Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi
Trzeba tworzyzh dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego by można Je
tworzyzh.
Robert Fenn Warren
Fragmenty wywiadu, ktury przeprowadził specjalny korespondent Radia
Harmont z
doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
- ... Zapewne pana pierwszym poważnym odkryciem było odkrycie tak
zwanego radiantu Pillmana?
- Nie sądzk. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
muwiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
- Pan chyba żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana - te dwa słowa
zna każdy uczes szkoły podstawowej.
- Nic dziwnego. Radiant Pillmana pierwszy odkrył właśnie uczes,
niestety nie pamiktam jego nazwiska, niech pan zajrzy do "Historii
Lądowania" Stetsona, tam pan znajdzie wszystkie szczeguły. Radiant został
odkryty przez ucznia, wspułrzkdne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
- Tak, z odkryciami zdarzają sik zdumiewające historie. Czy nie mugłby
pan wyjaśnizh naszym słuchaczom, panie doktorze...
- Niech pan posłucha, drogi rodaku. Radiant Pillmana to niezmiernie
prosta rzecz. Proszk sobie wyobrazizh, że wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelazh z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą sik w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym odkryciem, zawiera sik w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześzh - rozmieszczone są
na powierzchni naszej planety tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
Łabkdzia, a punkt na nieboskłonie, z kturego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
- Dzikkujk w imieniu słuchaczy, panie doktorze. Drodzy słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos, panie doktorze, wczoraj upłynkło dokładnie trzynaście lat od dnia
Lądowania. Byzh może, zechce pan w związku z tym powiedziezh kilka słuw swoim
rodakom?
- A co konkretnie ich interesuje? Niech pan pamikta, że nie było mnie
wuwczas w Harmont...
- Tym bardziej chcielibyśmy usłyszezh, co pan pomyślał, kiedy sik
okazało, że passkie rodzinne miasto stało sik obiektem inwazji obcej
supercywilizacji...
- Muwiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobrazizh, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło sik coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
- Jednakże w koscu musiał pan uwierzyzh.
- Istotnie, w koscu musiałem.
- No i co było dalej?
- Nagle przyszło mi do głowy, że zaruwno Harmont, jak i pozostałe pikzh
Stref Lądowania... przepraszam, wtedy wiedziano tylko o czterech... że
wszystkie one tworzą określoną krzywą. Obliczyłem wspułrzkdne radiantu i
posłałem je do "Nature".
- I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
- Widzi pan, wtedy już wierzyłem w fakt Lądowania, ale jednak w żaden
sposub nie byłem w stanie uwierzyzh panicznym korespondencjom o płonących
dzielnicach, o potworach, kture szczegulnie chktnie pożerały starcuw i
dzieci, o krwawych walkach mikdzy nieśmiertelnymi przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
Krulewskiej Mości...
- Miał pan słusznośzh. Pamiktam, że koledzy dziennikarze nieźle wtedy
narozrabiali... Powruzhmy jednak do nauki. Odkrycie radiantu Pillmana było
passkim pierwszym, ale, jak sądzk, nie ostatnim wkładem w naszą wiedzk o
Lądowaniu.
- Pierwszym i ostatnim.
- Ale bez wątpienia śledzi pan uważnie stan mikdzynarodowych badas w
Strefach Lądowania...
- Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
- Ma pan na myśli "Biuletyn Mikdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
- Tak.
- A wikc co zdaniem pana należy uznazh za najważniejsze odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
- Sam fakt Lądowania.
- Przepraszam?
- Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na
przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krutko
gościli u nas i co sik z nimi stalo puźniej. Najważniejsze, że teraz
ludzkośzh z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
sik, że Instytutowi Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy wikcej nie uda sik
dokonazh ruwnie fundamentalnego odkrycia.
- To wszystko jest ogromnie interesujące, panie doktorze, ale prawdk
muwiąc miałem na myśli odkrycia w dziedzinie techniki. Odkrycia, kture
mogłaby wykorzystazh nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych uważa, że materiały znajdujące sik w Strefach Lądowania mogą
zmienizh cały bieg naszej historii.
- No cuż, ja nie należk do zwolennikuw tego punktu widzenia. A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
- Jednak od dwuch lat jest pan konsultantem Komisji OFIZ, zajmującej
sik całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
- To prawda. Ale ja nie mam nic wspulnego z badaniami cywilizacji
pozaziemskich. W Komisji, wspulnie z innymi kolegami, reprezentujemy
mikdzynarodowe środowisko naukowe, kontrolując wykonanie rezolucji ONZ w
sprawie eksterytorialności Stref Lądowania. Brutalnie muwiąc, pilnujemy,
żeby wszystkim, co znajduje sik w Strefach, dysponował wyłącznie
Mikdzynarodowy Instytut.
- Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
- Tak.
- Zapewne ma pan na myśli stalkeruw?
- Nawet nie wiem, co to takiego.
- Tak u nas, w Harmont, nazywają zuchwalcuw, kturzy na własne ryzyko
przekradają sik do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co im wpadnie w rkce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
- Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
- Jasne! Tymi sprawami zajmuje sik policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedziezh, co właściwie leży w passkiej kompetencji, panie doktorze?
- Wiadomo, że istnieje stały przemyt przedmiotuw ze Stref Lądowania.
Materiały dostają sik w rkce nieodpowiedzialnych jednostek oraz całych
organizacji. Nas, uczonych i członkuw Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
- Czy nie mugłby pan wypowiedziezh sik bardziej konkretnie?
- Wie pan, lepiej porozmawiajmy o sztuce. Czy naprawdk passkich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezruwnanej Qwendy Muller?
- Ależ oczywiście! Ale najpierw może skosczymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zajązh sik tymi pozaziemskimi cudami?
- Jak by to panu powiedziezh... Prawdopodobnie.
- A wikc niewykluczone, że pewnego pikknego dnia mieszkascy Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
- Niewykluczone.
lat 23, kawaler. Laborant Mikdzynarodowego Instytutu Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont
Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni.
Wystarczy zrzucizh Kombinezony i można iśzh w miasto, zajrzezh do "Barge" i
wypizh coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stojk ot, tak sobie,
podpieram ściank, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, palizh
mi sik chce wściekle - od dwuch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on
jakoś nie może rozstazh sik ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf,
zamknął, opieczktował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera
"pustaki", ogląda każdy ze wszystkich stron (a cikżkie są ścierwa jak
wielkie nieszczkście, każdy waży sześzh i puł kilo) i starannie ustawia na
pułkach.
Okropnie długo już wojuje z tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez żadnego pożytku dla ludzkości. Na jego miejscu ja bym już dawno olał
sprawk i za te same pieniądze zająłbym sik czymś innym. Chociaż z drugiej
strony, jeśli sik zastanowizh, taki "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można powiedziezh - szemrany. Ile to ja sik ich nadźwigałem, a
wszystko jedno, za każdym razem jak je zobaczk, od nowa nie mogk sik
nadziwizh. Dwie miedziane okrągłe płytki wielkości spodeczka, grube na pikzh
milimetruw, odległośzh mikdzy płytkami czterysta milimetruw, i oprucz tej
odległości niczego mikdzy płytkami nie ma. Można tam wsadzizh rkkk, można i
głowk, jeżeli kompletnie zgłupiałeś ze zdziwienia - pustka, pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście byzh musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ ani ścisnązh tych płytek, ani rozerwazh nikomu sik
jeszcze nie udało.
No chłopaki, trudno opisazh coś podobnego komuś, kto tego nie widział.
Jakoś to zbyt proste, szczegulnie jeśli sik dobrze przyjrzezh i uwierzyzh
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywazh szklankk,
albo nie daj Boże kieliszek - tylko palcami wodzisz i klniesz w poczuciu
absolutnej bezsilności. Dobra, zakładamy, żeście wszystko zrozumieli, a
jeżeli ktoś nie zrozumiał, niech weźmie "Biuletyn" naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
Jednym słowem Kirył już prawie od roku wojuje z tymi "pustakami".
Jestem u niego od samego początku i skarz mnie Bug, jeżeli rozumiem, czego
on sik po nich spodziewa, zresztą, jeśli mam byzh szczery, nadmiernie nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie, niech sam rozwiąże tk
łamigłuwkk, a wtedy, byzh może, posłucham, co bkdzie miał do powiedzenia. Na
razie natomiast jasne jest dla mnie jedno - Kirył musi za wszelką cenk
chociaż jednego "pustaka" wypatroszyzh, nadgryźzh kwasami, zgnieśzh pod prasą,
stopizh w piecu. I wtedy wszystko stanie sik dla niego jasne, zdobkdzie sławk
i chwałk, a cała światowa nauka zapłacze z zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile sik orientujk, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory nie osiągnął, uszarpał sik tylko nieprzytomnie, pozieleniał nawet,
zrobił sik milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był ktoś inny, zaprowadziłbym go na wudkk, a potem na dziwki, żeby go
rozruszały, a rano znowu na wudkk i znowu na dziwki, tylko inne, i po
tygodniu czułby sik jak świeżo narodzony - uszy do gury, gkba od ucha do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponowazh nie warto.
A wikc stoimy, znaczy sik, w przechowalni, patrzk na Kiryła, widzk, co
sik z nim dzieje, jakie ma zapadnikte oczy, i tak mi sik go żal robi, że nie
macie pojkcia. I właśnie wtedy zdecydowałem. To znaczy nie tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za jkzyk.
- Słuchaj - muwik - Kirył...
A Kirył właśnie stoi i trzyma w rkku ostatniego "pustaka" i wpatruje
sik w niego jakby chciał wleźzh do środka.
- Słuchaj - muwik - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
- Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiazh po chissku.
- No tak - muwik. - Ta twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
Widzk, że zaczyna do niego docierazh. Podniusł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzk, że gdzieś tam, za psimi łzami pojawia sik jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia sik wyrażazh.
- Poczekaj - muwi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
- Aha.
- Gdzie?
Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gkba od ucha do ucha.
- Chodź - muwik - zapalimy.
Kirył żywo wepchnął "pustaka" do sejfu, zatrzasnął drzwiczki,
przekrkcił klucz trzy i puł raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rkkk, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skur zdarł, ale możecie mi wierzyzh albo nie, wtedy
nawet o tym nie pomyślałem, bo muj Kirył, jakby mu kto w kieszes napluł
biegnie po dwa schodki na gurk, nawet zapalizh człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu opowiedziałem - Jak wygląda, gdzie leży i jak sik do
niego najłatwiej dostazh. Kirył od razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go palcem, spojrzał na mnie i, rzecz jasna, od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
- Ach, ty! - muwi i uśmiecha sik. - Ho cuż, trzeba iśzh, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamuwik przepustki i "kalosz", a o dziesiątej
zmuwimy paciorek i pujdziemy. Co ty na to?
- Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
- A po co trzeci?
- E, nie - muwik - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli coś ci sik
stanie? To jest Strefa - muwik
- porządek musi byzh.
Kirył lekko sik uśmiechnął, wzruszył ramionami.
- Jak sobie chcesz! Ty sik lepiej na tym znasz. Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskk o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy sik bez trzeciego, pojedziemy we dwujkk, cisza, spokuj, i ja
bkdk czysty jak kryształ. Tylko że dobrze wiem - ludzie z instytutu we
dwujkk do Strefy nie chodzą. U nich jest taki obyczaj: dwaj robią, co do
nich należy, trzeci zaś sik przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
- Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina - muwi Kirył. - Ale ty
sik pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
- Nie - muwik. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
Austin to niezły chłopak, strach i odwaga są w nim wymieszane w
odpowiednich proporcjach, ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzk - wyobraził sobie, że Strefk zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
- a to znaczy, że niedługo bkdziemy mieli znajomy pogrzeb. No i na
zdrowie. Tylko że ja nie reflektujk. - No dobrze - muwi Kirył - A Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
Spokojny.
- Trochk za stary - muwik. - A poza tym ma dzieci...
- To nic. On już chodził do Strefy.
- Dobrze - muwik. - niech bkdzie Tender... Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żrezh
mi sik chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
Dobra. Przychodzk nastkpnego dnia jak zwykle o dziewiątej, pokazujk
przepustkk, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty sierżant, kturego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął sik dowalazh do Guty.
- Cześzh - muwi do mnie. - Ciebie - muwi - Rudy, szukają po całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
- Dla ciebie nie jestem żaden Rudy - muwik. - I nie staraj sik mi
podlizazh, szwedzka kłonico.
- Na miłośzh boską. Rudy! - muwi sierżant zdumiony. - Przecież wszyscy
tak cik nazywają.
Przed Strefą zawsze jestem roztrzksiony i jeszcze trzeźwy na dodatek -
złapałem go za pas i ze wszystkimi szczegułami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrucił mi przepustkk i już bez tych
wszystkich czułości muwi:
- Obywatel Red Shoehart ma niezwłocznie stawizh sik u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw Bezpieczesstwa.
- O właśnie - muwik - to co innego. Ucz sik, sierżancie, a zostaniesz
lejtnantem.
A sam myślk: co to znowu? Czego też może chciezh ode mnie kapitan Herzog
w godzinach pracy? Dobra, idk sik stawizh. Kapitan ma gabinet na trzecim
piktrze, luksusowy gabinet, i kraty w oknach jak na policji. Sam Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkk i uprawia biurokracjk za pomocą maszyny
do pisania, a w kącie grzebie w stalowym sejfie jakiś sierżancina, nowy
chyba, nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantuw jest wikcej niż w
przeciktnej dywizji i wszyscy tacy dorodni, krew z mlekiem - do Strefy nie
muszą chodzizh, a na wszelkie zmartwienia naszego świata plują z trzeciego
piktra.
- Dzies dobry - muwik. - Pan mnie wzywał? Willy patrzy na mnie jak na
ropuchk, odsuwa
maszynk, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkk i zaczyna przeglądazh
papiery.
- Red Shoehart? - pyta.
- We własnej osobie - odpowiadam, a śmiazh mi sik chce, że ledwie mogk
wytrzymazh. Taki nerwowy chichot mną trzksie.
- Od jak dawna pracujecie w instytucie?
- Dwa lata, trzeci rok właściwie.
- Stan cywilny?
- Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca sik do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
- Sierżancie Lummer, proszk iśzh do archiwum i przynieśzh akta sprawy
numer sto pikzhdziesiąt.
Sierżant zasalutował i zniknął, a Willy zamknął teczkk i tak poskpnie
pyta:
- Znowu to samo?
- Co znowu?
- Sam dobrze wiesz. Mowk materiały przyszły w twojej sprawie. Tak,
myślk.
- A skąd te materiały?
Willy zaskpił sik i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkk.
- To nie twoja rzecz - muwi. - Ostrzegam cik, bo znamy sik nie od
dzisiaj - rzuzh to wszystko i to raz na zawsze. Jak cik drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami sik nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wiekuw, rozumiesz?
- Rozumiem - muwik - to akurat rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
Ale kapitan znowu patrzy na mnie ołowianym spojrzeniem, pogwizduje
pustą fajką i grzebie w swoich papierach. To znaczy, że wrucił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto pikzhdziesiąt.
- Dzikkujk, Shoehart - muwi kapitan Willy Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszezh.
No a ja poszedłem do szatni, przebrałem sik w kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślk - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedziezh nie może. A jeżeli przyszedł papier z
policji... to o czym oni mogą tam wiedziezh, prucz moich starych spraw? A
może Ścierwnik wpadł? To bydlk, żeby samemu sik wykrkcizh, rodzoną matkk
sprzeda. Ale przecież i Ścierwnik nic o mnie teraz nie wie. Myślałem,
myślałem, nic mądrego nie wymyśliłem i postanowiłem nie zawracazh sobie
głowy! Ostatni raz byłem w Strefie nocą trzy miesiące temu, prawie cały
towar już opyliłem i prawie wszystkie pieniądze wydałem, teraz mogą mnie
łapazh do sądnego dnia. Ale kiedy już szedłem po schodach na gurk, nagle
spłynkło na mnie olśnienie, i to takie, że wruciłem do szatni, usiadłem i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do Strefy dzisiaj iśzh nie mogk, i to
pod żadnym pozorem. Ani jutro nie mogk, ani pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie mają na oku, że nie zapomnieli o mnie, a jeżeli nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł na głowk, wie, że go
śledzą. Teraz muszk siedziezh cicho w najciemniejszym kącie, jaki uda mi sik
znaleźzh. Jaka znowu Strefa? Ja tam nawet z przepustką od ilu już miesikcy
nie byłem! Czego sik czepiacie uczciwego laboranta?
Obmyśliłem to wszystko i nawet jakby pewną ulgk uczułem, że nie muszk
dzisiaj iśzh do Strefy. Tylko
jakby o tym możliwie delikatnie zawiadomizh Kiryła? Powiedziałem mu
wprost:
- Do Strefy nie idk. Jakie bkdą dalsze polecenia?
Na te słowa Kirył oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło do niego, bo wziął mnie za łokiezh, zaprowadził do swojego
gabineciku, posadził przy swoim biurku, a sam usiadł obok na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, nastkpnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
- Czy coś sik stało. Red? No i co ja mam powiedziezh.
- Nie - muwik - nic sik nie stało. A wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
- Poczekaj - muwi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś sik?
Aż stkknąłem z wysiłku.
- Nie mogk - muwik do niego, a sam aż zkby zaciskam. - Nie mogk,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
Kirył oklapł. Znowu wyglądał jak pułtora nieszczkścia, i znowu miał
oczy chorego pudla. Westchnął tak jakoś spazmatycznie, zapalił nowego
papierosa od starego niedopałka i muwi cicho:
- Możesz mi wierzyzh. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
- Daj spokuj - muwik. - To nie o ciebie chodzi.
- Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem mu przepustkk
i nawet nie zapytałem go, czy pujdzie z nami, czy nie...
Ja milczk, siedzk i palk. I śmiazh mi sik chce i płakazh, nic biedak nie
rozumie.
- A czego chciał od ciebie Herzog?
- Nic specjalnego - muwik. - Ktoś na mnie doniusł i to wszystko.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodzizh
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzk,
dmucham dymem i milczk, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
- ślicznie go wyleczyłem z melancholii, szkoda gadazh. A czyja to wina?
Wyłącznie moja. Pokazałem dziecku czekoladkk, a czekoladka jest schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni pilnuje zły czarodziej... W tym momencie
Kirył przestaje biegazh, staje obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widazh, że mu
głupio, i pyta:
- Słuchaj, Red, a ile może kosztowazh taki pełny "pustak"?
Z początku nie zrozumiałem, z początku pomyślałem, że on liczy na
kupienie gdzieś takiego "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
byzh może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pienikdzy by mu nie starczyło, skąd u niego pieniądze - zagraniczny
specjalista i to jeszcze z Rosji. A potem raptem jakby we mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, dras, myśli, że ja dla forsy?! Ach ty, myślk,
sukinsynu, za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedziezh. I zająknąłem sik. Bo co innego, muwiąc otwarcie, miał o
mnie myślezh? Stalker to stalker, nie ma co robizh błkkitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsk, za forsk stalker własnym życiem zahandluje. Tak to właśnie
teraz wygląda, że wczoraj zarzuciłem przynktk, a dzisiaj zabieram mu ją
sprzed nosa, cenk podbijam. Aż mi jkzyk stanął kołkiem od tych myśli, a
Kirył patrzy na mnie badawczo, oczu ze mnie nie spuszcza i widzk w tych
oczach nawet nie pogardk, a jakby nawet jakieś zrozumienie. I wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
- Do garażu - muwik - jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest jeszcze oznakowana, wiesz o tym. Teraz pomyśl, wracamy
stamtąd i twuj Tender zaczyna wszystkim opowiadazh, jak to zasunkliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do domu. Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego bkdzie jasne -
muwik - że z gury wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy, że
ktoś nam dał cynk. A już kto z nas trzech - komentarze chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
Skosczyłem swoje przemuwienie, spojrzeliśmy sobie głkboko w oczy i
milczymy. Potem nagle Kirył klasnął w rkce, zatarł dłonie i niby raźno
oznajmia:
- No cuż, jak nie to nie. Rozumiem cik. Red, i nie potkpiam. Pujdk sam.
A nuż wszystko dobrze sik skosczy... nie pierwszy raz.
Rozłożył plan na parapecie oparł sik o niego łokciami, przygarbił, i
cała jego dziarskośzh z miejsca wyparowała. Słyszk, jak mruczy do siebie:
- Sto dwadzieścia metruw... nawet sto dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmk Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto brazh
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
- Samego cik nie puszczą - muwik.
- Wypuszczą - mruczy - znam wszystkich sierżantuw... i lejtnantuw też
znam... nie podobają mi sik te cikżaruwki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia krokuw dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
Uniusł głowk znad planu i zapatrzył sik w okno. I ja też spojrzałem w
okno. Szyby w naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piktra widazh ją jak na dłoni...
Tak popatrzezh na nią - niby ziemia jak ziemia. Słosce ją ogrzewa tak,
jak ogrzewa całą resztk ziemi i niby nic sik nie zmieniło, niby wszystko
wygląda tak samo, jak trzynaście lat temu. Gdyby nieboszczyk tatuś
popatrzył, toby nic specjalnego nie zauważył, może tylko by zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi. strajkują czy co? Stożkowate hałdy żułtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słoscu, szyny, szyny, szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
Przemysłowy krajobraz, jednym słowem. Tylko ludzi nie ma. Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widazh
- długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją cikżaruwki.
Trzynaście lat stoją i nic sik z nimi nie dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- głuwka pracuje. Nie daj Boże mikdzy dwa samochody sik pchazh, samochody
trzeba z daleka obchodzizh... tam jest jedna taka szczelinka w asfalcie,
jeśli oczywiście od tamtego czasu cierniem nie zarosła... Sto dwadzieścia
metruw - odkąd on liczy? A, chyba od ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
wikcej nie bkdzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali drogk do samego wysypiska, i to jak chytrze! O, tu jest
rozpadlina, w kturej Zgnilec znalazł wieczny spoczynek, wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
- trzymaj sik, idioto, z daleka od dołuw, bo nie bkdzie czego do trumny
włożyzh... I miał świktą racjk, nawet żadna trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wruciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na mszk, kula patrolu - fart, a cała reszta - jak
los zdarzy.
