - Chciałem pana zawiadomiÖ, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansË, to oczywiste. WiËc pieniNodze bËdzie pan miał. - Ta - ak - powiedział Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi siË nie zdarzyło. A dużo bËdzie tych pieniËdzy? - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiËtam dokładnie. WrŐciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkË i jednNo szklankË. - Daj jeszcze jednNo szklankË - poprosił Wiktor. - Ja nie bËdË piÖ - oznajmił Zurtzmansor. - Właściwie ja... Hm.. - Ja też nie bËdË - powiedziała Diana. - To za "NieszczËście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc. - Tak. I za "KotkË". Tak, że na trzy miesiNoce bËdzie pan miał spokŐj. A może na mniej? - Na jakieś dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A wiËc - chciałbym zwiedziÖ wasze leprozorium. - Oczywiście - rzekł Zurtzmansor. - WrËczenie nagrody odbËdzie siË właśnie tam. Tylko, że siË pan rozczaruje. Żadnych cudŐw nie bËdzie. BËdzie dzieÓ wolny od pracy. Około dziesiËciu domkŐw i pawilon szpitalny. - Pawilon szpitalny - powtŐrzył Wiktor. - I kogŐż tam u was leczNo? - Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł siË i nagle coś dziwnego stało siË z jego twarzNo. Prawe oko było puste i zjechało do podbrŐdka, usta zrobiły siË trŐjkNotne, lewy policzek razem ż uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie wypadł z rËki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żŐłty i uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty. A może mi siË tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkË papierosŐw, zapalił i wbił wzrok w szklankË. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od stołŐw i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc siË donośnie. Zurtzmansor powiedział: - A w ogŐle chcielibyśmy, żeby czuł siË pan bezpiecznie. Nie powinien siË pan niczego obawiaÖ. Zapewne domyśla siË pan, że nasza organizacja zajmuje określone położenie i cieszy siË określonymi przywilejami. Wiele robimy, wiËc na wiele siË nam pozwala. Pozwala siË nam na doświadczenia z klimatem, pozwala siË przygotowywaÖ tych, ktŐrzy nas zastNopiNo... i tak dalej. Nie warto specjalnie siË rozwodziÖ. NiektŐrzy panowie sNodzNo, że pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błËdu. - Zamilkł na chwilË. - ProszË pisaÖ o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na szczekajNoce psy. Jeśli bËdzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, bËdziemy pana sami wydawaÖ. Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione. Wiktor wypił i pokrËcił głowNo. - Jasne - stwierdził. - Znowu siË mnie kupuje. - Można to i tak nazwaÖ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelnikŐw, powiedzmy, chwilowo niezbyt liczny, ktŐry jest niezmiernie zainteresowany paÓskNo pracNo. Jest pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki pan jest. Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc siË, po czyjej jest pan stronie. Niech pan bËdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twŐrczej jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba. - WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie musztardowym. Jakaż wiËc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy zdarzyło siË panu kiedykolwiek zaprzedawaÖ duszË i piŐro? - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu umilkł na chwilË. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy siË, że pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartości moralne nie sNo na sprzedaż. Można je zniszczyÖ, ale nie kupiÖ. Każda określona wartośÖ moralna potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. KwadrygË. To pomyłka. Pan prezydent kupił chałturszczyka R. KwadrygË, ale malarz przeciekł mu miËdzy palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł miËdzy palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni artyści, a nie propagandyści. Wstał. Wiktor rŐwnież wstał czujNoc niezrËcznośÖ i dumË, nieufnośÖ i poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialnośÖ, i coś jeszcze w czym chwilowo nie umiał siË zorientowaÖ. - Było mi miło porozmawiaÖ z panem - powiedział Zurtzmansor. - ŻyczË powodzenia w pracy. - Do widzenia - odparł Wiktor. Zurtzmansor lekko siË skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim, pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim. - Właśnie za to ciË kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło i siËgnNoł po butelkË. - Za co? - zapytał z roztargnieniem. - Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna, awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim ludziom. Przechyliła siË przez stŐł i pocałowała Wiktora w policzek. To była jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do GŐry. - Też mi coś - wymamrotał Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na godzinË. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdË nie było to takie proste. Wiktor wrŐcił do hotelu nastËpnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie Diana dała mu kobiałkË - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera pŐł puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNoÖ. PosËpny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczËstował go truskawkami, portier wziNoł kilka jagŐd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i powiedział: - Okazuje siË, że mŐj szczeniak wszystkim tam u nich krËcił. - Dlaczego pan tak o nim mŐwi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany. - No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. - Starałem siË... - znowu sposËpniał. - SNosiedzi żyÖ nie dajNo. - oznajmił. - A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem. - Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści, a paÓski chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że przyjańni siË z mojNo cŐrkNo. - Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś siË spokrewnimy? - A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilË śmieli siË i żartowali. - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier. - Nie - odparł Wiktor i stał siË czujny. - Bo co? - Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy rozeszliśmy siË, niektŐrzy, znaczy, zostali. Dobrało siË paru chojrakŐw, przeciËli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe. - O do diabła - rzekł Wiktor. - Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. - Rozejrzał siË na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: - Nasz Teddy też tam był, dostał kulkË. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siË w domu. - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony. PoczËstował truskawkami recepcjonistË, wziNoł klucz i poszedł do siebie. Nie rozbierajNoc siË wykrËcił numer Teddyego. Synowa Teddyego zakomunikowała, że na ogŐł nie jest ńle, przestrzelili mu miËsieÓ, leży na brzuchu, przeklina i chla wŐdË. Ona zaś wybiera siË dzisiaj do Domu SpotkaÓ zobaczyÖ syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia, obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkË. Powinien jeszcze zadzwoniÖ do Loli, ale kiedy wyobraził sobie tË rozmowË, krzyki,