Spojrzałem na Kiryła i widzk, że mnie spod oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie wszystkie moje mocne postanowienia diabli wzikli. A
niech ich wszystkich, myślk, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobizh? Kirył
już w ogule mugł nic nie muwizh, ale powiedział.
- Shoehart - muwi. - Z oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źrudeł
otrzymałem informacjk, że zbadanie garażu może przynieśzh nauce ogromną
korzyśzh. W związku z tym powstał projekt wyprawy do garażu. Premik
gwarantujk. - I uśmiecha sik, jakby wygrał sto tysikcy.
- A z jakich to oficjalnych źrudeł pochodzi ta informacja? - pytam i
też uśmiecham sik jak idiota.
- Z poufnych źrudeł - odpowiada. - Ale panu mogk powiedziezh... -
przestał sik uśmiechazh i zaskpił sik. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
- Aha - muwik - od doktora Douglasa... A od kturego to Douglasa?
- Od Sama Douglasa - odpowiada sucho. - Od tego, ktury zginął w
ubiegłym roku.
Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby cik! Kto przed wyjściem muwi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom kołki na głowie ciosazh - nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i muwik:
- Dobra. Gdzie twuj Tender? Długo jeszcze bkdziemy na niego czekazh?
Jednym słowem na ten temat wikcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazk transportową, zamuwił "latający kalosz", a ja wziąłem plan, żeby
zobaczyzh, co oni tam narysowali. Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powikkszeniu. Widazh nawet bieżnik
na oponie, ktura leży pod bramą garażu. Ech, ile by każdy stalker dał za
taki plan... a zresztą, na jaką cholerk zda sik plan po nocy, kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyzh.
A tymczasem objawił sik i Tender. Czerwony, zadyszany. Curka mu
zachorowała, musiał leciezh po lekarza, no a my uraczyliśmy go radosną
wiadomością - idziemy do Strefy. Z początku nawet o sapaniu zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy? - muwi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o podwujnej premii i o tym, że Red Shoehart ruwnież idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapazh.
Jednym słowem zeszliśmy we trujkk do "buduaru". Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznazh, że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go tak jeszcze przefarbowazh z czerwonego na jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
Każdy stalker wyłoży za taki skafander pikzhset zielonych bez zmrużenia
oka. Już dawno przysiągłem sobie, że stank na uszach i gwizdnk chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla nurka i
hełm jak dla nurka, z przodu przezroczysty. Może nawet nie jak u nurka, a
raczej jak u lotnika w samolotach naddżwikkowych albo jak u kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz sik w nim z gorąca. W takim
skafandrze można iśzh chozhby w ogies i też żaden gaz do środka nie
przeniknie, nawet kula. jak muwią, go nie przebije. Oczywiście i ogies, i
jakiś tam iperyt, i kula karabinowa - to wszystko jest nasze, ziemskie,
ludzkie. W Strefie niczego takiego nie ma, w Strefie nie tego trzeba sik
bazh. Zresztą, co tu gadazh, i w tych skafandrach ludzie też giną jak muchy.
Inna sprawa, że bez skafandruw może byłoby jeszcze gorzej. Od "ognistego
puchu" na przykład skafandry zabezpieczają na sto procent, i od plunikzh
"diabelskiej kapusty"... no,
dobra.
Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i przemaszerowaliśmy przez cały teren instytutu do wyjścia w Strefk. Taki
jest u nich obyczaj! niech widzą - oto żołnierze nauki idą składazh swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha Świktego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piktra stoją, wspułczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
- Ruwnaj krok - muwik do Tendera. - Kałdun wciągnij, nieszczksny
łamago! Wdzikczna ludzkośzh nie zapomni o tobie!
Spojrzał na mnie i widzk, że mu nie w głowie żarty. I słusznie - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakazh,
albo sik śmiazh, a ja jeszcze nigdy w życiu nie płakałem. Spojrzałem na
Kiryła. nie powiem, trzyma sik nieźle, tylko wargami porusza, jakby sik
modlił.
- Modlisz sik? - pytam. - Mudl sik - muwik - mudl! Im dalej w Strefk,
tym bliżej do nieba...
- Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
- Mudl sie! - krzyczk. - Stalkeruw wpuszczają do nieba bez kolejki!
Wtedy Kirył sik uśmiechnął i poklepał mnie po plecach, niby - nie buj
sik nic, ze mną nie zginiesz, a w ogule raz kozie śmierzh. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał sik lejtnantem, znam go zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartownik. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie ratunkowe",
i straż pożarna, i nasza waleczna gwardia, nieustraszeni ratownicy, kupa
spasionych darmozjaduw ze swym helikopterem. Patrzezh na nich nie mogk!
Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i muwi do mnie:
- No, Red, obejmuj dowodzenie.
Bez zbkdnego pośpiechu rozpiąłem zamek błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy manierkk, golnąłem jak należy, zakrkciłem zakrktkk i schowałem
manierkk z powrotem. Bez tego nie potrafik. Ktury to już raz idk do Strefy,
a bez tego nie mogk. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
- A wikc tak - muwik. - Wam nie proponujk, dlatego że idziemy razem
pierwszy raz i nie wiem, jak na was działa alkohol. Regulamin bkdzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywazh natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
sik albo zacznie jakieś tam pytania zadawazh - bkdk prał czym popadnie, za co
z gury przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: stas na rkkach
i idź naprzud. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzezh swoją cikżką dupk do
gury i robizh, co mu kazano. A nie posłuchasz, to, byzh może, swojej chorej
cureczki nigdy wikcej w życiu nie zobaczysz. Rozumiesz? Ale już ja sik
zatroszczk, żebyś ją zobaczył.
- Ty, Red, tylko nie zapomnij powiedziezh - chrypi Tender, a już jest
cały czerwony, widzk, jak sik poci i wargi mu kłapią. - Ja nie tylko na
rkkach, na zkbach pujdk, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
- Dla mnie obaj jesteście nowicjusze - muwik - a powiedziezh nie
zapomnk, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadzizh "kalosz"?
- Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
- Jak dobrze, to dobrze - muwik. - W takim razie - z Bogiem! Opuścizh
przyłbice! Mała naprzud, ściśle według znakuw, wysokośzh trzy metry. Przy
dwudziestym siudmym słupku - przystanek.
"Kalosz" wystartował i Kirył na wysokości trzech metruw dał "mała
naprzud", a ja nieznacznie odwruciłem głowk i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramik. Widzk - gwardziści - ratownicy wsiedli do swojego helikoptera,
strażacy z szacunkiem stankli na bacznośzh, lejtnant w drzwiach wartowni
salutuje nam, idiota nieszczksny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni Przybysze"! Tender już
zebrał sik w sobie, żeby im wszystkim pomachazh rkką na pożegnanie, ale ja mu
tak przysunąłem pikścią w bok, że od razu zapomniał o swoich
arystokratycznych manierach. Ja Ci pokażk, durniu, pożegnas mu sik
zachciało!
Popłynkliśmy.
Po lewej mieliśmy instytut, po prawej Kwartał Zadżumionych i
posuwaliśmy sik od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani nie chodził! Asfalt popkkał, pkknikcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej rkce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach było
widazh, jak precyzyjnie Strefa sama siebie wyznacza - czarne zarośla przy
samej jezdni, jakby kto nożem uciął nie, jednak ci przybysze to byli
przyzwoici faceci, narozrabiali paskudnie, to prawda, ale sami wyznaczyli
sobie granick. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą stronk ze Strefy nie
leci, chociaż, zdawałoby sik, wiatr go nosi we wszystkie strony...
Domy w Kwartale Zadżumionych są oblazłe, martwe, ale szyby w oknach
prawie wszkdzie ocalały, tylko zarosły brudem i dlatego wyglądają jak
oślepłe. Ale nocą, kiedy czołgasz sik tamtkdy, widazh dobrze światełka w
mieszkaniach, jakby ktoś palił suchy spirytus. Takie niebieskawe jkzyki
płomyczkuw. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzezh ot tak -
bloki jak bloki, wymagają, rzecz jasna, remontu, ale nic nadzwyczajnego,
tylko ludzi nie widazh. W tym domu z czerwonej cegły mieszkał, nawiasem
muwiąc, nasz nauczyciel rachunkuw o dźwikcznym przezwisku Przecinek. Był
koszmarnym nudziarzem i w życiu mu sik nie powiodło, druga żona odeszła od
niego przed samym Lądowaniem, a curka miała bielmo na jednym oku, pamiktam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy sik zaczkła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w samych gaciach biegł aż do mostu - dziesikzh
kilometruw bez zatrzymywania. Potem długo chorował, skura mu zlazła i
paznokcie. Wszyscy, kturzy mieszkali w Kwartale, no powiedzmy, prawie
wszyscy, identycznie chorowali i dlatego teraz tak sik właśnie nazywa -
Kwartał Zadżumionych. niekturzy umarli, ale przeważnie starsi, i to też nie
wszyscy. Ja na przykład myślk, że oni umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie z powodu choroby. To było straszne. Kto mieszkał w tym kwartale, ten
chorował. A w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
sik nazywają - Pierwszy Ociemniały, Drugi Ociemniały... Ślepli zresztą nie
do kosca, a tylko tak trochk, coś w rodzaju kurzej ślepoty. Co ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż muwią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, muwią, z taką siłą,
że od razu nas oślepiło. Lekarze tłumaczą im, jak komu dobremu - to
niemożliwe, przypomnicie sobie dobrze! Nie, uparli sik, to był wyjątkowo
silny grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A żeby było śmieszniej, nikt
prucz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
Tak. wygląda tu, jakby nic sik nie stało. O, tam stoi szklany kiosk,
caluteski. Dziecinny wuzek w bramie, nawet pościel zdaje sik, jest jeszcze
czysta... Tylko te anteny zarosły jakimiś wiechciami na podobiesstwo
morskiej trawy. Okularnicy na tk trawk dawno zkby sobie ostrzą. Ciekawośzh,
rozumiecie, co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w Kwartale Zadżumionych i tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu, pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli na świetny pomysł, z
helikoptera opuścili kotwiczkk na stalowej linie, zaczepili jeden wiechezh.
Tylko pociągnkli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też dymi, i to zdrowo. I dymi sik to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś jadowitym sykiem - wypisz, wymaluj grzechotnik. No a pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił link, a sam dał dkba...
O, tam właśnie wisi ta lina, prawie do samej ziemi zwisa i cała trawą
zarosła... I tak powolutku, powolutku dopłynkliśmy do kosca ulicy, do
zakrktu. Kirył spojrzał na mnie - skrkcazh? Machnąłem mu rkką
- na pierwszym biegu! Nasz "kalosz" skrkcił i wolniutko popłynął nad
ostatnimi metrami ludzkiej ziemi. Trotuar zbliża sik, zbliża i już cies
naszego "kalosza" padł na czarne ciemik... Koniec. To już Strefa! I od razu
mruz po skurze... Za każdym razem tak mnie trzksie i do tej pory nie wiem,
czy to Strefa mnie tak wita, czy nerwy stalkera wysiadają. Za każdym razem
obiecujk sobie, że jak wruck, to zapytam, czy z innymi dzieje sik podobnie,
i za każdym razem zapominam.
No dobra, pełzniemy sobie wolniutko nad byłymi ogrudkami, silnik pod
stopami huczy ruwno, spokojnie - no, myślk, on ma najmniej powoduw do
niepokoju. I w tej właśnie chwili muj Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet dotrzezh do pierwszego słupka, jak nagle zaczął gadazh. Ho tak, jak
zwykle żułtodzioby gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera, człowiek nie wie, co sik z nim dzieje, wstydzi sik okropnie i nie
może sik opanowazh. Moim zdaniem to coś w rodzaju kataru: chozh sik powieś, z
nosa leje sik i leje. Czego to oni nie wygadują! To jeden z drugim zacznie
sik zachwycazh krajobrazem, to zacznie wykładazh swoje teorie na temat
przybyszuw albo w ogule truje coś bez sensu i już nie jest w stanie sik
zatrzymazh, tak jak teraz Tender o swoim nowym garniturze. Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
- Zamknij sik - muwik.
Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i znowu: ile jedwabiu poszło na podszewkk. A ogrudki już sik kosczą, pod
nami gliniaste pole, gdzie dawniej było wysypisko śmieci, i czujk, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą żadnego wiatru nie było, a teraz nagle
powiało, kurz sik unosi i zdaje mi sik, że coś słyszk.
- Milcz, ścierwo - muwik do Tendera. nie, w żaden sposub nie może
przestazh. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
- Stuj - muwik do Kiryła.
Kirył natychmiast hamuje. Zuch, ma szybki refleks. Biork Tendera za
ramik, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbick. Rąbnął, biedak nosem
w szybk, oczy zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r... Kirył popatrzył na mnie, zacisnął szczkki, wyszczerzył
zkby. Pokazujk mu rkką, stuj, stuj, na miłośzh boską, nie ruszaj sik. Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robizh, żeby działazh. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
krkck głową, potrząsam pikścią przed samym jego hełmem - uspokuj sik, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począzh, czy na pole
uważazh, czy na nich. I w tym momencie zapomniałem o wszystkim. Nad kupą
wiekowych śmieci, nad potłuczonym szkłem, nad strzkpami starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie, migotanie takie, no prawie tak, jak drga
gorące powietrze latem nad pokrytym blachą dachem, przepełzło przez
wzniesienie i szło, szło, prosto na nas, tuż obok słupka, nad drogą
zatrzymało sik, postało z puł sekundy - czy może mi sik tak tylko wydało - i
pociągnkło w pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam, na cmentarz starych
samochoduw.
Niech ich diabli wezmą, okularnikuw! Musieli długo myślezh, żeby
wyznaczyzh drogk wprost nad wykopem! A ja też jestem dobry. Gdzie miałem
oczy, kiedy zachwycałem sik ich kretysską mapą?
- Teraz mała naprzud - muwik do Kiryła.
- A co to było?
- Diabeł go tam wie! Było i nie ma, i Bogu dzikki. A ty sik zamknij,
jeżeli cik mogk o coś prosizh. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
Tu sik tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna sik słowny katar.
- Dosyzh tego - muwik. - Ani słowa wikcej. Krulestwo za jeden łyk. Do
chrzanu te wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dzikki Bogu,
park lat przeżyłem i mam nadziejk przeżyzh drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychazh, tylko silnik huczy
tak monotonnie, spokojnie. A dookoła słonce, a dookoła upał... odblaski
światła... wszystko jakby szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają sik chłopcy, nie martwcie
sik, kochani, w Strefie też można żyzh przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prkt, a na nim czerwone koło z dwujką
i siudemką. Kirył spojrzał na mnie, skinąłem mu glową i nasz "kalosz"
stanął.
Wszystko do tej pory to było małe piwo. Teraz nic, tylko spokuj.
Śpieszyzh sik nie mamy dokąd, wiatru nie ma, widocznośzh dobra, wszystko jak
na dłoni. Widazh wykop, w kturym Zgnilec znalazł zasłużony spoczynek - coś
kolorowego jakby tam leży, może to jego łachy. Parszywy był typ. Panie,
zmiłuj sik nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik Barbridge widzi na kilometr i zgarnia pod swoje skrzydła... a w
ogule to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to, że trzeba
ci podzikkowazh, Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia nikt
nie pamikta, a mądrym ludziom pokazałeś drogk... Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzezh do asfaltu. Asfalt jest ruwny, gładki, wszystko na nim
widazh i tam jest ta znajoma szczelina. Tylko że bardzo mi sik nie podobają
te pagureczki! Odyby leciezh prosto nad asfaltem, trzeba by przejśzh jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają. Nie, moje drogie, mikdzy wami ja
nie przejdk. Drugie przykazanie stalkera - albo z lewej, albo z prawej musi
byzh czysto co najmniej na sto krokuw. A nad tym lewym pagureczkiem
przeleciezh można... Co prawda nie wiem, co tam za nim sik kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
- Słuchaj, Red - szepcze Kirył. - Może skoczymy, co? Na dwadzieścia
metruw w gurk, potem od razu w duł i już jesteśmy nad garażem, no?
- Milcz, durniu - muwik. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
W gurk mu sik zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metruw? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi sik "łysica" - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią sik,
widzicie, skakazh mu sik zachciało... Jednym słowem, jak iśzh do pagurka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy sik i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rkkk do
kieszeni, wyciągnąlem garśzh muterek. Pokazałem je Kiryłowi i muwik:
- Pamiktasz bajkk o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko bkdzie na odwrut. Patrz! - rzuciłem pierwszą muterkk, niedaleko
rzuciłem, jak należy, mniej wikcej na dziesikzh metruw. Muterka poleciała
normalnie. - Widziałeś?
- No? - muwi.
- Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
- Widziałem.
- Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj sik. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
- Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzuck jeszcze jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej wikcej nie spuszczaj.
Rzuciłem jeszcze jedną mutrk. Oczywiście też poleciała normalnie i
upadła obok pierwszej.
- Jedziemy - powiedziałem.
"Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała sik spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze -
wymyślezh nazwk. Puki nazwy nie wymyśli, aż litośzh bierze patrzezh na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjk - od
razu spływa na niego spokuj i zaraz lżej mu żyzh na świecie.
Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestkpuje z nogi na nogk i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem - kiepsko sik czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie. Pikzh kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej
diety... Rzuciłem czwartą mutrk. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem
wytłumaczyzh, na czym to polega, ale czujk, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rkkk.
- Stuj - powiadam - i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, "łysica" I Mutra w gurk poleciała
normalnie, w duł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła sik w glink i znikła nam z oczu.
- Widziałeś? - pytam szeptem.
- Tylko w kinie widziałem - muwi Kirył i tak sik wychylił do przodu, że
tylko patrzezh, jak z "kalosza" wypadnie. - Rzuzh jeszcze jedną, co?
Rkce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!... No
dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, puki "łysicy" nie oznaczyłem.
Uczciwie muwiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła
rzuciłem, w sam środek - niech sik napatrzy na swoją grawitacjk. Plasnkła
mutra w glink, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. Plasnkła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczkścia.
- No dobrze - muwik - zabawiliśmy sik i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam
tam, gdzie bkdziemy leciezh, i nie spuszaj z niej oczu.
Krutko muwiąc objechaliśmy "łysick" i znaleźliśmy sik nad pagurkiem.
Właściwie pagurek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogule go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagurkiem, do asfaltu jak rkką sikgnązh, ze
dwadzieścia krokuw. Miejsce czyściutkie, każdą trawkk widazh, każde
pkknikcie. Wydawałoby sik, o co chodzi? Rzucaj mutrk i z Bogiem.
Nie mogk rzucizh mutry.
Sam nie rozumiem, co sik ze mną dzieje, ale w żaden sposub nie mogk sik
zdecydowazh, żeby ją rzucizh.
- Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
- Poczekaj - muwik. - I zamknij twarz, na miłośzh boską. Zaraz, myślk,
zaraz rzuck muterkk, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet trawka nie drgnie - puł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I nagle
spociłem sik jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam
nie rzuck. Na lewo, proszk bardzo, chozhby dwie. Chociaż tamtkdy dalej jakieś
kamyki widazh niezbyt przyjemne, ale tam mogk rzucazh mutrk, a prosto przed
siebie
- za nic. I rzuciłem muterkk w lewo. Kirył nic nie powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrucił oczy.
- To nic - muwik do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrk.
Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelink. Była czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczkścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokośzh pułtora metra, położyłem
sik na brzuchu i zacząłem patrzyzh w otwartą bramk garażu. Na początku, ze
słosca, nic nie było widazh - ciemno chozh oko wykol, potem wzrok przywykł i
widzk, że w garażu od tamtego czasu jakby sik nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale, tak stoi, caluteska, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
sik "czarciego puddingu" i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi
sik tylko nie spodobało - w samym koscu garażu, tam gdzie stoją kanistry,
coś sik srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy sik, to
sik srebrzy, nie bkdziemy przecież z tego powodu wracazh! A i srebrzy sik,
nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkk i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem sik dookoła. Tam
na parkingu stoją cikżaruwki, rzeczywiście jak nowe - od tamtego czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły sik jeszcze nowsze, za to
cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo sik rozsypie. A tam leży
opona, ta, kturą widazh na ich planie...
Nie spodobała mi sik ta opona. Cies rzuca, jakiś taki nienormalny.
Słosce nam świeci w plecy, a cies pada w naszą stronk. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowazh. Tylko co sik tam
srebrzy? A może mi sik tylko zwidziało? Teraz warto by zapalizh, usiąśzh na
chwilk, pomyślezh spokojnie - dlaczego właściwie srebrzy sik tylko nad
kanistrami, a dalej już sik nie srebrzy... dlaczego taki dziwny cies od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu rużnie bywa. Ale co sik tam tak srebrzy? No
wypisz, wymaluj, jak pajkczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkuw, czy innych
bożych kruwek. I co najgorsze, "pustak" leży jak raz tam, dwa kroki od
kanistruw. Powinienem od razu wtedy go zabrazh, nie miałbym teraz kłopotuw.
Ale to ścierwo jest okropnie cikżkie - udźwignązh go mogłem, ale potem targazh
toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach... a kto
"pustakuw" nigdy nie dźwigał, niech sprubuje. Ruwnie wygodnie można pud wody
nieśzh bez wiader... A wikc iśzh, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwruciłem
sik do Tendera i muwik:
- Teraz my z Kiryłem pujdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako
kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż sik tknązh, cokolwiek by sik
działo, nawet gdyby ziemia sik pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchurzysz - na
tamtym świecie cik odnajdk.
Poważnie skinął mi głową - za nic, znaczy, nie stchurzk. Nos ma jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no cuż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem rkką Kiryłowi i
zacząłem schodzizh. Stanąłem na asfalcie i czekam, puki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
- Spokojnie. - muwik - nie spiesz sik. Bez zbkdnego zamieszania.
Stoimy na asfalcie. "Kalosz" kołysze sik obok nas, liny szurają pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez porkcze, patrzy na nas, a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iśzh. Muwik do Kiryła:
- Masz iśzh za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem sik. A jednak o ileż łatwiej
pracowazh w dzies niż w nocy! Pamiktam, jak leżałem na tym samym progu.
Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału "czarci pudding" wysuwa jkzyki,
błkkitne jak płomyki spirytusu, i jak na złośzh niczego nie rozjaśnia,
jeszcze ciemniej sik wydaje od tych jkzykuw. A teraz - żyzh nie umierazh! Oczy
przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widazh w
najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną sik od kanistruw do sufitu - bardzo podobne do pajkczyny. Może
to zresztą pajkczyna, ale lepiej sik trzymazh od niej z daleka. I wtedy
sknociłem sprawk. Powinienem Kiryła postawizh obok siebie, poczekazh aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazazh mu tk pajkczynk, palcem pokazazh. A ja
przywykłem pracowazh samotnie - sam już oswoiłem sik z mrokiem, a o Kiryle
nie pomyślałem. Przekroczyłem prug i prosto do kanistruw. Przykucnąłem nad
"pustakiem", pajkczyny na nim jakby nie widazh. Wziąłem za jeden koniec i
muwik do Kiryła:
- Bierz, tylko nie upuśzh, cikżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło - słowa nie mogk wydusizh. Chck krzyknązh: stuj, ani kroku! - i
nie mogk. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka", odwraca sik tyłem do kanistruw i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic nie słyszk, słyszk tylko, jak rwie sik ta pajkczyna. Z takim
słabym cichym trzaskiem, jakby pkkała zwyczajna pajkczyna, tylko oczywiście
głośniej. Siedzk w kucki z zamkniktymi oczami, ani rąk, ani nug nie czujk, a
Kirył muwi:
- No co, bierzemy go?
- Bierzemy - muwik.
Podnieśliśmy "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. Cikżkie
ścierwo, nawet we dwuch niełatwo go targazh. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
- No - muwi Kirył - raz, dwa...
- Nie - muwik - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
- Odwruzh sik - muwik - plecami. Odwrucił sik bez słowa. Ja patrzk - na
plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam - nic nie widzk.
Wtedy odwracam sik i patrzk na kanistry. Tam też niczego nie ma.
- Słuchaj - muwik do Kiryła, ale patrzk ciągle na kanistry. - Widziałeś
tk pajkczynk?
- Jaką pajkczynk? Gdzie?
- Dobra - muwik. - Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślk: to sik
dopiero okaże.
- No co - muwik. - Ładujemy?
Władowaliśmy "pustaka" do "kalosza", postawiliśmy go na sztorc, żeby
sik nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko sik odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają sik mikdzy
dyskami. I teraz widazh, że to nie "pustak", a coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilk, potem
wdrapaliśmy sik do "kalosza" i bez zbkdnych słuw - w powrotną drogk.
Dobrze tym uczonym! Po pierwsze, pracują w dzies. A po drugie, cikżko
im tylko wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy "kalosz" sam wraca - jest
na nim zainstalowana taka aparatura, kursograf, czy jak mu tam, ktury
prowadzi "kalosz" dokładnie tym samym kursem, jakim szedł poprzednio.
Płyniemy z powrotem i powtarzamy wszystkie manewry, przystajemy, powisimy
chwilk
- i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbierazh
je z powrotem do woreczka.
Moi chłopcy oczywiście od razu odzyskali humor. Krkcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośzh
i radośzh, że wszystko tak dobrze sik skosczyło. Zaczkli gadazh. Tender macha
rkkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowazh
drogk do garażu, a Kirył wziął mnie za rkkaw i zaczął mi coś opowiadazh o tej
swojej wzmożonej grawitacji, to znaczy o "łysicy". No, nie od razu co
prawda, ale jednak ich usadziłem. Tak spokojniutko opowiedziałem im, ilu
idiotuw skosczyło fatalnie w powrotnej drodze na skutek własnej głupoty.
Milczcie, muwik, i uważnie rozglądajcie sik dookoła, bo inaczej stanie sik z
wami to, co sik stało z Lyndonem - Kruszynką. Poskutkowało. Mawet, nie
zapytali, co sik właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja myślk tylko o jednym: jak bkdk odkrkcazh manierkk, na rużne sposoby
wyobrażam sobie pierwszy łyk, a przed oczyma coraz to mi błyska srebrna
pąjkczynka. Krutko muwiąc, wydostaliśmy sik ze Strefy, zapkdzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni, czyli, wyrażając sik naukowym jkzykiem, do hangaru
sanitarnego. Szorowali nas do upojenia, napromieniowywali jakimś
paskudztwem, obsypywali czymś i znowu płukali, potem wysuszyli i
powiedzieli: jesteście wolni, koledzy! Tender z Kiryłem wytaszczyli
"pustaka". Zleciały sik nieprzebrane tłumy, żeby sik napatrzezh, i co
charakterystyczne - wszyscy tylko patrzą, wydają z siebie entuzjastyczne
okrzyki, ale żeby pomuc zmkczonym ludziom dźwigazh - na to nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi. Mnie już teraz nic nie
obchodzi...
Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogk - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stup do głuw. Zamknąłem
sik w kabinie, wyciągnąłem manierkk, odkrkciłem i przyssałem sik do niej jak
pijawka. Siedzk na ławeczce, w kolanach mikkko, w głowie pusto i ciągnk
gorzałkk. Jak wodk. Żyjk. Zlitowała sik Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. Żyjk. Te żułtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prucz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam nie wiem od czego. Wydoiłem manierkk do dna, sam jestem mokry, a
manierka sucha. Oczywiście jak zwykle zabrakło jeszcze jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
Żyjk. Zapaliłem papierosa, siedzk. Czujk, jak powoli sik uspokajam.
Przypomniałem sobie o premii. W naszym instytucie zorganizowano to na sto
dwa. Chozhby w tej chwili mogk iśzh po swoją kopertk. A może sami przyniosą,
prosto tutaj.
Powolutku zacząłem sik rozbierazh. Zdjąłem zegarek, patrzk: byliśmy w
Strefie pikzh godzin z minutami, moi passtwo! Pikzh godzin. Aż mi sik słabo
zrobiło. Koledzy, w Strefie czas nie istnieje. Pikzh godzin... A właściwie,
jeżeli sik dobrze zastanowizh, to co to jest dla stalkera pikzh godzin? nawet
muwizh nie warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby nie łaska? Nie
zdążyłeś przez noc, leżysz cały dzies w Strefie z mordą przy ziemi i nawet
już sik nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem. A nastkpnej nocy zrobisz co do ciebie należy, jesteś z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
kture cik nienawidzą, wcale nie chcą clk aresztowazh, to dla nich żaden
interes, boją sik śmiertelnie, że jesteś skażony, chcą cik za wszelką cenk
rozwalizh i mają wszystkie atuty, możesz potem długo udowadniazh, że cik
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz sik
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy cik powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął o świcie w pustym polu miedzy dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie godziny udawał nieboszczyka. Bogu dzikki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
Wytarłem łzy i puściłem wodk. Myłem sik długo. Gorącą, potem zimną,
potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W koscu mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i słyszk - ktoś sik dobija do drzwi i głosem Kiryła
wrzeszczy wesoło:
- Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszezh.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpieluwkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertk.
- Trzymaj - muwi - to od wdzikcznej ludzkości.
- Kicham na twoją ludzkośzh! Ile tu jest?
- W drodze wyjątku, za bohaterską postawk w obliczu niebezpieczesstwa -
dwie pensje!
Tak. Można wytrzymazh. Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłuw.
- No i co, jesteś zadowolony? - pyta Kirył, a promienieje jaśniej
słosca.
- Owszem - muwik. - A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyjk,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
- Ej! - krzyczk za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
- Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki
jest nadkty... Teraz im kompetentnie referuje...
- Jak - powiadam - referuje?
- Kompetentnie.
- Dobra - muwik - sir. nastkpnym razem zaopatrzk sik w słownik wyrazuw
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
- muwik. - Wyjdź no na chwilk.
- Kiedy jestem już goły odpowiada.
- Nie szkodzi, nie jestem babą.
No wikc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwruciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi sik. Plecy ma czyste. Tylko zaschnikte strużki potu, a
skura jak skura.
- Czego ty chcesz od moich plecuw? - pyta Kirył. Dałem mu lekkiego
kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem sik. Nerwy, cholera by je
wzikła. Tam mi sik zwidywało, tu mi sik zwiduje... Miech to jasny piorun
spali!... Spijk sik dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubazh Richarda. To
jest myśli gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic mu nie można
zrobizh. Już nawet karty znaczyłem i na inne rużne sposoby prubowałem, no i
ucho...
- Kirył! - krzyczk. - Bkdziesz dzisiaj w "Barge"
- Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzazh?
- Przestas! napisane jest "Barge", to ma byzh "Barge". Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządkuw. Wikc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby
ograzh Richarda...
- Och, nie wiem. Red, jak to bkdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojkcia, cośmy przywieźli...
- A ty masz pojkcie?
- Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te "pustaki" służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi sik jedna moja
teoria... napiszk artykuł i poświkck go tobie osobiście - Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdzikczności i uwielbienia.
- I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
- Za to wejdziesz do historii nauki. Tk sztuczkk tak właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
Tak sobie gadaliśmy, a ja sik tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą
manierkk do kieszeni, przeliczyłem gotuwkk i poszedłem sobie.
- Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. Patrzk, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadkty niczym ropucha. Wokuł niego
- tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci sik
przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zkbach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta technika, kturą dysponujemy - truje - daje prawie stuprocentową
gwarancjk bezpieczesstwa i osiągnikcia zaplanowanych rezultatuw..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha sik macha do mnie rkką.
No, myślk, trzeba wiazh. Wystartowałem, ale niestety za puźno. Słyszk, gonią
mnie.
- Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
- Odmawiam komentarza - muwik i przechodzk w kłus. Ale diabła tam
uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogk z lewej, drugi z
aparatem fotograficznym - z prawej.
- Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
- Nie mam nic do powiedzenia! - muwik i staram sik kłusowazh plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
- Dzikkujk panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
- Są cudowne - muwik i ostrożnie przymierzam sik do toalety.
- Co pan myśli o celach Lądowania?
- Miech sik pan zwruci do uczonych - muwik i już jestem za drzwiami.
Pukają. Wtedy muwik przez drzwi:
- Dobrze panom radzk, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak
pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza
najwspanialsza przygoda.
Ależ zrobili stumetruwkk korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutk - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu
przepustkk, patrzk, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
- Spocznij - muwik. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
Wyszczerzył zkby, jakby mu sam generał pożyczył stuwk.
- Brawo, Rudy - muwi. - Jestem dumny - muwi - że mam takich znajomych.
- Co - muwik - bkdziesz teraz miał o czym opowiadazh dziewczynom w
swojej Szwecji?
- Pytanie! - muwi. - Żadna mi sik nie oprze! Jak sik mu przyjrzezh, to
zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam byzh szczery, nie lubik takich
rumianych i rosłych facetuw. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słosce świeci, na ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyzh Gutk. Po prostu.
Popatrzezh na nią, potrzymazh za rkkk. Po Strefie tylko to jedno pozostaje
człowiekowi - potrzymazh dziewczynk za rkkk. Szczegulnie kiedy sobie
przypomnk te wszystkie plotki o dzieciach stalkeruw - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu myślezh o Gucie, teraz na początek przydałaby sik butelka czegoś
mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej sik zobaczy. Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w całej swej krasie, żułte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błkkitnych hełmach,
całą ulick zakorkowali, przepchnązh sik nie można. Idk, oczy spuściłem,
lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogule na nich nie
patrzył, zwłaszcza w dzies - są tam mikdzy nimi dwa, trzy typki i bojk sik,
że mi sik teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi sik napatoczą.
Mieli szczkście, przysikgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i rkka by mi nie zadrżała.
Przedzieram sik przez ten tłum bokiem, już sik prawie przedarłem, kiedy
nagle słyszk: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idk sobie dalej,
wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rkkaw.
Strzasnąłem tk rkkk z siebie, odwracam głowk i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan sik czepiasz?
- Poczekaj, stalker - muwi tamten. - Dwa pytania.
Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiur,
zżułkł.
- A - muwik - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam
wątroba?
- Ty mnie nie zagaduj - muwi kapitan gniewnie i świdruje mnie
spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz sik,
kiedy cik wołają?
I już dwa błkkitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widazh tylko szczkki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzies w ogule
sik nie bojk patroli, ale zrewidowazh kanalie mogą, a to mi bardzo nie na
rkkk w tej chwili.
- A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? - muwik. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
- A ty, jak sik okazuje, już nie jesteś stalkerem?
- Od czasu, jak z passkiej lekkiej rkki odsiedziałem swoje - skosczyłem
z tym. Na amen. Dzikki panu, panie kapitanie, otworzyły mi sik wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
- Co robiłeś koło Strefy?
- Jak to co? Przecież pracujk w instytucie. Już ze dwa lata.
I żeby zakosczyzh tk niemiłą rozmowk, wyjmujk swoją legitymacjk i
okazujk ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymacjk, przekartkował,
każdy stempelek, każdą stroniczkk dosłownie obwąchał, omal nie oblizał.
Zwraca mi legitymacjk, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet
porużowiał.
- Przepraszam cik - muwi - Shoehart. Tego sik nie spodziewałem. To
znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No cuż, bardzo sik cieszk.
Chcesz, możesz mi wierzyzh lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze
bkdą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuścizh do siebie myśli, że taki chłopak
jak ty...
I zaczkło sik. No, myślk sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczkście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakujk,
rozkładam rkce i nawet, o ile pamiktam, tak nieśmiało, noskiem buta rysujk
esy floresy na trotuarze. Bojuwkarze za plecami kapitana posłuchali czas
jakiś, zemdliło ich widazh, bo patrzk, pomaszerowali w weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukk, okazuje sik, nigdy nie jest za puźno. Pan Bug powiada, lubi i ceni
uczciwą prack
- no i w ogule drktwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, kturą nas co
niedziela raczył w wikzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotk
wypizh, że aż mnie skrkca. To nic, myślk. Red, to nic, bracie, i to też
musisz znieśzh. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczkście zaczął trąbizh jeden z samochoduw
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał sik, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rkkk.
- No cuż - muwi - cieszk sik, że poznałem uczciwego człowieka. Reda
Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynk na cześzh naszej nowej
znajomości. Wudki wprawdzie nie mogk pizh, lekarz mi zakazał, ale na piwo
chktnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
muwi - na pewno sik jeszcze spotkamy.
Nie daj Boże, myślk. Ale rkkk mu ściskam, nadal sik czerwienik i szuram
nużką - wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera
kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem muwiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają
kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie
bkdzie stał chozhby cały dzies - weźmie kieliszek, przymruży oczy, spojrzy
pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzezh. Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
- Cześzh Ernie! - muwik. - Nie mkcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomuwcy i
bez zbkdnych słuw nalał mi na cztery palce. Wdrapałem sik na stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powturzyłem zabieg. Mruczy
loduwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek
- cisza, spokuj... Dopiłem, postawiłem szklaneczkk na ladzie i Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
- Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
- Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkuw - muwik. - A wiesz był jeden taki,
też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w
maśle.
- Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
- A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
- No i co?
- Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
- A idź ty - muwi Ernie z uznaniem.
Potem poszedł do kuchni i wrucił z talerzem - przyniusł opiekane
paruwki.
Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał sik
do kieliszkuw.
Ernest zna sik na swojej robocie. Ma bezbłkdne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrucił ze Strefy, że towar bkdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swuj chłop ten Ernie! Dobroczysca.
Zjadłem paruwki, zapaliłem i zacząłem obliczazh, ile też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem
ucha słyszałem, że na przykład za "pustaka" dają tam około dwa i puł
tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkk" można tam
wyciągnązh co najmniej setkk, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy ruwnież coś niecoś musi kosztowazh. Temu w łapk, tamtemu w
łapk, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak że jeśli
sik zastanowizh, Ernest nie tak wiele wyciąga - około pikzhdziesikciu procent,
nie wikcej, jeżeli wpadnie, to dziesikzh lat katorgi ma jak w banku...
W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego
łokcia i pyta:
- Czy można?
- Co za pytanie! - muwik. - Oczywiście!
Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojkcia nie mam. Włazi na stołek obok
mnie i muwi do Ernesta:
- Poproszk whisky! - I od razu do mnie:
- Przepraszam, ale my sik chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie
Mikdzynarodowym, prawda?
- Tak - muwik - A pan?
Typek zrkcznie wyciąga z kieszeni wizytuwkk i kładzie przede mną.
Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia sik ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie
połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy sik wynieśli.
Odsunąłem wizytuwkk paznokciem.
- Nie - muwik - serdeczne dzikki. To nie dla mnie. Marzk, wie pan, żeby
moje kości spoczkły w ojczystej ziemi.
- A dlaczego? - pyta z ożywieniem. - Proszk mi wybaczyzh niedyskrecjk,
ale co pana tu trzyma?
Już sik rozpkdziłem, żeby mu powiedziezh, co mnie tu trzyma.
- Głupie pytanie! - odpowiadam. Słodkie wspomnienia dziecisstwa.
Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz
urżnąłem sik w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmujk z kieszeni zasmarkaną chusteczkk i ocieram oczy - nie - muwik. - Za
nic!
Alois pośmiał sik, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
- Nie mogk zrozumiezh was, mieszkascuw Harmont. Życie w mieście jest
bardzo cikżkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem
Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnązh epidemia
albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata
trudno sik ruszyzh z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa,
dwadzieścia trzy, nie wikcej... niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest
organizacją filantropijną, nasza działalnośzh nie przynosi nam żadnego zysku.
Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklkte miasto i zaczkli żyzh
normalnie. Przecież dajemy pewną sumk na początek, zapewniamy prack na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukk... Nie, nie rozumiem!
- A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżazh?
- Nie tak znowu, żeby nikt... niekturzy dają sik namuwizh, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
Teraz pokazalem mu na co mnie stazh.
- Panie Machnol - muwik. - Ma pan świktą racjk. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - muwik - to
dziura w przyszłośzh. Przez tk dziurk my napompujemy wasz parszywy świat
takimi rzeczami, że wszystko sik zmieni. Życie stanie sik inne, lepsze, i
każdy bkdzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba sik panu taka dziura?
Przez tk dziurk płynie wiedza. A kiedy już bkdziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy bkdą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na
mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi sik głupio. W ogule nie lubik
powtarzazh cudzych słuw, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi sik. Tym
bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gkbą. A ja niby muwik to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladk towaru nie wykładał. No i
dobrze...
Tu muj Ernest połapał sik i szybko nalał mi tak na sześzh palcuw od razu
- opamiktaj sik chłopcze, co sik z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i muwi:
- Tak, oczywiście... Wieczne akumulatory, "błkkitne panaceum"... Ale
czy pan naprawdk wierzy, że stanie sik tak, jak pan powiedział?
- To nie passki interes, w co ja wierzk naprawdk a w co na niby
- muwik. - Muwiłem panu o mieszkascach miasta. A o sobie powiem tak:
czego ja mam szukazh w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały
dzies mam orazh jak głupi, a wieczorem patrzezh w telewizor?
- No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
- A tam - muwik - wszkdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
I co najdziwniejsze: muwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w
to, co muwik. I nasza Strefa, wiedźma przeklkta, zaraza morowa, w tym
momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A
przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundk, jak wracam z pracy doszczktnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynuw, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi sik nie chce.
- A co pan na to? - zwraca sik ostronosy do Ernesta.
- Ja mam swuj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżazh?
Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniazh przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garśzh bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafk.
Jest tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie wpływa po Strefie... No wikc szafa grzmi i zawodzi, a ja
zabrałem swoją szklaneczkk i poszedłem w kąt, wyruwnazh stare rachunki z
"jednorkkim bandytą", no i czas jak ptak poleciał... Przepuszczam ostatni
bilon, a tu pojawiają sik pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z
Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzksach, przewraca oczami i szuka, komu by
dazh w mordk. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramik i odwraca jego uwagk
dowcipami. Pikkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kkdzierzawy,
łapy do kolan, a Dick maleski, zażywny i rużowy, wcielenie bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
- O! - krzyczy Dick na muj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
- Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym tym mieście jest tylko dwuch
ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
Podchodzk do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkk,
sadza przy stoliku i muwi:
- Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham cik. Bkdziemy opłakiwazh
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwazh!
- Zapłaczemy - muwik. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
- Zaprawdk powiadam wam - prorokuje Szuwaks. - Zaprawdk osiodłany już
jest kos blady, a jeździec jego już trzyma nogk na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co sik zaprzedali szatanowi. Ostaną sik tylko ci, kturzy wydali
mu wojnk. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szatasskimi
igrający cackami, szatasskich skarbuw złaknieni - do was muwik, o ślepi!
Opamiktajcie sik, bydlaki, puki czas! Podepczcie błyskotki szatasskie! - Tu
zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma byzh dalej. - A czy mi tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie jestem?... Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od
agitatoruw mnie wyzwali. Ja im tłumaczk - opamiktajcie sik ślepcy, sami
lecicie w przepaśzh i innych ślepcuw ciągnikcie za sobą! Śmieją sik. No wikc
dałem w mordk kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co?
Wrucił Dick, postawił na stoliku butelkk.
- Dzisiaj ja płack! - krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie
zezem.
- Wszystko legalnie - muwik. - Bkdziemy moją premik przepijazh.
- Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
- Pełnego "pustaka" - muwik. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
- "Pustaka" - buczy z goryczą Szuwaks. - Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił sik na
świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot... A skąd możesz wiedziezh. Rudy,
ile grzechuw i nieszczkśzh...
- Przymknij sik. Szuwaks - muwik do niego surowo. - Pij i raduj sik, że
wruciłem żywy. Za muj fart, chłopcy!
Dobrze nam sik piło za muj fart. Szuwaks całkiem sik rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi
przejśzh przez takie stadium - zalewa sik łzami i wrzeszczy, że Strefa to
dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosizh, a co już wyniesiono,
trzeba odnieśzh z powrotem i żyzh tak, jakby Strefy w ogule nie było. Że niby
co szatasskie - szatanowi. Bardzo lubik Szuwaksa. W ogule lubik dziwakuw.
Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje
sik, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
- A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszk.
Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął park razy.
- Tak - muwi - to ciekawe. To - muwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z
Rosjaninem?
- Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym
laborantem.
- Uszarpałeś sik pewnie z nimi...
- Nic podobnego. Chłopcy trzymali sik zupełnie przyzwoicie. Szczegulnie
Kirył. Urodzony stalker - muwik. - Gdyby miał trochk wikcej doświadczenia i
pozbył sik tej swojej dziecinnej niecierpliwości, mugłbym z nim co dzies
chodzizh do Strefy.
- I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
- Uspokuj sik - muwik. - Żarty żartami...
- Wiem - muwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobizh w
ucho. Możesz uważazh, że jestem twoim dłużnikiem...
- Komu trzeba dazh w ucho? - ocknął sik Szuwaks. - Gdzie on jest?
Złapaliśmy go za rkce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zkby papierosa i podsunął zapalniczkk. Uspokoił sik. A tymczasem tłok robi
sik coraz wikkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajkte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym
piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. Patrzk i jakoś mi sik zdaje, że
w mieście widazh coraz wikcej nowych twarzy, i to głuwnie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
- No a jakże inaczej - muwi. - Zaczyna sik wielki sezon budowlany.
Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprucz tego
planują budowk wielkiego muru wokuł Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
Kosczą sik dobre czasy dla stalkeruw...
- A kiedy czasy były dobre dla stalkeruw? - pytam. A sam myślk: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już sik nie zarobi. Cuż, może to i
lepiej, mniejsza pokusa. Bkdk chodzizh do Strefy w dzies, jak przystało na
porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż
bezpieczniej
- "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą cik pocałowazh... Żyzh
bkdk z pensji, a pizh za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyzh każdy grosz - na to mogk sobie pozwolizh, na tamto już nie mogk, na
każdą szmatkk dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie
zaglądaj, kino jest tassze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare
noce...
Tak sobie siedzk i myślk a Dick buczy mi nad uchem:
- Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypizh na sen coś
mocniejszego. Patrzk - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi sik od
pierwszej chwili. Przysiada sik jeden taki do mnie i zaczyna rozmowk z
daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujk,
że gotuw jest dobrze zapłacizh za pewne przysługi...
- Szpicel - muwik, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowk o przysługach.
- Nie, muj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. Chwilk z nim
pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej
rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną
biżuterik nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej
aluzyjnie.
- Wikc o co mu chodzi? - pytam.
- O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - muwi Dick i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
- Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - muwik. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
- Też go o to zapytałem.
- No i?
- Wyobraź sobie, potrzebna.
- Tak? - muwik. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko brazh wiadro i
ładowazh. Pogrzeb na koszt własny.
Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet sik nie uśmiecha. Co u
diabła, chce mnie wynajązh, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
- Poczekaj - muwik. - A kto to mugł byzh? Z "puddingiem" nawet w
Instytucie nie wolno robizh doświadczes...
- Słusznie - muwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczesstwo dla ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
Nadal nie rozumiałem.
- Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał sik, poklepał mnie po
ramieniu i muwi:
- Pijk za twoje zdrowie, o świkta naiwności!
- Zgoda - muwik, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego,
sukinsyn! - Ej! - muwik. - Szuwaks! Dosyzh tego spania, lepiej napij sik z
nami.
Nie, Szuwaks nie bkdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swuj czarny łeb na
czarnym stoliku i śpi, rkce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez
Szuwaksa.
- No dobra - muwik. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na
tego typa doniusłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjk tak, jak ja, ale
sam bym poszedł i doniusł.
- Aha - muwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrucił sik akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
Pokrkciłem głową.
- Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani
razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobizh z człowiekiem... To, muj
kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosizh ze Strefy... Wiesz sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też na to nie pujdzie... Nawet bojk sik pomyślezh, komu i po co może byzh
potrzebny "czarci pudding".
- No cuż - muwi Dick - masz zupełną racjk. Tylko ja, rozumiesz,
okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego pikknego poranka znaleziono mnie w
łużeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobujczą, nie jestem
stalkerem, ale ruwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi
sik raczej podoba. Żyjk już od dośzh dawna i, widzisz, przywykłem...
W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
- Panie Nunnun! Telefon do pana!
- O psiakrew - muwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu
reklamacja. Wszkdzie znajdą. Przepraszam cik, Red.
Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajk z Szuwaksem i z butelką, i
ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujk sik
butelką. Diabli by wzikli tk Strefk, nigdzie nie ma przed nią ucieczki.
Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie muwił - Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadazh, że dzikki Strefie zapanuje wieczny pokuj i nieziemska
szczkśliwośzh. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowk ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojkcia o
życiu. On nawet wyobrazizh sobie nie może, ile wszelakiego drasstwa krkci sik
koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie
potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle
religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze sik zastanowi, rzeczywiście
przychodzi mu do głowy - może naprawdk należy zostawizh szatanowi co
szatasskie?
Nie rusz guwna...
W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym
szaliku.
- Czy pan Shoehart? - pyta.
- No? - muwik.
- Nazywam sik Kreon - muwi. - Jestem z Malty.
- No - muwik - i co słychazh na Malcie?
- Na Malcie dobrze słychazh, ale ja nie o tym chciałem z panem muwizh.
Przysłał mnie Ernest.
Tak, myślk. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani
odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły,
pewnie jeszcze ani razu sik nie golił, jeszcze ani razu nie całował
dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak
najwikcej ludzi zagonizh do Strefy, a jak jeden na trzech wruci z towarem -
też bkdzie dobrze...
- No i jak sik czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał
sik na bar i muwi:
- Moim zdaniem nieźle. Chktnie bym sik z nim zamienił.
- A ja nie - muwik. - Napijesz sik?
- Dzikkujk, nie pijk.
- No to zapal - muwik.
- Przepraszam pana, ale nie palk ruwnież.
- Niech Cik diabli - muwik - Wikc po co ci w takim razie pieniądze?
Poczerwieniał, przestał sik uśmiechazh i cicho tak odpowiada:
- Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
- Co racja, to racja - muwik i nalewam sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy zaznaczyzh, już trochk szumi i ciało przenika taka przyjemna
słabośzh, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - muwik. -
Jak widzisz, bawik sik. Chodziłem do Strefy, wruciłem żywy i z forsą. To
nieczksto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wikc na
razie odłużmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
Tu Kreon zrywa sik z krzesła, muwi "przepraszam", okazuje sik, że Dick
wrucił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzk, że coś sik stało.
- No - muwik - znowu twoje komory prużniowe są nieszczelne?
- Tak - muwi Dick. - Znowu.
Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzk ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piktra, nie
na głupiego trafili!
- Wypijmy - muwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcjk i nalewa nową. - Ty wiesz - muwi - umarł Kirył Fanow.
W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
- No cuż - muwik - wypijmy za spokuj jego duszy...
Dick spojrzał na mnie, oczy mu sik zrobiły okrągłe jak spodki, i
dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. Pamiktam, że
wstałem, oparłem sik o blat i patrzk na Dicka z gury na duł.
- Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajkczynk, znowu słyszk, jak ona
rwie sik i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
- Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
- A co tu jest do rozumienia? - muwik. - Strefa...
- Usiądź, Red - muwi Dick. - Usiądź i napij sik.
- Strefa... - powtarzam i nie mogk przestazh. - Strefa... Strefa...
Niczego nie widzk dokoła oprucz tej srebrnej pajkczyny. Cały bar
zaplątał sik w pajkczynk, ludzie poruszają sik, pajkczyna cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś sik o nią oprze. A w samym środku stoi Maltasczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
- Chłopcze - muwik do niego serdecznie. - Ile chcesz pienikdzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczk: - Idź do
Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie buj sik, powiedz mu!
Przecież to tchurz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją Maltk! Nigdzie sik nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
Nie pamiktam, co tam jeszcze krzyczałem. Pamiktam, jak znalazłem sik
przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkk na orzeźwienie i
pyta:
- Zdaje sik, że jesteś dzisiaj przy forsie?
- Tak - muwik - przy forsie...
- To może dług mi zwrucisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
Teraz dopiero widzk - ściskam w pikści paczkk banknotuw. Patrzk na tk
zieloną trawk i mamroczk:
- Okazuje sik, nie wziął Kreon Maltasski... Z charakterem, okazuje
sik... No, a cała reszta - los tak chciał.
- Co z tobą - pyta muj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkk?
- Nie - muwik. - Ze mną - muwik - wszystko w najlepszym porządku.
Chozhby w tej chwili mogk iśzh pod prysznic.
- Poszedłbyś lepiej do domu - muwi muj przyjaciel Ernie. - Jednak
trochk przesadziłeś.
- Kirył umarł - muwik mu.
- Ktury to Kirył? Ten jednorkki?
- Sam jesteś jednorkki, bydlaku - muwik mu. - Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - muwik. - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twuj
parszywy stragan rozwalk w drobny mak?
Ledwie zdążyłem zamachnązh sik jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną. A ja już nic nie kombinujk i kombinowazh nie mogk. Coś krzyczk,
wyrywam sik, kogoś kopik, potem oprzytomniałem - siedzk w toalecie cały
mokry, morda rozbita. Patrzk w lustro i nie poznajk sam siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas,
coś trzeszczy, talerze lecą na podłogk, dziewczyny piszczą i słyszk -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
- Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szatasskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
Kiedy tylko zawyła, spłynkło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem,
wszystko pamiktam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak,
myślk, ja ci tu zaraz urządzk zabawk! Ja ci pokażk, co potrafi stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu nie używany, park razy zgniotłem go palcami, żeby sik rozgrzał,
uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam
otworzyłem okno - i na ulick. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotk zobaczyzh,
co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewazh jak najszybciej. Ja bardzo źle
znoszk "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
Przebiegiem przez podwurko i słyszk - "świerzb" już działa, najpierw
zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczkła szalezh. Jeden wpada
w melancholik, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie
uciekazh... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprkdko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla sik, kto go tak urządził, tylko
że ja na to gwiżdżk. Koniec. Nie ma już wikcej stalkera Reda. Ja już mam
dośzh. Nie chck ani sam szukazh śmierci, ani innych dam na to namawiazh, nie
miałeś
racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj sik, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośzh. Nie mają czego ludzie szukazh w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczkścia.
Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. Gryzk wargi, chce
mi sik płakazh i nie mogk. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic.
Monotonny smutek. Kirył, muj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuścizh do
tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakazh nie mogk. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczksny, śmiałem go wprowadzizh
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie
żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem
pokazazh, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszkśliwizh człowieka. Po
diabła mu w ogule powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym
przypomniałem, tak mnie coś ścisnkło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyzh jak wilk. I chyba naprawdk zawyłem, ludzie jakby zaczkli ustkpowazh mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi sik lżej - patrzk, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spudniczka kołysze sik nad kolanami, ze wszystkich bram gapią sik na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
- Serwus - muwik - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w
ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordk rozbitą, i mokrą kurtkk, i
posiniaczone rkce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko muwi:
- Cześzh, Red. A ja właśnie cik szukam.
- Wiem - muwik. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwruciła sik i patrzy
w bok. Ach, jak pikknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem muwi:
- Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bkdziesz chciał sik ze mną
spotykazh?
Jakby mi ktoś kamies położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej muwik:
- Nie bardzo cik rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem
trochk tego i może z tego powodu słabo kombinujk... Dlaczego miałbym nie
chciezh spotykazh sik z tobą?
Biork ją pod rkkk, idziemy niespiesznie w stronk mojego domu i wszyscy,
kturzy dopiero co gapili sik na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzkdnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
- Matka muwi, żebym zrobiła skrobankk - nagle odzywa sik Guta.
- A ja nie chck.
Uszedłem jeszcze kilka krokuw, zanim zrozumiałem, a Guta muwi dalej:
- Nie chck żadnej skrobanki, chck miezh z tobą dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz sik wynosizh na wszystkie cztery strony świata, ja cik
nie trzymam.
Słucham, jak ona sama siebie podkrkca, jak sik rozpala, słucham i
powolutku bałwaniejk. Nic w miark rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.
Tylko jak refren chodzi mi w kułko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka wikcej.
- Ona mi tłumaczy - muwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawazh na świat potwora... ona muwi, to przecież kryminalista, nie bkdziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, muwi, a jutro w wikzieniu.
Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też mogk zostazh, dam sobie radk. Sama urodzk, sama wychowam, sama zrobik z
niego człowieka. Obejdk sik bez ciebie. Tylko ty sik do mnie wikcej nie
zbliżaj, bo na prug nie wpuszczk.
- Guta - muwik - dziewczyno moja! Poczekaj chozh chwileczkk...
- I nie mogk, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. -
Jaskułeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepkdzizh, powiedz mi?
Chichoczk jak ostatni kretyn, a ona stankła, przytuliła sik do mojej
piersi i szlocha.
- Co my teraz zrobimy. Red? - muwi moja dziewczyna przez łzy.
- Co teraz zrobimy?
lat 28, żonaty, bez określonego
zajkcia
Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogk odsuwając
sprzed oczu gałązkk jarzkbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
Minkły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany.
Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy
reflektory miotały sik po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych
krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniktych krzewach
jarzkbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktury z lewej strony
kosczył sik jak ucikty. Policjanci z patrolu bali sik Strefy. A tu, obok
cmentarza, nawet lkkali sik strzelazh. Czasem Reda dobiegały przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak
toczył sik po szosie i gubił maleskie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padazh deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
Ostrożnie puścił gałązkk, odwrucił głowk i zaczął nadsłuchiwazh. Gdzieś
z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała sik ziemia, a potem z
nieglośnym stuknikciem upadło coś cikżkiego i twardego. Red ostrożnie
czołgał sik tyłem wtulony w mokrą trawk. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promies, i wydało mu sik, że
mikdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc sik, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrucił w stronk Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i w ciągu dziesiątej czkści sekundy nie mugł zobaczyzh tych wszystkich
szczegułuw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądazh. Odpełzł jeszcze
o kilka krokuw dalej, wymacał w zanadrzu manierkk, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastkpnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał sik dalej. Wikcej już nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał sik.
W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu
przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz
odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami
przechodziło w jkk. Red usiadł obok i odkrkcił manierkk. Potem ostrożnie
wsunął rkkk pod głowk Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu,
gorącą łysink, i przysunął manierkk do warg starego. Było ciemno, ale w
słabych poblaskach reflektoruw Red widział szczecink na jego policzkach.
Barbridge chciwie wypił kilka łykuw i zaraz poruszył sik niespokojnie
obmacując worek z towarem.
- Wruciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz
starego... żeby zdychał...
Red odrzucił głowk do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
- Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
- To... nie przypadek... - wystkkał Barbridge. Muwił urywanie, na
wydechu - Ktoś doniusł. Czekają.
- Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnązh?
- Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bkdk
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
Red nie odpowiedział. Patrzył w stronk szosy, na błkkitne błyski
reflektoruw. Marmurowy obelisk było widazh i stąd, ale było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
- Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrucił.
Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A
jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. Fetk Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
- Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. -
Ścierwnik.
- Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjk. Wiesz, dlaczego?
- Wiem - powiedział Red, żeby sik odczepizh.
- Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
- Słyszałem.
- Bajka, myślisz?
- Przestałbyś lepiej gadazh - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
- To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mugłbyś
mnie zostawizh? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
Red milczał. Okropnie chciało mu sik palizh, wyciągnął papierosa,
wykruszył tytos i powąchał, nie pomogło.
- Musisz mnie stąd wynieśzh - powiedział Barbridge. - To przez ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltasczyk z nami poszedł.
Maltasczyk bardzo sik napierał, żeby iśzh z nimi. Cały wieczur im
stawiał, proponował dobry zastaw, przysikgał, że zdobkdzie skafander, i
Barbridge, ktury siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz cikżką
pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgudź sik, zrobimy dobry
interes. Byzh może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
- Przez własną chciwośzh wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam
nic wspulnego, i zamknij sik nareszcie.
Przez jakiś czas Barbridge tylko stkkał. Znowu wetknął palce pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowk.
- Bierz cały towar. Red - wystkkał - tylko mnie nie zostawiaj.
Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochud
patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok
patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go
zauważyzh.
- Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokuł
niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie
spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
Red spojrzał na niego z gury. W błkkitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała sik martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
- Zamiast wiecznej młodości - guwno. Zamiast forsy, to samo. Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjk. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjk - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszk. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
- Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radk, to cik wyniosk. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - pujdzie
dziewczyna na ulick...
- Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja cureczka. Taka śliczna.
Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują sik. Muj
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
- Powiedziałem: jak dam radk. to cik wyciągnk.
- Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radk, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
- No to powiedz.
Barbridge jkknął i poruszył sik.
- Moje nogi... - wystkkał. - Pomacaj, jak one tam...
Red wyciągnął rkkk i przesunął dłonią po nogach od kolan w duł.
- Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
- Są, są - skłamał Red. - Nie krkzh sik. A naprawdk można było wymacazh
tylko kolano niżej, do samych stup nogi były jak z gumy - można je było
zawiązazh na supeł.
- Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
- Kolana są całe - powiedział Red.
- Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
Jeszcze muwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał.
Patrzył na szosk. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły
skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błkkitnej mgle Red
wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkk wkdrującą wśrud krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrkciła
i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rkce z rozczapierzonymi
palcami. Potem nagle znikła, jakby sik zapadła pod ziemik i po kilku
sekundach pojawiła sik znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś
niepojktym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
I raptem reflektory zgasły. Zgrzytnkła skrzynka bieguw, zaryczała dziko
silnik, za krzakami mignkło niebieskie i czerwone światła postojowe,
samochud patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popkdził w
stronk miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślink i rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
- Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął sik wiercizh, pomacał rkką dookoła, złapał worek
z towarem i sprubował wstazh - no prkdzej, na co czekasz!
Red ciągle patrzył w stronk szosy. Teraz panowała tam ciemnośzh i nic
nie było widazh, ale przecież gdzieś musiał byzh tamten - maszerował jak
nakrkcona lalka, potykał sik, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał sik w
krzakach.
- Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. Podniusł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rkką za szyjk i Red nie mając siły,
żeby wstazh, na czworakach powlukł go przez dziurk w ogrodzeniu chwytając
rkkami mokrą trawk.
- Naprzud, naprzud...- chrypiał Barbridge. - Nie martw sik, trzymam
towar, nie zgubik go... naprzud!
Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałkzie jarzkbiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko cikżki, niby nieboszczyk, worek z
towarem brzkczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknązh sik na tamtego, ktury byzh może ciągle jeszcze błąkał sik tu w
ciemnościach.
Kiedy sik wydostali na szosk, było jeszcze ciemno, ale czuło sik. że
świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu, rozejrzał sik i jak wielki czarny pająk przebiegł
przez drogk. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii
maskujące gałkzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł,
wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rkce trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
- Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowazh!
Red dźwignął go i zgrzytając zkbami z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jkknął. Worka jednak nie
wypuścił. Red podniusł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na
starego. Barbridge'owi udało sik przytargazh ruwnież płaszcz.
Red wziął latarkk i przeszedł poboczem wypatrując śladuw. Śladuw
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosk Landrover przygniutł wysoką, gkstą
trawk, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrucizh do poprzedniego stanu.
W miejscu gdzie stał samochud patrolu, leżało na ziemi mnustwo
niedopałkuw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu sik palizh, wyciągnął
papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyzh do
samochodu i pkdzizh, pkdzizh, żeby znaleźzh sik jak najdalej od tego miejsca.
Ale tego właśnie zrobizh nie było wolno. Należało postkpowazh powoli i
rozważnie.
- Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wkdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
- Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
sik papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
- Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie strack kolana,
Łajdaku! Kolana!
Red po raz ostatni zaciągnął sik papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
- Zamknij mordk, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie
możemy jechazh. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymazh.
- No to co?
- Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
- Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym
gadazh!
- A jeżeli ktoś pomaca?
- Pomaca... tak zawyjk, że na całe życie odechce mu sik macania.
Ale Red już podjął decyzjk. Podniusł przednie siedzenie samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkk i powiedział:
- Dawaj towar.
Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwikczy i postukuje.
- Nie wolno mi ryzykowazh - mruknął. - Nie mam prawa.
Założył pokrywk na miejsce, nasypał na wierzch trochk śmieci, zarzucił
szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stkkał, pojkkiwał, żałośliwie
domagał sik pośpiechu, znowu obiecywał Złotą Kulk. Wiercił sik bez przerwy
na siedzeniu, z lkkiem wpatrując sik w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodk wylał
na wkdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do
brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni
kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wkdkarze wracali z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochud ruszył.
Do samego zakrktu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął sik
potkżny trzymetrowy mur otaczający Strefk, a z prawej były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośzh nie była już taka gksta, a
oprucz tego wiedział z gury, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed
samochodem pojawiła sik rytmicznie maszerująca postazh, nawet nie zwolnił.
Tamten wkdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go, prowadząc samochud lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
- Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
- Tak - powiedział Red.
- O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiazh modlitwk.
- Zamknij sik! - ostro powiedział Red. Zakrkt powinien byzh gdzieś
tutaj. Red zwolnił, wpatrując sik w szereg pochylonych domkuw i płotuw po
prawej. Stary transformator... podparty słup... spruchniały mostek nad
przydrożnym rowem... Red skrkcił kierownick. Samochud podrzuciło na
wybojach.
- Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi strack, bydlaku!
Red na sekundk odwrucił sik i z całej siły uderzył starego w twarz, aż
dłos podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił sik i zamilkł.
Samochud podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośnikte trawą stare koleiny,
ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał
chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił sik i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem
ucichł.
Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notabluw i
fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w kturych hodowano
karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały,
podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone,
niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żułto świeciło
zasłonikte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując sik wściekłością, wybiegł na drogk i przez
jakiś czas pkdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kuł.
Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na Szosk Zachodnią, zatrzymał samochud i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogk, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył przed siebie z rkkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło
sik zupełnie widno. Wokuł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył sik do
szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakuw. Policyjna wartownia była stąd
doskonale widoczna - maleski domek na kułkach i trzy oświetlone okienka,
samochud patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i
patrzył. Na wartowni nic sik nie działo
- najwidoczniej policjanci, zmkczeni i zmarznikci, teraz grzali sik w
domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne
otwory, zacisnął w pikści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując z kieszeni rąk, zawrucił. Landrover, lekko pochylony, stał w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesikciu lat.
Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniusł sik i spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle -
pomarszczony, łysy zarośnikty niechlujną szczeciną, zkby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali sik w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
- Dam ci mapk... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
- Dobra. Twoje zadanie: masz leżezh nieprzytomny, zrozumiano? Jkcz i nie
daj sik dotknązh.
Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochud ruszył.
I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy
landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a
nastkpnie wciąż zwikkszając i zwikkszając szybkośzh popkdził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szusta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na
skrzyżowaniach. Minkli piekarnik z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
- Żrezh mi sik chce - powiedział Red, rozluźniając zdrktwiałe od
napikcia mikśnie, i przeciągnął sik wpierając dłonie w kierownick.
- Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
- Muwik, że mi sik żrezh chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do
Rzeźnika?
- Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge,
pochylił sik do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego! Jedź szybko! Należy mi sik od niego jeszcze siedemset... Ale
szybciej, szybciej, czego wleczesz sik jak mucha w smole! - nagle zaczął
klązh bezsilnie i paskudnie, wstrktnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc sik,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
Red nie odzywał sik, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skosczyzh i
chociaż godzink, chociaż puł godziny pospazh przed spotkaniem w "Metropolu".
Skrkcił w Ulick Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochud
przed szarą piktrową willą.
Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki.
Ukazał sik we wspaniałym szlafroku, a w rkku dzierżył szklankk ze sztuczną
szczkką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchnikte worki.
- O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
- Włuż zkby i jedziemy - powiedział Rudy.
- Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
- Kto? - zapytał stamtąd.
- Barbridge - odpowiedział Red.
- Co?
- Nogi.
W łazience poleciała z kranu woda, rozległo sik parskanie, coś upadło i
potoczyło sik po kamiennej posadzce. Red zmkczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał sik dookoła. Tak, hall był niczego
sobie. Rzeźnik nie żałował pienikdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał sik rzecz jasna, nie dla pienikdzy. On ruwnież brał swoją
dolk ze Strefy - brał w naturze, w rużnych przedmiotach, kture stosował w
swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, kturą zdobywał lecząc
okaleczonych stalkeruw i studiując przy tym rużne nie znane do tej pory
choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorub mieszkascuw Ziemi.
Pieniądze zresztą ruwnież brał z niemałą ochotą.
- A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z
ogromnym rkcznikiem przewieszonym przez ramik. Skrajem tego rkcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
- Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
- A wikc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
- To drobiazg - powiedział Red rozsiadając sik w fotelu. - Ty mu
zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bkdzie
kuśtykał.
- No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała sik
profesjonalna rzeczowośzh. - Poczekaj, zaraz sik ubiork.
Kiedy sik ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki,
żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i
palił. Tylko raz sik poruszył, żeby wyciągnązh manierkk. Pił malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochk na dnie, i starał sik o
niczym nie myślezh. Po prostu czekał.
Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i od razu przechylił sik przez oparcie i zaczął obmacywazh nogi
Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie,
obiecywał ozłocizh, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkk żonk, błagał,
żeby mu uratowazh przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikk, Rzeźnik
zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z
samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
- Chciałeś mnie zabizh. Ja ci to zapamiktam.
- Ale przecież nie zabiłem - obojktnie powiedział Red.
- Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci ruwnież
zapamiktam.
- Zapamiktaj, zapamiktaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił, skądże znowu... - odwrucił sik i popatrzył na starego. Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
- powiedział Red. - Porzuciłbyś mnie w Strefie i kosce w wodk. Tak jak
Okularnika.
- Okularnik sam skonał - ponuro zaprzeczył Barbridge. - Bez mojej
pomocy. Przykuło go.
- Kanalia - powiedział obojktnie Red i odwrucił sik. - Ścierwnik.
Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając sik
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rkce skrzyżował
na piersi i zobojktniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrkcone. To był ostatni
ze starych stalkeruw, ostatni z tych, kturzy rozpoczkli polowanie na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutuw naukowych, ani muru, ani sił
policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z
powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesikzh lat, a
Barbridge był silnym i zrkcznym mkżczyzną - uwielbiał picie na cudzy
rachunek, bujki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt. Własne dzieci doszczktnie go wtedy nie interesowały, ale nkdzną
szują był już wuwczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją
katował swoją żonk - hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i
wreszcie zatłukł ją na śmierzh.
Red zawrucił i nie zwracając uwagi na światła, szczkkając klaksonem na
przechodniuw, ścinając zakrkty pojechał prosto do domu.
Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył
administratora, ktury szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle
administrator był w fatalnym humorze i jego wymikta twarzyczka z
opuchniktymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po
ziemi, a po kupie nawozu.
- Dzies dobry - powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał sik
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
- To passka robota? - zapytał niewyraźnie. Było widazh, że to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
- O czym pan muwi?
- Ta huśtawka... To pan ją postawił?
- Ja.
- W jakim celu?
Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwierazh.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
- Pytam, w jakim celu postawił pan tk huśtawkk? Kto pana prosił?
- Moja curka prosiła - odpowiedział Red bardzo spokojnie. Właśnie
odmykał bramk.
- Ja tu nie pytam o passką curkk! - Administrator podniusł głos. - O
passkiej curce bkdziemy rozmawiazh oddzielnie. Pytam, kto panu pozwolił?
Jakim prawem pan sik rządzi na skwerze?
Red odwrucił sik i stał przez chwilk nieruchomo, uważnie wpatrując sik
w blady pożyłkowany nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał sik o
ton niżej:
- Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...
- Nadaremnie sik pan stara - powiedział Red. - Ja sik i tak nie
wyprowadzk.
Wrucił do samochodu i zapalił silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcuw. Wtedy wysiadł i już
nie starając sik opanowazh powiedział:
- Ale jeżeli, pomimo wszystko, bkdk musiał sik wyprowadzizh, to już
dzisiaj zamuw sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
Wprowadził samochud do garażu, zapalił światlo i zamknął bramk. Potem
wydobył z fałszywego zbiornika na benzynk worek z towarem, doprowadził
samochud do porządku, worek włożył do starego koszyka, na worku położył
wkdki, jeszcze wilgotne, oblepione trawą i liśzhmi a na wierzch wysypał
śnikte ryby, kture Barbridge kupił wczoraj w jakimś sklepiku na
przedmieściu. Potem raz jeszcze obejrzał samochud ze wszystkich stron, po
prostu z przyzwyczajenia. Do tylnego prawego światła przylepił sik
spłaszczony papieros. Red oderwał go - papieros był szwedzki. Red pomyślał
chwilk i wsadził go do pudełka od zapałek. W pudełku już były trzy
niedopałki.
Na schodach nie spotkał nikogo. Stanął przed swoimi drzwiami i drzwi
otwarły sik, zanim zdążył sikgnązh po klucz. Wszedł bokiem, trzymając pod
pachą cikżki kosz, i otuliło go znajome ciepło i znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objkła go za szyjk i zamarła bez ruchu, kryjąc twarz na
jego piersi, nawet przez kombinezon i grubą koszulk czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
sik uspokoi, chociaż właśnie w tej chwili poczuł, jak strasznie jest
zmkczony i wyprany z sił.
- Już w porządku... - powiedziała wreszcie niskim, nieco ochrypłym
głosem, puściła go, zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie odwracając
głowy poszła do kuchni. - Zaraz zrobik ci kawk... - powiedziała już zza
drzwi.
- Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem. - Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojkcia!
Guta wruciła kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na podłodze, pomugł jej wyjązh siatkk z rybami i razem zanieśli siatkk z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
- Idź, wykąp sik - powiedziala Guta - zanim skosczysz, wszystko bkdzie
gotowe.
- Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
- Gadała przez cały wieczur - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łużka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatk...
Zwinnie i bezszelestnie poruszała sik w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda w rondelku i leciały łuski spod noża, skwierczał olej na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniusł go
do komurki. Potem zajrzał do sypialni. Mariszka spała spokojnie, kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawinikta aż pod szyjk i mała widoczna była jak
na dłoni - maleskie, senne zwierzątko. Red nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniktych ciepłym złocistym futerkiem l po raz tysikczny zdumiał
sik, jakie to futerko jest długie i jedwabiste. Miał ogromną ochotk wziązh
Mariszkk na rkce, ale bał sik ją obudzizh, zresztą był brudny jak czort,
przesiąknikty Strefą i śmiercią. Wrucił do kuchni, usiadł przy stole i
powiedział:
- Nalej mi filiżankk kawy. Umyjk sik puźniej.
Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
"Harmont Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego przyszło
-- i gruby, w szarej oprawie "Biuletyn Mikdzynarodowego Instytutu
Cywilizacji Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty filiżankk parującej
kawy i przysunął sobie "Biuletyn". Jakieś hieroglify, znaczki, rysunki
techniczne... Na zdjkciach znane przedmioty w dziwacznych ujkciach. Jeszcze
jeden pośmiertny artykuł Kiryła Panowa "O pewnej niezwykłej własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a na dole drobnym drukiem wyjaśnienie: "Doktor Kirył Fanuw, ZSSR, zmarł
tragicznie
w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
"Biuletyn", wypił trochk kawy parząc sobie gardło i zapytał:
- Przyszedł ktoś wczoraj?
- Szuwaks przyszedł - powiedziała Guta po kruciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wikc go spławiłam.
- A co na to Mariszka?
- Oczywiście nie chciała go wypuścizh. Zaczkła nawet płakazh. Ale
powiedziałam jej,
że wujek Szuwaks źle sik czuje, na to ona z całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
"Wujek Szuwaks znowu sik urżnął".
Red uśmiechnął sik i łyknął kawy. Potem zapytał:
- A jak sąsiedzi?
I tym razem Guta odezwała sik dopiero po kruciutkiej przerwie.
- Jak zwykle - odparła wreszcie.
- Dobrze nie chcesz, to nie muw.
- A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnkła rkką. - Dzisiaj znowu
puka ten babsztyl z dołu. Ślepia wytrzeszczyła, z pyska toczy piank.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
- Zaraza - powiedział Red przez zkby. - Słuchaj, a może rzeczywiście
sik wyprowadzimy? Kupimy sobie domek gdzieś na przedmieściu, gdzie nie ma
nikogo, jakąś opuszczoną willk, co ty na to?
- A Mariszka?
- O Boże - powiedział Red. - Czy doprawdy my we dwoje nie zdołamy
sprawizh, żeby czuła sik szczkśliwa? Guta pokrkciła głową.
- Ona lubi dzieci. I dzieci ją też lubią. Przecież one nie są winne,
że...
- Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
- Zostawmy to! - powiedziała Guta. - Ktoś do ciebie dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankk i wstał.
- No dobra - powiedział. - Jednak pujdk sik umyzh. Mam jeszcze mnustwo
spraw do załatwienia.
Zamknął sik w łazience, wrzucił ubranie do pojemnika na brudy, a
kastet, resztk muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na pułkk.
Długo krkcił sik pod gorącym jak wrzątek natryskiem, stkkając i
rozcierając ciało szorstką gąbką, aż skura zrobiła sik purpurowa, potem
zakrkcił prysznic usiadł na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta brzkczała pokrywkami garnkuw. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznk.
- Pospiesz sik - powiedziała. - Ryba wystygnie. Red uśmiechnął sik:
wruciła już do ruwnowagi i znowu zaczkła komenderowazh. Ubrał sik, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpieluwki, i w takim stroju wrucił do kuchni.
- Teraz można coś zjeśzh - powiedział siadając,
- Wrzuciłeś bieliznk do pojemnika? - zapytała Outa.
- Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
- Wodą zalałeś?
- Niee... Przepraszam, sir, to sik wikcej nie powturzy, sir. Uspokuj
sik, jeszcze zdążysz, posiedź chwilk! - złapał ją za rkkk i sprubował
posadzizh sobie na kolanach, ale Guta wywinkła sik i usiadła na krześle z
drugiej strony.
- Nie podoba ci sik mąż - powiedział Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak sik okazuje.
- Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a nie mąż.
Trzeba cik dopiero nabizh, jak siennik.
- A może jednak? - powiedział Red. - Przecież zdarzają sik cuda na
świecie!
- Jakoś nie pamiktam, żeby zdarzył sik tobie taki cud. Może napijesz
sik czegoś? Red niezdecydowanie bawił sik widelcem.
- Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
- Zaraz wychodzk. Przygotuj mi wyjściowy garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
Z rozkoszą człapiąc czystymi, bosymi stopami po chłodnej podłodze
poszedł do komurki i zamknął drzwi na zasuwk. Potem włożył gumowy fartuch,
wcisnął długie do łokcia gumowe rkkawice i wyłożył na stuł to, co było w
worku. Dwa "pustaki". Pudełko z "agrafkami". Dziewikzh "bateryjek". Trzy
"bransolety". I jedno jakieś kułko " też coś w rodzaju "bransolety", ale z
białego metalu, wikksze o średnicy około trzydziestu milimetruw. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniktych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości pikści,
znakomicie zachowane. Trzy "świerzby". Słoik "gazowanej gliny". W worku
został jeszcze cikżki porcelanowy kontener, starannie opakowany w szklaną
watk, ale Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy, zapalił i zapatrzył
sik w leżące na stole przedmioty.
Potem wysunął szufladk, wziął arkusz papieru, ogryzek ołuwka i
liczydło. Zagryzając papierosa w kąciku warg i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrk za cyfrą, w trzech słupkach, a nastkpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały sik poważne. Red zdusił niedopałek w popielniczce, ostrożnie
otworzył pudełko i wysypał "agrafki" na papier. W elektrycznym świetle
"agrafki" mieniły sik granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tkczy - żułtym, czerwonym, zielonym. Red wziął jedną "agrafkk" i ostrożnie,
żeby sik nie ukłuzh, zacisnął ją miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił światło i odczekał chwilk przywykając do ciemności. Ale "agrafka"
milczała. Odłożył ją na bok, znalazł po ciemku nastkpną i ruwnież zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął palce silniej, ryzykując ukłucie, i "agrafka"
przemuwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe, czerwone błyski, po czym nagle
zastąpiły je rzadsze, zielone. Kilka sekund Red podziwiał zagadkową grk
światełek, ktura, jak dowiedział sik z "Biuletynu", z całą pewnością coś
oznaczała, byzh może nawet coś bardzo ważnego, epokowego, puźniej położył
"agrafkk" oddzielnie i wziął w palce nastkpną.
"Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście muwiło, a reszta
milczała. One też powinny przemuwizh, ale do tego potrzebna była specjalna
maszyna wielkości stołu, same palce nie wystarczały. Red znowu zapalił
światło i do poprzednich liczb dopisał jeszcze dwie. I dopiero wtedy
zdecydował sik.
Wsadził obie rkce do worka i wstrzymując oddech wydobył i położył na
stole mikkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbrudek, patrzył na to, co przed nim leżało. Potem jednak wziął ołuwek,
pokrkcił nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkk wypalił go w całości.
- Po jakiego diabła! - powiedział głośno i stanowczym ruchem włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - Dosyzh tego. Wystarczy.
Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i wstał. Czas było iśzh.
Zapewne z puł godziny można by pospazh, żeby miezh świeższą głowk, ale z
drugiej strony znacznie lepiej zjawizh sik na miejscu wcześniej i sprawdzizh
jak i co. Zdjął rkkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc światła wyszedł z
komurki.
Garnitur leżał już na łużku i Red zaczął sik ubierazh.Wiązał przed
lustrem krawat, kiedy za jego plecami cichutko skrzypnkły deski podłogi,
rozległo sik zawzikte sapanie i Red zrobił poskpną mink, aby powstrzymazh
uśmiech.
- Uu! - zadźwikczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogk.
- Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łużko.
Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała sik na ojca. Deptała
po nim, ciągnkła za włosy i zasypywała mnustwem wiadomości. Willy sąsiaduw
oderwał lalce nogk. Na drugim piktrze pojawił sik kotek, cały biały, tylko
oczy ma czerwone - widocznie nie słuchał mamy i chodził do Strefy. Na
kolacjk była kasza z konfiturami. Wujek Szuwaks znowu sik urżnął i
zachorował, nawet płakał. Dlaczego ryby nie toną chociaż są w wodzie?
Dlaczego mama nie spała w nocy? Dlaczego palcuw jest pikzh, rkce dwie, a nos
tylko jeden?... Red ostrożnie tulił pełzające po nim ciepłe stworzenie,
wpatrywał sik w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniktego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
- Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
Potem nad uchem ostro zadzwonił telefon. Red wyciągnął rkkk i podniusł
słuchawkk.
- Słucham. Telefon milczał.
- Halo! - powiedział Red. - Halo!
Nikt nie odpowiedział. Potem w słuchawce szczkknkło i rozległy sik
krutkie sygnały. Wtedy Red wstał, postawił Mariszkk na podłodze i nie
słuchając jej dłużej włożył spodnie i marynarkk. Mariszka trzepała bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał sik z roztargnieniem kątem ust, wikc w
koscu doczekał sik oświadczenia, że tata połknął jkzyk i zakąsił zkbami, po
czym zostawiano go w spokoju.
Red wrucił do komurki, schował do teczki wszystko, to co leżało na
stole, wstąpił do łazienki po kastet, znowu wrucił do komurki, wziął teczkk
do jednej rkki, koszyk z workiem do drugiej, wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komurki i krzyknął w stronk Guty:
"Wychodzk!"
- Kiedy wrucisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała sik już i
umalowała. Zamiast szlafroka miała na sobie sukienkk, ulubioną sukienkk
Reda, jaskrawoniebieską, z głkbokim dekoltem.
- Zadzwonik - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił sik i
pocałował ją w dekolt.
- Idź już - cicho powiedziała Guta.
- A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając sik mikdzy nich.
Trzeba było pochylizh sik jeszcze niżej. Guta patrzyła na Reda
nieruchomymi oczami.
- Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw sik. Zadzwonik.
Na podeście schoduw, piktro niżej. Red zobaczył tkgiego mkżczyznk w
pasiastej piżamie, ktury majstrował przy zamku swoich drzwi. Z ciemnego
wnktrza mieszkania ciągnkło ciepłym, kwaśnym zaduchem. Red zatrzymał sik i
powiedział:
- Dzies dobry.
Tkgi mkżczyzna strachliwie spojrzał na Reda przez opasłe ramik i coś
odburknął.
- Passka małżonka przychodziła do nas w nocy - powiedział Red. -
Skarżyła sik, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
- Co mi do tego? - warknął mkżczyzna w piżamie.
- Żona robiła wczoraj pranie - ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
passtwu, to przepraszam.
- Ja nic nie muwiłem - powiedział mkżczyzna w piżamie. - Proszk...
- W takim razie bardzo sik cieszk - powiedział Red.
Zszedł na duł, wstąpił do garażu, koszyk z workiem postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulick.
Miał niedaleko - dwa kwartały do placu, potem przez park i jeszcze
jeden kwartał do Centralnego bulwaru. Przed "Metropolem" jak zwykle
błyszczał chromem i lakierem rużnobarwny szereg samochoduw, służba hotelowa
w malinowych liberiach wnosiła walizki, jacyś solidni zagraniczni goście
rozmawiali w grupach po dwuch i trzech na marmurowych schodach, zhmiąc
cygara. Red postanowił chwilowo tam nie wchodzizh. Usiadł pod markizą
maleskiej kawiarenki po drugiej stronie ulicy, poprosił o kawk i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficeruw z mikdzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane paruwki i pili
ciemne piwo z wysokich szklanych kufli. Po drugiej stronie, o dziesikzh
krokuw dalej, jakiś sierżant gniewnie pożerał smażone ziemniaki - widelec
trzymał w zaciśniktej pikści, niebieski hełm leżał do gury nogami na
podłodze, pas z kaburą wisiał na oparciu krzesła, wikcej nikogo w kawiarni
nie było. Kelnerka, nie znana Redowi kobieta w średnim wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała, wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kksy i wciskając na głowk mikkki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał sik ze stopni -
świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, rużowy, taki okropnie zadowolony i
przekonany, że nadchodzący dzies nie przyniesie mu żadnych kłopotuw.
Pomachał komuś rkką, przerzucił przez prawe ramik zwinikty płaszcz i
podszedł do swego peugeota.
Peugeot Dicka był ruwnież pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
Red zasłaniając sik dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi sik za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął
błkkitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko
wytoczył sik na ulick. Można było przypuścizh z dużą dozą prawdopodobiesstwa,
że Nunnun wybierał sik do instytutu, a to znaczyło, że bkdzie musiał
objechazh fontannk i przejechazh obok kawiarni. Na to, żeby wstazh i wyjśzh,
było już za puźno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz
dłonią i zgarbił sik nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnkły hamulce i rześki głos Nunnuna
zawołał:
- Hej! Shoehart! Red!
Klnąc w myśli Red podniusł głowk, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rkkk. Promienia! życzliwością.
- Co tu robisz tak wcześnie? - zapytał podchodząc. nie, dzikkujk,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie bkdk nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat cik nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
- Nic szczegulnego... - niechktnie powiedział Red. - Tak... rużne
głupstwa.
Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i
starannością sadowi sik na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronk, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
- Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też sik zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spazh? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wzikli... - nagle sik rozejrzał. - Pardon, a może ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
- Nie... - ospale powiedział Red. - Miałem po prostu trochk czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby sik napizh kawy.
- No, ja cik długo nie zatrzymam - powiedział Dick i spojrzał na
zegarek. - Słuchał, Red, daj spokuj tym swoim głupstwom i wracaj do
instytutu. Przecież wiesz, że tam cik przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to
znowu bkdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
Red pokrkcił głową.
- Nie - powiedział. - Drugi Kirył jeszcze sik nie urodził... Zresztą,
nie mam co teraz robizh w waszym Instytucie... Teraz wszystko już jest
zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też
dostają roboty... A te grosze, kture płacicie laborantom... ja wikcej wydajk
na papierosy.
- Daj spokuj, wszystko można załatwizh - powiedział Nunnun.
- A ja nie lubik, jak mi załatwiają - powiedział Red. - Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
- Strasznie dumny sik zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
- Jaki tam dumny. Po prostu nie lubik sik liczyzh z forsą, i to
wszystko.
- No cuż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. Obojktnie
spojrzał na teczkk Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną
tabliczkk, z wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie, pieniądze są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby o nich nie myślezh... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkk.
- Dostałem w spadku po nim - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś cik,
nie widazh w "Barge", dlaczego?
- Umuwmy sik, że to raczej ciebie nie widazh - odparł Nunnun. - Bo ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płacizh bajosskie sumy... Słuchaj - powiedział nagle. - Jak ty jesteś z
forsą?
- Chcesz ode mnie pożyczyzh? - zapytał Red.
- Wrkcz przeciwnie.
- Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkk...
- Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
- O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
- A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
- W ogule dużo was takich... pracodawcuw.
Nunnun, jakby go dopiero teraz
zrozumiał, roześmiał sik.
- Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głuwną specjalnośzh...
- A o czyją?
Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
- Słuchaj - powiedział wstając. - Przyjdź dziś w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
- Na drugą mogk nie zdążyzh - powiedział Red.
- W takim razie wieczorem, o szustej. Stoi?
- Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za pikzh
dziewiąta.
Nunnun skinął dłonią i potoczył sik do swego Peugota. Red odprowadził
go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o "Lucky Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł jezdnik i wszedł do hotelu. Słosce przypiekało już
mocno, ulick szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką
powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż
godzink snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego
naszło.
Nic podobnego nigdy mu sik nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło sik zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł sik w innym
świkcie. Miliony zapachuw jednocześnie natarły na niego - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne
jak pyłki, cikżkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm
zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały sik w nim krawkdzie,
płaszczyzny, kąty, jakby przestrzes wypełniały ogromne, szorstkie kule,
śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko
trzeba było sik przedzierazh, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony
antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek
sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknkło. To nie był odmienny świat -
to świat znany, codzienny, zwrucił sik ku Redowi inną, nie znaną stroną,
zwrucił sik na mgnienie, a potem znowu szczelnie sik zatrzasnął, zanim Red
zdołał cokolwiek zrozumiezh...
Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, puźniej
pobiegł i zatrzymał sik dopiero pod samym "Metropolem". Serce biło mu
nieprzytomnie. Postawił teczkk na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkk
papierosuw i zapalił. Zaciągał sik głkboko i cikżko dyszał, jakby przed
chwilą stoczył walkk. Dyżurny policjant zatrzymał sik obok Reda i troskliwie
zapytał:
- Czy potrzebuje pan pomocy?
- N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
- Może odprowadzizh pana?
Red schylił sik po teczkk.
- Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. Dzikkujk, przyjacielu.
Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu.
Panował tu pułmrok i chłud. Powinien posiedziezh chwilk w jednym z tych
wielkich, skurzanych foteli, wysapazh sik, uspokoizh, ale już i tak sik
spuźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do kosca papierosa, obserwując
spod przymkniktych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był - z
niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
Nie zdążył zamknązh drzwi, a tuż za nim wcisnkli sik do windy: jakiś
grubas z astmatyczną zadyszką, mocno naperfumowana paniusia z ponurym
dziesikciolatklem, ktury żuł czekoladk, i potkżna, źle ogolona starucha.
Reda wepchnikto w kąt, musiał zamknązh oczy, żeby nie widziezh chłopca,
kturemu po brodzie spływała czekoladowa ślina, chozh twarz miał świeżą i
czystą i nie widziezh jego matki, kturej zwikdły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widziezh wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa i przerażających brodawek na obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
sprubował zapalizh, ale starucha natychmiast przywołała go do porządku i
nkkała aż do czwartego piktra, na kturym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką miną, jakby wywalczył dla siebie prawa obywatelskie i niezwłocznie
zakrztusił sik, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
Red wysiadł na siudmym piktrze i żeby chociaż trochk sik rozładowazh,
głośno i wyraźnie powiedział:
- W duszk, w twoją mordk nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym kaloszem przez Boga przeklkta, razem z twoim guwniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
Potem ruszył mikkkim chodnikiem wzdłuż korytarza, oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami, lśniącą skurą pkkatych portfeli, kosztownymi dziewczynami, po
pikzhset za jedną noc, masywnymi złotymi papierośnicami - całą szumowiną,
wstrktną naroślą, ktura wyrosła na Strefie, ssała Strefk, pasożytowała i
żerowała na Strefie, obrastała sadłem i wszystko jej zwisało, a w
szczegulności to, co nastąpi potem, kiedy już sik nażre i opije do syta i
kiedy wszystko, co jest wewnątrz Strefy zostanie wydobyte na zewnątrz i
zadomowi sik na naszej planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
Chrypa siedział na stole przy oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie, rzadkie włosy miał wilgotne, ale starannie zaczesane z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
- Aha - odezwał sik nie podnosząc oczu. - Punktualnośzh jest
grzecznością kruluw. Witaj muj chłopcze.
Poradził sobie wreszcie z koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniusł je
na wysokośzh wąsuw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
- A gdzie nasz stary, dobry Barbridge? - zapytał i podniusł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błkkitne i anielskie.
Red postawił teczkk na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
- Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
- Stary, dobry Barbridge - powturzył Chrypa, ujął cygaro w dwa palce i
ostrożnie podniusł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
Bez przerwy patrzył na Reda czystymi błkkitnymi oczami i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły sik i do pokoju wszedł Suchy.
- Kim był ten człowiek, z kturym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
- A, dzies dobry - życzliwie powiedział Red, strząsając popiuł na
podłogk.
Suchy wepchnął rkce w kieszenie i szeroko stąpając ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
- Uprzedzaliśmy sto razy - powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktuw
przed spotkaniem. A co pan robi?
- Muwik, dzies dobry - powiedział Red. - A pan?
Chrypa roześmiał sik, a Suchy powiedział z irytacją:
- Dzies dobry, dzies dobry... - przestał świdrowazh Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i zwalił sik na kanapk. - Nie wolno tego robizh - powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
- W takim razie wyznaczajcie spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
- Chłopiec ma racjk - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
- Richard Nunnun - wyjaśnił Red. - Jest przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturk dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
- Widzisz, jakie to proste! - powiedział Chrypa do Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkk, w kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
- A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
- Skosczył sik Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
- Pokuj jego duszy - powiedział podejrzliwie Suchy. - Czy też może
aresztowano go?
Red przez chwilk nie odpowiadał, powoli dopalał papierosa, nastkpnie
rzucił niedopałek na podłogk i powiedział:
- Nie bujcie sik, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
- To sik u pana nazywa, że wszystko gra! - powiedział nerwowo Suchy,
zerwał sik, z kanapy i podszedł do okna. - W kturym szpitalu?
- Nie bujcie sik - powturzyl Red. - W tym co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chck sik wreszcie wyspazh.
- A konkretnie, w kturym szpitalu? - już z rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
- Już sik rozpkdziłem, żeby wam powiedziezh - odparł Red. Wziął z
podłogi teczkk.
- Bkdziemy dziś załatwiazh interesy, czy nie?
- Wszystko załatwimy, muj chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
Z nieoczekiwaną lekkością zeskoczył na podłogk, szybko przysunął do
kanapy niski stolik. Jednym ruchem zgarnął na podłogk stos pism, usiadł
naprzeciw i wparł w kolana rużowe włochate rkce.
- Niech pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkk, wyjął spis
z cenami i położył na stoliku przed Chrypą. Chrypa spojrzał i paznokciem
odsunął spis na bok. Suchy stanął z tylu i wgapił sik w kartkk ponad
ramieniem wspulnika.
- To jest rachunek - powiedział Red.
- Widzk - odezwał sik Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
- Forsa - powiedział Red.
- Co to za "pierścies"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listk, ponad ramieniem Chrypy.
Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkk i uporczywie patrzył w
błkkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie sik uśmiechnął.
- I za co ja cik tak lubik, muj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A muwią, że miłośzh od pierwszego wejrzenia nie istnieje! - westchnął
teatralnie. - Phil przyjacielu, jak to sik nazywa w ich jkzyku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, kture ciągle jeszcze zaciskał w dwuch palcach.
Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłonikte portierą. Było słychazh,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał sik w Reda
z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby sik nad czymś głkboko
zastanawiał. Red oparł brodk na teczce i też patrzył tamtemu w twarz
starając sik nie mrugazh, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy
zaczynały łzawizh. Potem wrucił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki
banknotuw w banderolach i bardzo nadkty usiadł obok Reda. Red leniwie
sikgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
- Teraz bardzo proszk - powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc
wepchnął je do wewnktrznych kieszeni marynarki, nastkpnie przystąpił do
wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwum obejrzenie
wszystkiego i poruwnanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko cikżko dyszał Chrypa i jeszcze za
portierą coś cicho dźwikknkło - jakby łyżeczka o krawkdź szklanki.
Kiedy w koscu Red zamknął teczkk i zatrzasnął zamek, Chrypa poniusł na
niego oczy i zapytał:
- No a co z najważniejszym?
- Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
- Podoba mi sik to "na razie" - czule powiedział Chrypa. - A tobie,
Phil?
- Niejasno pan stawia sprawk - powiedział zrzkdnie Suchy Phil. -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
- Bo to już taki muj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
- No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
- O do diabła! - zmieszał sik Red. Potarł palcami policzek czując, jak
sik czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierzh zapomniałem.
- Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
- Nie pamiktam... Pewnie tam... - Red zamknął oczy i opadł na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiktam.
- Szkoda - powiedział Chrypa. - Ale czy pan przynajmniej widział tk
rzecz?
- Ależ skąd - z niechkcią powiedział Red. - Przecież właśnie o to
chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował sik w
"pudding" i natychmiast musiałem zwinązh żagle. Może pan byzh pewien, że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
- Hugh, spujrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może byzh? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścies z białego metalu i Suchy
wpatrywał sik w pierścies wytrzeszczając oczy.
- On sik nie zatrzymuje! - głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi
oczami to na pierścies, to na Chrypk.
- Co to znaczy: nie zatrzymuje sik? - ostrożnie zapytał Chrypa i
odrobink sik odsunął.
- Włożyłem go na palec, raz zakrkciłem - tak sobie... a on już minutk
krkci sik bez przerwy!
Suchy nagle zerwał sik z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierk. Pierścies srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło
samolotu.
- Co za cudactwo pan nam przyniusł? - zapytał Chrypa.
- A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam do tej pory nie wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniusłbym wikcej.
Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i ruwnież znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniusł
z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądazh. W
magazynie była nieprzebrana mnogośzh cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do wypicia, nastkpnie wyjął z wewnktrznej kieszeni paczkk banknotuw i
przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnązh, przeliczył
ruwnież nastkpną paczkk. Kiedy ją chował do kieszeni, wrucił Chrypa.
- Masz szczkście, muj chłopcze - oznajmił znowu siadając naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
- Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
- I na zdrowie - powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek
banknotuw. - To jest cena pierwszego egzemplarza - oświadczył zdejmując
banderolk. - Za każdy nastkpny egzemplarz passkiego "pierścienia" otrzyma
pan dwie takie paczki. Zapamiktałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod
warunkiem, że nikt, oprucz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych
pierścieniach sik nie dowie. Umowa stoi?
Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
- Idk - powiedział - Gdzie i kiedy nastkpnym razem? Chrypa ruwnież
wstał.
- Ktoś do pana zadzwoni - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umuwi sik pan na spotkanie.
Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rkkk na ramieniu.
- Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest bardzo miłe, pożyteczne itd... a "pierścies" to doprawdy urocza
zabaweczka, ale w pierwszym rzkdzie potrzebne nam są dwie rzeczy -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwruci nasz aparat fotograficzny
ze zdjkciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wikcej
nie bkdzie pan musiał chodzizh do Strefy...
Red poruszył ramieniem, zrzucił dłos tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając sik szedł mikkkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błkkitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windk,
zszedł z siudmego piktra na duł.
Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksuwkk i pojechał na drugi koniec
miasta. Kierowca trafił sik nieznajomy, z tych niedawno przybyłych,
pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, kturzy ostatnimi laty
tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygud,
nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksuwek, kelnerkami, robotnikami
na budowie, wykidajłami - nieudolni, chciwi, udrkczeni niejasnymi
pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie,
rozczarowani i przekonani najgłkbiej, że i tym razem znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesikcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich
powracała do domuw, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajuw
świata: nieliczni, kturych można by policzyzh na palcach, zostawali
stalkerami i szybko ginkli, za szybko, żeby cokolwiek pojązh, niekturym udało
sik dostazh prack w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spkdzali w knajpach, urządzali bujki z powodu rużnicy pogląduw, z powodu
dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy sik popili. Od czasu do czasu
organizowali marsze z wrkczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską policjk, komendanturk i rdzennych mieszkascuw Harmont,
ale im wikcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali sik i
coraz chktniej zapominali, po co sik tu znaleźli.
Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone
jak krulik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadazh
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił sik nieboszczyk z cmentarza.
Przyszedł wikc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat
zamknikty, wszyscy sik wyprowadzili - i wdowa po nim, to znaczy stara, i
curka z mkżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie passtwo - nagle wraca! Park razy obszedł dom
w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi sik
zbiegło - cała dzielnica - patrzą, a podejśzh, rzecz jasna, każdy sik boi.
Puźniej sik domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mugł wejśzh. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem leciezh do pracy i nie
wiem, czym sik tam skosczyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwonizh do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłuw.
- Stop - powiedział Red. - Tu sik zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych i musiał rozmienizh nowy banknot. Potem chwilk postał
przed bramą, poczekał, aż taksuwka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie
najgorszy - jednopiktrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogrudek,
oranżeria i biała altanka wśrud jabłoni. A wokuł tego wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły sik i Red bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśrud rużanych krzewuw. Na ganku stał już Suseł -
pokrkcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiktnej chkci usłużenia. Z
niecierpliwości odwrucił sik bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogk, znalazł je, zaczął opuszczazh na niższy stopies drugą
nogk, i ciągle machał, machał Redowi zdrową rkką - czekaj, czekaj, ja
zaraz...
- Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrucił głowk i
zobaczył wśrud zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie
ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłos. Skinął Susłowi, zszedł ze
ścieżki i ruszył wprost przez krzaki ruż po mikkkiej zielonej trawie w
stronk altanki.
Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze
szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie
kąpielowym, obok poniewierała sik książka w jaskrawej okładce, a w zasikgu
rkki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z kturego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
- Cześzh, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. -
A gdzie papachen? Czyżby znowu sik zasypał?
Red podszedł, rkce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynk z
gury. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była
atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki -
sto pikzhdziesiąt funtuw wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste
oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i ruwniutkie białe zkby, i jeszcze
krucze, lśniące w słoscu włosy, niedbale rzucone na jedno ramik i błyski
słosca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cies
mikdzy prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał sik w nią, a Dina spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając sik ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankk i
wypiła kilka łykuw.
- Masz ochotk? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznacznośzh pytania dotarła do Reda, i wyciągnkła
do niego szklankk.
Red odwrucił sik, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu
szezlong i wyciągnął sik na nim.
- Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - Bkdą mu amputowazh nogi.
Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie
zasłaniała gksta fala włosuw spadająca na ramik, i tylko jej uśmiech
znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
- Obie nogi?
- Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankk i
odgarnkła z twarzy włosy. Już sik nie uśmiechała.
- Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
Właśnie jej, Dinie, Red mugłby szczegułowo opowiedziezh, jak to wszystko
sik stało i jak to było. Zapewne mugłby jej nawet opowiedziezh, jak wracał do
samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litośzh,
nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą Kulk. Mugłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu sikgnął do marynarki,
wyciągnął paczkk banknotuw i rzucił ją na czerwoną matk. Banknoty upadły
tkczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła kilka banknotuw, przyjrzała sik im, tak jakby je widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
- A wikc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił sik z
szezlonga, dosikgnął wiaderka, wciągnął butelkk i spojrzał na nalepkk. Z
ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rkkk z butelką, żeby nie poplamizh
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napizh sik i tej.
I już przymierzył sik, żeby golnązh prosto z butelki, ale powstrzymały go
niewyraźne, protestujące dźwikki za plecami. Obejrzał sik i zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy
Suseł, w obu rkkach trzymając wysoką szklankk z przezroczystym płynem. Z
gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankk i znowu ni to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzkbne usta.
- Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkk do
kubełka.
Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankk i z nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
- Dzikkujk, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś sik na poziomie, Dickson.
I puki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową rkką w biodro, Red uroczyście uniusł szklankk, skłonił sik i
jednym haustem wypił połowk. Potem spojrzał na Dink.
- Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankk. Dziewczyna nie
odpowiedziała. Składała banknot na puł, potem jeszcze na puł i jeszcze raz
na puł.
- Daj spokuj - powiedział Red. - Nie zginiecie. Twuj ojczulek...
Przerwała mu.
- A wikc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczksny idioto, przez całą Strefk, biedny kretynie, na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tk kanalik, bałwanie. Taką okazjk przegapiłeś...
Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stankła
przed nim, zaciśnikte pikści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
- Właśnie w ten sposub on was wszystkich, idiotuw, dookoła palca... po
waszych kościach, po waszych bezmuzgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on
jeszcze o kulach bkdzie tasczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłośzh i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą Kulk
ci obiecywał, prawda? Mapk, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzk, że obiecywał...
Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapk, wieczny odpoczynek racz dazh Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął sik i uderzył ją w twarz. Dina
umilkła w puł słowa, osunkła sik jak podcikta na trawk i schowała twarz w
dłoniach.
- Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjk wypuściłeś
z rąk... taką okazjk...
Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając sik wetknął
szklankk Susłowi. Nie było wikcej o czym muwizh. Dobre dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
Wyszedł na ulick, złapał taksuwkk i kazał jechazh do "Barge". Pora była
kosczyzh interesy, spazh sik chciało wściekle, przed oczami wszystko płynkło.
W koscu jednak zasnął, całym ciałem opierając sik na teczce, i obudził
sik dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramik.
- Jesteśmy na miejscu...
- Gdzie? - spytał zaspany rozglądając sik. - Przecież kazałem do
banku...
- O nie, mister - wyszczerzył zkby kierowca. - Pan kazał do "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
- Dobrze - powiedział Red. - Coś mi sik przyśniło...
Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrktwiałe nogi. Słosce już
nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w
ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał sik dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdk muwiąc zamknikty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetuw, kturzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolikuw jeszcze nie zdjkto odwruconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogk, a drugi krzątał sik koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkk i przywitał
sik. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
- Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
Ernest rąbnął pustym kuflem o ladk, wyjął z loduwki butelkk, otworzył
ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył sik na
jego rkkk. Rkka drżała. Szyjka butelki park razy stuknkła o skraj kufla. Red
spojrzał Ernestowi w twarz. Przymknikte cikżkie powieki, malutkie
wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod
samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali sik o
wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman
aż sik zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
- Przyniosłeś?
- Co miałem przynieśzh? - zapytał Red oglądając sik przez ramik.
Jeden z facetuw zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i
zatrzymał sik w drzwiach zapalając papierosa.
- Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał mikdzy Redem a drzwiami. Taki potkżny Murzyn, podobny do Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
- Chodź - powiedział Red i wziął teczkk. Z miejsca odechciało mu sik
spazh.
Wszedł za ladk, przecisnął sik obok Murzyna przy skrzynkach piwa.
Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokiezh, spode łba
obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i
zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim,
ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze
szczotką znalazł sik przed drzwiami do magazynu.
Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu wstał kapitan Quarterblood zżułkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniktym na oczy hełmie i szybko ogromnymi
łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni
zatrzymał sik, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronk
kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkk.
- Jak tyś mugł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smktnie uniusł
brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj
uśmiechnikci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamknikte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce
wykładając na stuł "pustakuw" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewikzh
sztuk, "czarnych bryzg" rużnych rozmiaruw - szesnaście sztuk, owinikty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
- Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
- Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rkkk w zanadrze i rzucił
na stuł paczkk banknotuw. Banknoty rozsypały sik na wszystkie strony.
- Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wikcej?
- Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkk
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
- To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał sik kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
- Obejdzie sik! - odparł Red zakładając rkce do tyłu. - Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
- Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając pikści w stoi i podając sik do przodu.
Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc
przeklesstwa przykucnął i niechktnie zaczął zbierazh pieniądze. Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
- Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze sik
usmarkasz!
Teraz czołgał sik już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal sik do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktury spokojnie
spoczywał w zarośniktym brudem wgłkbieniu parkietu. Starając sik zajązh jak
najwygodniejszą pozycjk i wykrzykując bezustannie rynkowe przeklesstwa
wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł
moment, zamilkł, sprkżył sik, uchwycił pierścies i z całej siły szarpnął go
do gury. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnązh o podłogk, kiedy Red
wyciągając przed siebie rkce skoczył głową na duł, w stkchłą zimną ciemnośzh
podziemia.
Upadł na rkce, przekoziołkował przez głowk, zerwał sik na nogi i
pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamikzh i szczkście rzucił sik
przed siebie w wąskie przejście mikdzy sagami skrzynek. Biegnąc szarpał,
rwał te skrzynki słysząc, jak z brzkkiem i łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując sik wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem
wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł sik w garażu Ernesta. Cały
dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy,
serce cikżko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał sik ani na
sekundk. W mgnieniu oka znalazł sik w odległym kącie i zdzierając sobie
skurk z dłoni zaczął rozwalazh gurk rupieci, pod ktura w ścianie garażu
brakowało kilku desek, nastkpnie położył sik na brzuchu i przelazł przez tk
dziurk, słysząc, jak z trzaskiem pkka na nim marynarka. I dopiero na
podwurzu, wąskim jak studnia, przysiadł mikdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkk, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie, wyprostował sik, przebiegi przez podwurze i dał nura w
niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwurko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, wikc
pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki,
przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych
parkanach, starając sik jak najszybciej opuścizh dzielnick, puki kapitan
Quarterblaod nie zdąży jej otoczyzh. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich
tych podwurkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych
bawił sik jeszcze jako chłopiec i wszkdzie tu miał znajomych, a nawet
przyjaciuł i w innej sytuacji mugłby tu bez trudu ukryzh sik i przesiedziezh
chozhby tydzies, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście
miesikcy.
Miał wyjątkowe szczkście. Ulicą Siudmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali sik przez dziury w
plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spkdził
uprzednio burzliwą noc w składzie wkgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał sik w
ciżbk i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opkdzając sik od kuksascuw
przebił sik na drugą stronk ulicy i znowu dał nura w bramk - dokładnie w
momencie, kiedy rozległo sik znajome wstrktne wycie policyjnych syren i
demonstracja stankła ściśnikta w harmonijkk. Ale teraz Red był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mugł wiedziezh w jakiej.
Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towaruw radiotechnicznych i
musiał trochk odczekazh - robotnicy ładowali na samochud wielkie kartony z
telewizorami. Ukrył sik w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą
sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkk i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki i opierając sik plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu
przykladał dłos do policzka, starając sik uspokoizh nerwowy tik, i myślał,
myślał, myślał, a kiedy samochud z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramk.
Red roześmiał sik i cicho rzucił mu w ślad:
"Dzikkujk wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas
pomyślezh". Od tej chwili zaczął działazh szybko, ale bez zbkdnego pośpiechu,
zrkcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
Dostał sik do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare
siedzenie, wsadził rkkk do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w
zanadrzu, nastkpnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skurzaną kurtkk,
znalazł w kącie brudną cyklistuwkk i obiema rkkami nacisnął ją głkboko na
oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma
słonecznego światła pełne świetlistych pyłkuw, na podwurku wesoło i
zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał sik do wyjścia, usłyszał
głos cureczki. Wtedy przywarł okiem do najwikkszej szpary i przez chwilk
patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej
huśtawki, a trzy staruchy z robutkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe
uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią sik z nią jak gdyby
nigdy nic, nie na darmo podlizywał sik im jak umiał - i zjeżdżalnik im
zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkk... i tk ławkk, na kturej
siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział
samymi wargami i oderwał sik od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji
benzynowej, na samym koscu ulicy Gurniczej stała budka telefoniczna. Jeden
Pan Bug wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były
opuszczone a dalej na południe rozpościerało sik aż po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rkkk w szpark pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rkkojeśzh
pistoletu zawiniktego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami ruwnież
było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkk i
cyklinuwkk i wsunął rkkk w zanadrze. Z minutk siedział ważąc na dłoni
porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgazh policzek.
- Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejśzh w drogk...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokuj...
W głuchej rozpaczy rozejrzał sik dookoła, nad popkkanym asfaltem drżało
gorące powietrze, poskpnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
- Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Bug
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjk...
Spiesznie, żeby sik znowu nie rozmyślizh zawinął pojemnik w cyklistuwkk,
a cyklistuwkk opakował w kurtkk. Potem ukląkł oparł sik o budkk i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkk pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
- Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadazh. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetk i wykrkcił numer.
- Guta - powiedział. - Tylko sik nie denerwuj. Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnkła powietrze, i pośpiesznie muwił dalej. - W
ogule muwizh nie warto, potrzymają mnie sześzh, gura osiem miesikcy i widzenia
bkdą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pienikdzy nie bkdziesz
siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro
dostaniesz wezwanie do komendantury, tam sik zobaczymy. Przyprowadź
Mariszkk.
- Rewizji nie bkdzie? - zapytała głucho.
- A chozhby i była. W domu jest czysto. Nic sik nie martw, uszy do
gury... trzymaj sik. Wzikłaś sobie na mkża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... Pamiktaj, że nie dzwoniłem do ciebie. Całujk w nosek.
Gwałtownie odwiesił słuchawkk, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął
zkby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetk i nakrkcił inny
numer.
- Słucham - powiedział Chrypa.
- Muwi Shoehart - powiedział Red. - Proszk słuchazh uważnie i nie
przerywazh...
- Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił sik Chrypa. - Jaki Shoehart?
- Nie przerywazh, teraz ja muwik! Wpadłem, uciekłem i teraz idk oddazh
sik w ich łapy. Dostank dwa i puł roku albo trzy. Żona zostaje bez
pienikdzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
- Proszk muwizh dalej - powiedział Chrypa.
- Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy sik pierwszy raz spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można sik pomylizh. Porcelana leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowazh. A jeżeli
wruck i dowiem sik, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzk wam grazh ze mną
nieczysto. Jasne?
- Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może bkdzie potrzebny adwokat?
- Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza -
żonie. Czołem.
Odwiesił słuchawkk, rozejrzał sik, głkboko wsadził rkce w kieszenie i
niespiesznie poszedł w gurk ulicy Gurniczej mikdzy pustymi niszczejącymi
domami.
3. RICHARD H. NUNNUN, lat 51
przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturk dla MIPC,
filia w Harmont
Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał sik przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może
wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenk chciał
koniecznie przekonazh siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
- Uwzglkdnimy to wszystko - powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla
ruwnego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. - To rzeczywiście
skandal...
Walentin wyciągnął cienką rkkk i starannie strząsnął popiuł do
popielniczki.
- A co konkretnie zamierzacie uwzglkdnizh? - zainteresował sik
grzecznie.
- Wszystko, co powiedziałeś - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
słowa.
- A co ja powiedziałem?
- To nieistotne - oświadczył Nunnun. - Cokolwiek było, zostanie
uwzglkdnione.
Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.)
siedział w głkbokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej
kurtce - ani plamki, na podciągniktych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach -
jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
- Moim zdaniem te fantastyczne sumy, kture ci płacą, to wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
- Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie tak głośno, na miłośzh
boską.
- Doprawdy - muwił dalej Walentin. - Obserwujk cik od dosyzh dawna, moim
zdaniem ty w ogule nie pracujesz...
- Jedną sekundk! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym rużowym palcem.
- Jak to nie pracujk? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
- Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiuł. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czkściej, a co
ty masz z tym wspulnego, nie wiem.
- Gdyby nie ja - wyjaśnił Nunnun - dobra przychodziłaby rzadziej, nie
muwiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturk, a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkk.
- Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
- Proszk połączyzh.
Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak
pożegnania uniusł na wysokośzh skroni dwa palce i wyszedł - maleski,
wyprostowany, zgrabny.
- Mister Nunnun? - rozległ sik w słuchawce znajomy powolny głos.
- Słucham pana.
- Niełatwo zastazh pana w biurze, mister Nunnun.
- Nadeszła właśnie nowa partia...
- Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, kture koniecznie musimy przedyskutowazh osobiście. Mam na myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronk prawną.
- Jestem do passkich usług.
- W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej wikcej za
puł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
- Zgoda. Za puł godziny.
Richard Nunnun odłożył słuchawkk, wstał i zacierając pulchne dłonie
przespacerował sik po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał dyszkantem i zaśmiał sik nad sobą. Nastkpnie wziął kapelusz,
przerzucił przez ramik płaszcz i wszedł do sekretariatu.
- Dziecino - powiedział do sekretarki - biegnk do klientuw, niech pani
przejmie dowudztwo garnizonu, proszk ze wszystkich sił bronizh twierdzy, a ja
za to przyniosk pani czekoladkk.
Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył sik
korytarzami instytutu. Kilkakrotnie prubowano go zatrzymazh, ale Nunnun
wykrkcał sik żartami, prosił, aby przetrwazh do jego powrotu, dbazh o nerki,
stosowazh relaks i w koscu, myląc pogonie, wytoczył sik z gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowk, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilk usadawiał sik
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
sik na środek ulicy i popkdził w stronk bramy.
Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrucono ceber z wodą. Jezdnia
stała sik śliska i wuz zarzucało na zakrktach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prkdkośzh. A wikc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz
bkdą mnie chwalizh. No cuż - popieram. Lubik, kiedy mnie chwalą. Szczegulnie
kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, kturemu to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
Pienikdzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśrud nas może byzh sława? "Stał
sik sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi". No, powiedzmy, czterech,
jeżeli liczyzh Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że
lubimy pochwałk, jako taką. Jak dzieci - lody. To głupie. Jakże ja mogk
wyrosnązh we własnych oczach? Cuż to - nie znam samego siebie? Nie znam
starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos - co właściwie znaczy
"H"? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytazh... Przecież nie zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun.
Ależ leje!
Skrkcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał - jak sik to miasto
rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze
jeden. Co też tu bkdzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom
publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla
naszych turystuw, szczegulnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają
dokąd wracazh.
- Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni i smutni bez miary - powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym
wiedziezh, czym to sik skosczy. nawiasem muwiąc, dziesikzh lat temu wiedziałem
dokładnie, czym sik skosczyzh powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej
szerokości pikzhdziesikciu kilometruw. Żołnierze, uczeni i nikogo wikcej.
Straszny wrzud na ciele planety bkdzie hermetycznie izolowany... Głupia
historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemuwienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie
przypomniezh, w jaki sposub ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła sik
po kościach... Z jednej strony nie sposub nie przyznazh, a z drugiej strony -
nie sposub sik nie zgodzizh. A zaczkło sik, o ile pamiktam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniusł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie od tego sik zaczkło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą sik
rozmnażazh. Wrzud okazał sik tylko czkściowo wrzodem, a może w ogule nie
wrzodem, tylko skarbcem... A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego - wrzud, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta, jak umie. Mkczą sik od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku - ucho od śledzia. Każdy robi
swuj maleski biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; - z jednej
strony nie sposub nie przyznazh, a z drugiej nie sposub sik nie zgodzizh,
ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni... Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie
zdążk zobaczyzh czym to sik skosczy... Samochud minął willk Ścierwnika
Barbridgea.
Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło sik światło -
było widazh, jak na pierwszym piktrze w pokojach pikknej Diny przesuwają sik
taneczne pary. Albo zaczkli dziś rano, albo w żaden sposub nie mogą skosczyzh
od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście - bawią
sik bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
Nunnun zatrzymał wuz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka", zarzucił znowu na głowk płaszcz, złapał kapelusz i rzucił sik
biegiem do bramy - przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłkbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego piktra przesyconego specyficznym zapachem, kturego naturk
daremnie prubował kiedyś wyjaśnizh, otworzył drzwi w samym koscu korytarza i
wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły
młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniktymi
rkkawami. Dłubał we wnktrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktury
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz
na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosuw za uszami i pytająco
spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
Herr Lemchen wstał z wielkiego skurzanego fotela, ktury stał przy
zasłoniktym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej twarzy Lemchena pojawiły sik zmarszczki oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, byzh
może, z trudem opanowywaną chkzh kichnikcia.
- A wikc przyszedł pan - powiedział wolno. - Proszk wejśzh i sik
rozgościzh.
Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego
oprucz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł sik na krawkdzi biurka. Jego radosny nastruj z niejasnych przyczyn
zaczął sik ulatniazh - nie miał jeszcze pojkcia dlaczego. Znienacka jasno
zrozumiał, że nikt go chwalizh nie bkdzie. Wrkcz przeciwnie. Dzies gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował sik na najgorsze.
- Może papierosa? - zaproponował Herr Lemchen na powrut zasiadając w
fotelu.
- Dzikkujk, nie palk.
Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły sik
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplutł palce i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tk konstrukcjk.
- Jak sądzk, problemuw prawnych firmy "Mitsubishi Dentsu" nie bkdziemy
chwilowo omawiazh - powiedział wreszcie.
To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął sik z gotowością i powiedział:
- Jak pan sobie życzy.
Siedziezh na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały sik w
powietrzu, krawkdź blatu wpijała sik w siedzenie.
- Z przykrością muszk pana zawiadomizh - powiedział pan Lemchen - że
passki raport wywołał na gurze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
- Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna sik - pomyślał.
- Zamierzano nawet przedstawizh pana do odznaczenia - ciągnął Herr
Lemchen. - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekazh. I postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowazh konstrukcjk z dziesikciu palcuw i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce sik pan dowiedziezh, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby sik, przesadną ostrożnośzh.
- Niezawodnie miał pan podstawy ku temu - znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
- Owszem, miałem. Co wynikało z passkiego raportu? Grupa "Metropol"
zlikwidowana. Dzikki passkim wysiłkom. Grupa "Zielony Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. Ruwnież
passka. Grupy "Warr" i "Quasimodo", "Wkdrowni Muzykanci" i wszystkie
pozostale, nie pamiktam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały
sobie sprawk, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było
naprawdk, wszystkie te informacje potwierdzają sik z innych źrudeł. Wrug
jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjk?
- W każdym razie - ostrożnie powiedział Nunnun - w ciągu ostatnich
trzech miesikcy przemyt materiałuw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
- A wikc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
- Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
- Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwycikstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałośzh. I właśnie dlatego
zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie wystkpowazh z wnioskiem o
odznaczenie pana.
A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i
poskpnie patrząc w migające noski pułbutuw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogk
wrkczyzh twoje ordery! Też sik znalazł wychowawca i moralista, ja i bez
ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co włazizh na ambonk. Ja sam
znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co
przegapiłem... co ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak i w jaki sposub
znaleźli dziurk w sieci... i bez wstkpnych przemuwies, nie jestem smarkatym
nowicjuszem, mam szusty krzyżyk na karku i nie siedzk tu dla twoich
parszywych orderuw...
- Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on sik teraz uczepił Złotej Kuli? Niech cik
diabli. Co za paskudny sposub prowadzenia rozmowy...
- Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja znajdująca sik w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzes.
- Dowolnych?
- Według kanonicznego tekstu legendy - dowolnych. Istnieją jednakże
warianty...
- Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
- Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniusł ze Strefy pewien przedmiot,
ktury okazał sik o ile można sądzizh, pewnego rodzaju systemem generatoruw
promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmuw. Wymieniony Okularnik
proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali sik co do ceny. Okularnik
poszedł do Strefy i nie wrucił. Gdzie obecnie znajduje sik agregat - nie
wiadomo. Znany panu Hugh z "Metropolu" proponował za ten agregat dowolną
sumk, jaka sik zmieści na czeku.
- To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
- Wszystko - odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał sik po pokoju.
Pokuj okazał sik nieciekawy, nie było na co patrzezh.
- Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
- O czyim oku?
- O raczym. Rak. Nie wie pan? - Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu
dwoma palcami.
- Taki z kleszczami.
- Pierwszy raz słyszk - powiedział Nunnun i zaskpił sik.
- No, a co pan wie o "grzmiących serwetkach"? Nunnun zeskoczył z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rkce w kieszenie.
- Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
- Niestety, ja ruwnież nic nie wiem. Ani o "raczym oku", ani o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
- W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
- Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero sik zaczyna, niech pan usiądzie.
Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
Dokąd on zmierza? - myślał gorączkowo. - Co to za nowe historie? Na
pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on prubuje mnie zaskoczyzh, głupie
bydlk. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomniezh tamtej
fraszki...
- A wikc bkdziemy kontynuowazh nasz maleski egzamin - oznajmił Lemchen.
Odchylił portierk i wyjrzał przez okno. - Leje! - zakomunikował. - Bardzo
lubik. - Puścił zasłonk, rozparł sik w fotelu i patrząc w sufit zapytał: -
Co słychazh u starego Barbridge'a?
- Barbridge? - Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka,
niezależny materialnie, nie ma powiązas ze Strefą. Jest właścicielem
czterech baruw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficeruw garnizonu oraz
turystuw. Curka Dina prowadzi dośzh niezruwnoważony tryb życia. Syn Artur
świeżo ukosczył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał
głową.
- Krutko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon Maltasczyk?
- Jeden z niewielu czynnych stalkeruw. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynktk. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam sik, że długo nie pociągnie.
- Kontakty z Barbridgem?
- Zaleca sik do Diny. Bez powodzenia.
- Bardzo dobrze - powiedział Herr Lemchen. - A co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
- Miesiąc temu wyszedł z wikzienia. Materialnie niezależny. Prubował
wyemigrowazh, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
- To wszystko?
- Wszystko.
- Niewiele - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
Szczkściarza?
- Już wiele lat temu przestał byzh stalkerem. Handluje używanymi
samochodami, a oprucz tego ma warsztat, w kturym adaptuje silniki do
"owakuw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
Lemchen pokiwał głową
- O kim z weteranuw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
- Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
- Tak, tak. co z Szuwaksem?
- Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam - powiedział Nunnun. - Ma
trzyosobową grupk. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Aniołuw rozleciało sik.
- Dlaczego?
- Jak pan pamikta, stowarzyszenie skupowało towar i Szuwaks odnosił go
z powrotem do Strefy. Szatanowi, co szatasskie. Teraz nie ma już czego
skupowazh, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjk.
- Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
- Cuż młodzi... Przychodzą i odchodzą. Jest może pikciu, sześciu
chłopcuw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawazh
towaru, wikc są w kropce. Ja ich powoli oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie, uznazh, że w mojej Strefie stalkerstwo praktycznie sik skosczyło.
Starzy odeszli, młodzież nic nie umie, zresztą i prestiż zawodu mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
- automat.
- Tak, tak, słyszałem o tym - powiedział Hen" Lemchen. - Jednakże te
automaty na razie osiągają zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
kturą pobierają. Czy może sik mylk?
- To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną sik opłacalne.
- To znaczy kiedy?
- Za pikzh, sześzh lat...
Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
- Jeżeli już przy tym jesteśmy, pan zapewne jeszcze nie wie, że
przeciwnik ruwnież zaczął stosowazh automaty.
- W mojej Strefie? - czujnie powturzył Nunnun.
- I w passkiej ruwnież. Mają bazk w Rexopolis, przerzucają maszyny na
helikopterach przez gury i Wąwuz Żmij na Jezioro Czarne, u podnuża szczytu
Boldera...
- Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźzh?
- Niewiele, bardzo niewiele. Ale znajdują. Zresztą to tylko tak dla
Informacji, pana to nie dotyczy... Zreasumujemy. Stalkeruw - zawodowcuw w
Harmont już prawie nie ma. Ci, kturzy zostali, od Strefy trzymają sik z
daleka. Młodzież jest zdezorientowana i trwa proces jej oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru nie ma, a kiedy sik pojawia, nie znajduje nabywcuw. Nielegalny
przemyt materiałuw ze Strefy skosczył sik trzy miesiące temu. Czy tak?
Nunnun milczał. Teraz, myślał, teraz mi przysunie. Ale gdzie jest
dziura w mojej sieci? I to spora, o Ile sik znam na medycynie, no prkdzej,
prkdzej, stary parasolu! Nie mkcz człowieka...
- Nie słyszk odpowiedzi - oznajmił Herr Lemchen i przyłożył dłos do
pomarszczonego włochatego ucha.
- Dobra, szefie - ponuro powiedział Nunnun. - Starczy. Już mnie pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stuł.
Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząknikcie.
- Nie ma pan mi nawet nic do powiedzenia - powiedział z nieoczekiwaną
goryczą. -- Gapi sik pan we mnie jak sroka w gnat, a jak ja sik czułem,
kiedy przedwczoraj... - Znienacka przerwał, wstał i powkdrował do sejfu. -
Krutko muwiąc, przez ostatnie dwa miesiące, tylko według dostkpnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześzh tysikcy jednostek materiału z
rużnych Stref. - Zatrzymał sik przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrucił sik do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
- Odciski palcuw Barbridgea! Odciski palcuw Maltasczykal Odciski palcuw
Nochala Ben Halevi, o kturym pan nawet nie uznał za stosowne wspomniezh!
Odciski palcuw Polipa Herescha i Liliputa Cmygal Tak pan oswaja tutejszą
młodzież? "Bransoletkl", "Igiełki" "Białe wiatraczki"! Mało tego! Jakieś
"racze oczy", jakieś "suche grzechotki", "grzmiące serwetki", niech je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrucił na fotel, zaplutł rkce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
Nunnun wyjął chusteczkk do nosa i wytarł kark i szyjk.
- Nic nie sądzk - wychrypiał uczciwie. - Przepraszam, szefie, ale ja
teraz w ogule... Niech trochk oprzytomniejk... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspulnego ze Strefą! Znam jego każdy krok! Urządza popijawy i pikniki
nad Jeziorem, zgarnia niezłą forsk i po prostu nie potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
- Dłużej nie zatrzymujk pana - powiedział Herr Lemchen. - Dajk tydzies
czasu. Ma pan przedstawizh swoje wnioski na temat kanałuw, jakimi materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowk przed profilem Herr Lemchena i
nadal wycierając chusteczką obficie spoconą szyjk, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując sik w rozbebeszoną elektronikk.
Przelotnie spojrzał w stronk Nunnuna - oczy miał puste, zwrucone w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowk kapelusz, złapał pod pachk
płaszcz i wyniusł sik do wszystkich diabłuw. Coś takiego jeszcze nigdy mi
sik nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska sik dorobił... Kiedy? Taki smarkacz, wygląda jakby do
trzech nie potrafił zliczyzh... nie, to nie to, ciągle nie to... Ach, ty
bydle bezmuzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś! Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to sik stało? Przecież to po prostu nie mogło sik
stazh! No, identycznie jak wtedy w Singapurze - mordą o ziemik, głową o
ściank...
Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na kolana wikc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. Rzksisty
deszcz zalewał przednią szybk i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu
wydało sik, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojkcia, co dalej
począzh. Kiedy zdał sobie z tego sprawk, z całej siły rąbnął pikścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i byzh nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I że chozhbyś miał
pkknązh, trzeba go wyjązh z kieszeni i wetknązh w gniazdko, i wtedy bkdzie
można przynajmniej gdzieś pojechazh
- aby dalej od tego domu, od tego okna, przez kture niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
Rkka Nunnuna z "owakiem" zamarła w połowie drogi. Tak, wiem
przynajmniej, od kogo trzeba zaczązh. No i właśnie od niego zacznk. Och, jak
ja od niego zacznk! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego
zacznk, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już
powoli sik uspokajał. To nic. Chozhby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec
koscuw w Singapurze wszystko sik przecież dobrze skosczyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemik! Mogło byzh gorzej! Nie mordą i nie o ziemik, ale
o coś takiego z gwoździami... Dobra, nie bkdziemy sik rozpraszazh. Gdzie ten
muj zakład? Ni cholery nie widazh... Aha jest.
Pora była nie urzkdowa, ale zakład "Minut Pikzh" płonął światłami niczym
"Metropol". Otrząsając sik jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do
rzksiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrud
pustych kieliszkuw swuj potworny biust siedziała Madame i frasobliwie
patrzyła, jak Bennie sik odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwruciła w jego stronk
szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundk puźniej
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
- Ha! - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotk na
dziewczynkk? Bennie obojktnie żarł dalej, był głuchy jak pies.
- Witaj, staruszko! - powiedział Nunnun zbliżając sik. - Po co mi
dziewczynki, jeżeli widzk prawdziwą kobietk.
Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo -
granatowych bliznach wykrzywiła sik z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
- Dzies dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan sik obsuszyzh?
Nunnun uśmiechnął sik w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił
rozmawiazh z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczezh.
- Gdzie muj zarządca, nie wiecie? - zapytał.
- U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłacizh podatki.
- Och, te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszk mi
przygotowazh to, co lubik, niedługo wruck.
Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł
korytarzem, minął zasłonikte portierami gabinety - na ścianie obok każdego
gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka - skrkcił w niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skurą drzwi.
Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz na nosie. Miał głkboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na
idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtkciową i szklanka z
przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniusł na Nunnun przekrwione oczy i
zerwał sik na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał
niewyraźnego mamrotania na temat przeklktego deszczu i reumatyzmu. Potem
powiedział:
- Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczkknął kluczem i wrucił do biurka. Włochatą
bryłą wznosił sik nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdk nazywa sik Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie kościste pikści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z jego gksto owłosionych rąk jak z mankietuw. Katiusza zaś nazwał siebie
sam, świkcie przekonany, że jest to tradycyjne imik wielkich caruw
mongolskich. Rafael. No cuż, zaczniemy, Rafaelu.
- Co słychazh? - zapytał serdecznie.
- Wszystko w najlepszym porządku, szefie - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
- W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
- Dałem komu trzeba sto pikzhdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
- Potrącisz sobie te sto pikzhdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina, pieseczku. Trzeba było pilnowazh. Gnat przybrał nieszczkśliwy wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
- W hallu trzeba położyzh nowy parkiet - powiedział Nunnun.
- Zrobi sik.
Nunnun pomilczał chwilk ściągając wargi.
- Towar? - zapytał zniżając glos.
- Trochk jest - ruwnież zniżając głos powiedział Gnat.
- Pokaż.
Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkk położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do rkki "bransoletkk", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
- To wszystko? - zapytał.
- Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
- Nie przynoszą... - powturzył Nunnun. Starannie przymierzył sik i z
całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goles. Gnat jkknął, nawet pochylił
sik, żeby sik złapazh za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na bacznośzh. Wtedy Nunnun zerwał sik z fotela odepchnął go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc
straszliwe przeklesstwa. Gnat, stkkając i jkcząc, zadzierał głowk jak
spłoszony kos, cofał sik tyłem do chwili, kiedy runął na kanapk.
- Na dwie strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun prosto w białe z
przerażenia ślepia. - Ścierwnik kąpie sik w towarze, a ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
- zamachnął sik i trzasnął Gnata w twarz, starając sik trafizh w pryszcz
na nosie.
- Ja cik w kryminale zgnojk! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodk... Pożałujesz, że cik matka na świat wydała! - znowu trzasnął pikścią
w pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
Gnat bezdźwikcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrucił
na fotel i położył nogi na biurku.
- Jak Boga kocham, szefie... Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
- Ty co? Masz zamiar spierazh sik ze mną? - serdecznie zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
- Ależ skąd szefie... Jak Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdruw był! Ja, spierazh sik! nawet mi przez myśl nie przeszło...
- Wygonik jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. - Nie umiesz pracowazh. Na
cholerk mi taki kretyn? Tacy jak ty na pkczki poniewierają sik po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
- Momencik, szefie - rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwazh?... Może jednak sprubujemy pogadazh... -
ostrożnie pomacał pryszcz koscem palca. - Że podobno Barbridge ma dużo
towaru? nie wiem. Proszk sik nie gniewazh, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie
wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera... Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgazh mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno sik było pożywizh. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
- Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogule skosczyły sik dobre interesy...
- Gdzie sik odbywają te pikniki?
- Gdzie sik odbywają? Tak w rużnych miejscach. Pod Białą Gurą, czasami
przy Gorących Źrudłach, na Tkczowych Jeziorach...
- A jaka klientela?
- Klientela? - Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział
konfidencjonalnie: - Jeśli pan, szefie, chce sik za to zabrazh, to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
- A to dlaczego?
- Ścierwnik ma stałą klientelk. Błkkitne hełmy to raz - Gnat zagiął
jeden palec.
- Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z "Metropolu", "Białej
Lilii", z "Przybysza" - to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną
reklamk, miejscowi chłopcy też do niego chodzą... Jak Boga kocham, szefie,
nie warto z tym zaczynazh. Za dziewczynki nam płaci - nie powiem, żeby
dużo...
- Miejscowi też do niego chodzą?
- Głuwnie młodzież.
- No i co tam sik robi tych piknikach?
- Co sik robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia sik jak ma ochotk. Oficerowie
przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzezh na Strefk... Jeśli przy
Gorących Źrudlach, to do Strefy tam jak rkką sikgnązh, zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził kosskich kości, no i patrzą sobie przez
lornetki...
- A miejscowi?
- Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
sik, jak kto potrafi...
- A Barbridge?
- A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
- A ty?
- Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. Pilnujk, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogule jak wszyscy...
- I jak długo to trwa?
- Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzies.
- A ile ta przyjemnośzh kosztuje? - zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o
czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposub upilnowazh Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma nug, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
- Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
- Z miejscowych? Przecież muwik: przeważnie młodzież. No, Galevi,
Razba... Szczurek Zappha... ten Cmyg... No, jeszcze Maltasczyk tam bywa.
Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają "szkułką niedzielną". Co, muwią,
wpadniemy do "szkułki niedzielnej"? Oni głuwnie zarabiają na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
- "Szkułka niedzielna" - powturzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
- Dobra - powiedział. - Bug z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawizh. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygonik
cik do wszystkich diabłuw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz sik dowiedziezh i dawazh o dwadzieścia procent wikcej. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, szefie - Gnat już stał na bacznośzh, na wysmarowanej
mordzie malował sik wyraz psiego oddania.
- I żebyś mi sik nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na temat upadku obyczajuw, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie
zamierza rozbudowazh zakład i dla wikkszej wagi, zniżywszy głos, poradził sik
jej, co zrobizh z Bennim
- zestarzał sik chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak
kiedyś... Była już szusta, chciało mu sik jeśzh, a muzg uporczywie drążyła,
gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie
obiecująca.
Zresztą już i tak to i owo stało sik jasne, znikł z całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało sik w tamtej myśli, ktura ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
Pożegnawszy sik z Madame i uścisnąwszy rkkk Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe nieszczkście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają lata. Co tam zresztą lata - nie dostrzegamy, jak wszystko sik
zmienia. Wiemy, że wszystko sik zmienia, uczą nas od dziecisstwa, że
wszystko sik zmienia, po wielokrozh widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko
sik zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie
należy. Oto mamy już nowych stalkeruw - uzbrojonych w cybernetykk. Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, ktury ze zwierzkcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolk. Nowy stalker
to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy,
papieros w zkbach, pod rkką szklanka z orzeźwiającym płynem
- siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą. A przecież są i inne możliwości - na przykład szkułka
niedzielna.
I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było daremne. Boże muj, pomyślał, przecież nic z tego
nie wyjdzie! Ale ma siły, ktura utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują
lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania - byłoby coś innego. Świnia
zawsze znajdzie błoto...
W "Barge" było mnustwo światła i bardzo smacznie pachniało."Barge"
ruwnież sik zmienił - ani nie potasczysz, ani sik nie ubawisz jak niegdyś.
Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi sik, a Red Shoehart wsunął tu pewnie
swuj piegowaty nos, skrzywił sik i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała sik nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie ruwnież - przytulne
gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara
gospoda.
W jednym z gabinetuw Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat
siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowk miesikcznik, Nunnun
podszedł do stolika.
- Czy można sik przysiąśzh? - zapytał. Walentin podniusł na niego czarne
okulary.
- A - powiedział. - Proszk bardzo.
- Za chwilk, tylko rkce umyjk - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrucił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu - nie za
zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesikcznik i
wypił łyczek kawy.
- Słuchaj - powiedział Nunnun odkrawając kawałek miksa. - Jak sądzisz,
czym sik to wszystko skosczy?
- Co masz na myśli?
- Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może sik skosczyzh?
Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastkpnie
zapalił papierosa i powiedział:
- Dla kogo? Skonkretyzuj.
- No, powiedzmy, dla całej ludzkości.
- To zależy od tego, czy bkdziemy mieli szczkście, czy nie - powiedział
Walentin.
- Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośzh. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego
ognia, koniec koscuw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej
planecie stanie sik w ogule niemożliwe. To naturalnie bkdzie pech. Jednakże
chyba zgodzisz sik ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważas na temat ludzkości jako takiej. Ludzkośzh, pojmowana jako całośzh,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyzh z miejsca.
- Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No cuż, może i masz
racjk...
- Powiedz mi szczerze, Richard - wyraźnie zabawiając sik zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co sik zmieniło w
związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś sik, że we Wszechświecie istnieje co
najmniej jeszcze jeden rozum oprucz ludzkiego. No i co?
- Jak by ci tu powiedziezh? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tk rozmowk. Nie było o czym muwizh. - Co sik zmieniło dla mnie? Na przykład
już od wielu lat czujk sik trochk nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilk i od razu sik wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i
przyjdzie im do głowy pozostazh? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest,
widzisz, retoryczne pytanie
- kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym
wariancie, muszk myślezh, jak w razie czego mam przestawizh produkcjk. Muszk
byzh przygotowany. A jeżeli w ogule okażk sik zbyteczny w ich systemie? -
Ożywił sik. - A jeżeli my wszyscy okażemy sik zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrucą, czy nie?
- Odpowiedzi istnieją - odparł Walentin uśmiechając sik. - Jest ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybrazh dowolną, wedle gustu.
- A jak ty sam uważasz?
- Muwiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślazh poważnie na ten
temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy,
coś w rodzaju podruży w przyszłośzh techniki. No, mniej wikcej tak, jakby w
laboratorium Izaaka Newtona znalazł sik nagle wspułczesny generator
kwantowy...
- Newton by nic nie zrozumiał.
- Jesteś w błkdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
- Tak? no dobrze. Bug z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam,
pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to bkdzie nawet
niepoważna interpretacja...
- Dobrze, odpowiem ci. Ale muszk cik uprzedzizh, Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to sprzeczna z naturą krzyżuwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
- Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
- A dlatego, że biolodzy już sik raz sparzyli, kiedy prubowali
przypisazh psychikk człowieka zwierzktom. Ziemskim zwierzktom, zauważ.
- Przepraszam - powiedział Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
muwimy o psychologii rozumnych istot.
- Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego
rozum.
- A czy nie wiemy? - zdziwił sik Nunnun.
- Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie
prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwośzh człowieka, ktura rużni
jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie pruba
odgraniczenia właściciela od jego psa, ktury jakoby wszystko rozumie, tylko
nie potrafi powiedziezh. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają
logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji
wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy
zdolnośzh żywej istoty do popełniania uczynkuw niecelowych i pozbawionych
wszelkiego sensu.
- Tak, to o nas - zgodził sik Nunnun.
- Niestety. Albo, powiedzmy, definicja - hipoteza. Rozum jest to
skomplikowany instynkt, ktury sik jeszcze ostatecznie nie ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalnośzh jest zawsze racjonalna i celowa.
Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje sik ostatecznie i wtedy
przestaniemy popełniazh błkdy, ktura to umiejktnośzh stanowi zapewne
immanentną cząstkk rozumu. I wuwczas, jeżeli coś sik zmieni we
wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy - właśnie dlatego, że oduczyliśmy
sik popełniazh błkdy, to znaczy wyprubowywazh rużne, nie przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
- W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
- Proszk bardzo, służk ci nastkpną definicją, niezmiernie wzniosłą i
szlachetną. Rozum jest to umiejktnośzh wykorzystywania potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania sik zniszczenia tego świata.
Nunnun skrzywił sik i pokrkcił głową.
- Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek w odrużnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebk wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
- Ja ruwnież - powiedział Walentin. - Ale całe nieszczkście polega na
tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkośzh w swojej masie, bez trudu
przezwycikża tk swoją potrzebk wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogule
nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie
jest potrzebna. Dla przykładu -- hipoteza o Bogu daje z niczym
nieporuwnywalną możliwośzh zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie
niczego sik nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system.
Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
- Poczekaj - powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty
kufel na stole. - Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka
istotk z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
- Nie mam pojkcia - oświadczył ubawiony Walentin. - Wszystko, co
czytałem na ten temat, sprowadza sik do błkdnego koła. Jeżeli oboje są
zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrut -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogulniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadazh ludzką psychikk, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
- Masz ci los - powiedział Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich pułkach...
- Posegregowazh nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
- Nie, poczekaj - powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł sik
oszukany. - Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy... Dobra, Bug z
nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym sik nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
- Proszk bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
Nunnun drgnął.
- Jak powiedziałeś?
- Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polank
wjeżdża samochud, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z
prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. Zwierzkta, ptaki i
owady, kture przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co sik działo, wyłażą
ze swoich kryjuwek. I cuż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna,
leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają sik stare
szmaty, przepalone żaruwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione z niewiadomych bagien... no, sam rozumiesz, ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierkuw, puszki po konserwach, puste butelki,
czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwikdłe kwiaty z innych lasuw...
- Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
- Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrucą, czy nie?
- Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli porwą waszą
samozwasczą naukk! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
- To twoje prawo - zauważył Walentin.
- To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
- Dlaczego?
- No, w każdym razie nie zwrucili na nas uwagi...
- Wiesz, na twoim miejscu ja bym sik za bardzo nie martwił - poradził
Walentin.
Nunnun zaciągnął sik, zakasłał i zdusił papierosa.
- Wszystko jedno - powiedział z uporem. - To niemożliwe, niech was
diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie sik ich poniżyzh?
- Chwileczkk - powiedział Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie: w
czym jest wielkośzh człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce
przyrody? Że w czasie tak krutkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwazh ruwnież w
przyszłości.
Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
- Byzh może... - powiedział niepewnie. - Oczywiście, z takiego punktu
widzenia...
- Nie przejmuj sik - niefrasobliwie powiedział Walentin. - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze muwiąc, tylko
tak, obrazek... Tak zwani poważni ksenologowie prubują uzasadnizh znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko
rozwinikty Intelekt zrzucił na Ziemik kontenery z prubkami swoich osiągnikzh
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt uw oczekuje, że po zapoznaniu sik
z tymi prubkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wuwczas bkdziemy w
stanie posłazh w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
- To już znacznie lepiej - powiedział Nunnun. - Widzk, że i mikdzy
uczonymi trafiają sik przyzwoici ludzie.
- Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci
wcale sik nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli sik w Strefach i starannie nas
studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cuduw czasu, ktury
nadchodzi.
- To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy przynajmniej można pojązh,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem muwiąc, twuj
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
- Dlaczego nie wyjaśnia? - nie zgodził sik Walentin. - Czy kturaś z
dziewcząt nie mogła zapomniezh na polanie ulubionego mechanicznego
niedźwiadka?
- No nie, tego to za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek! Aż ziemia sik trzksie... Zresztą, oczywiście, może byzh i
niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panuw ksenologuw!... A jednak
przyjemnie z tobą pogawkdzizh - powiedział do Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie muzgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego sik nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina,
ktury z powątpiewaniem i wstrktem wpatrywał sik w swuj kufel.
- Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
- Bo ja, prawdk muwiąc, nie pijk - niezdecydowanie powiedział Walentin.
- Naprawdk? - zdumiał sik Nunnun.
- Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na tym świecie byzh
chozh jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - Zamuw dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
- Rozalia! - wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
- Bez wzglkdu na wszystko, bardzo mi sik to nie podoba. Już nie muwik o
tym twoim pikniku - to w ogule zwyczajne świsstwo! Ale jeżeli nawet przyjązh
wersjk, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony. Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"... Ale po co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
- Przepraszam - powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
Nunnun roześmiał sik.
- To folklor - wyjaśnił. - Roboczy żargon stalkeruw. "Łysice" to
obszary wzmożonej grawitacji.
- Aha, grawikondensaty... Ukierunkowana grawitacja. O tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
- A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
- A to dlatego, że ja sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już układy ruwnas, ale jak je zinterpretowazh - nie mam zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
- Zgadza sik. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
- Coś niecoś - niechktnie odparł Walentin.
- Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze, szczelnie izolowanej... To znaczy oni myśleli, że komora jest
szczelnie izolowana... a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył sik przez metal i plastyk jak woda przez bibułk, wykipiał na
zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił ruwnież w pudding.
Zginkło trzydziestu pikciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe
laboratorium nie nadaje sik do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piktra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
Walentin okropnie sik skrzywił.
- Tak, to wszystko wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz sik chyba ze
mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspulnego. Skąd oni mogli
wiedziezh, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
- A należałoby wiedziezh! - pouczająco stwierdził Nunnun.
- Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidowazh
przemysł zbrojeniowy.
- Też racja - przyznał Nunnun. - No wikc niechby sik tym zajkli, jeżeli
są tacy wszechpotkżni.
- To znaczy, że proponujesz im ingerencjk w wewnktrzne sprawy
ludzkości?
- Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposub oczywiście możemy zajśzh bardzo
daleko. Zostawmy to. Lepiej powruzhmy do początku naszej rozmowy. Czym to
wszystko sik skosczy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejk na
znalezienie w Strefie czegoś naprawdk epokowego, czegoś co rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
Walentin wzruszył ramionami.
- Zwracasz sik pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubik jałowych
spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjązh za punkt wyjścia to, co już znajduje
sik w naszych rkkach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego
określonego powiedziezh na razie nie można.
- No dobrze, sprubujemy z drugiego kosca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
rkku?
- Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele
zdumiewających zjawisk. W niekturych przypadkach nauczyliśmy sik nawet
wykorzystywazh te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do
nich... Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje banana, naciska biały -
dostaje pomarasczk, ale jak zdobyzh banany i pomarascze bez naciskania
guziczkuw - tego małpa nie wie. I jaki jest związek mikdzy guziczkami a
pomarasczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, "owaki".
Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w kturych
rozmnażają sik przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobizh ani jednego
"owaka", nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprkdko zorientujemy
sik w tym wszystkim... Sformułowałbym to nastkpująco: istnieją obiekty, dla
kturych znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy sik nimi, chociaż prawie na
pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie
przekonany, że w wikkszości wypadkuw wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś niecoś przydaje sik nam: "owaki", "bransolety" pobudzające
procesy biologiczne... rużne typy quasi - biologicznych mas, kture dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory,
nowe gatunki nawozuw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkk, jak widzk, sam
nosisz... Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedziezh, że w
jakimś stopniu ludzkośzh została nimi uszczkśliwiona, chociaż nigdy nie
należy zapominazh, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa kosce...
- Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
- A tak. Powiedzmy zastosowanie "owakuw" w przemyśle zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym... Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wikcej
zbadaliśmy i mniej lub wikcej jesteśmy w stanie objaśnizh. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś pikzhdziesiąt lat sami
nauczymy sik produkowazh te krulewskie pieczkcie i wtedy do woli bkdziemy
mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą
obiektuw - bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u
nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych wspułczesnych
wyobrażes, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
rużnych typuw. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkk magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowazh
sik źrudło tak potkżnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego
superstabilności... nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiazh fantastyczne
hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o kturych nawet sik nam
nie śniło. Albo weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
kturych robi sik biżuterik?
- "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
- O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to wiesz. Jeśli przez taką kulkk przepuścizh promies światła, to światło
wyjdzie z niej z opuźnieniem, przy czym to opuźnienie zależy od wagi kulki,
od jej rozmiaruw, od jeszcze niekturych parametruw, i długośzh fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szalescza teoria, według kturej te twoje "czarne
bryzgi" to gigantyczne obszary przestrzeni, ktura posiada zupełnie inne
właściwości niż nasza i ktura pod działaniem naszej przestrzeni przyjkła
taką właśnie zwiniktą formk... Walentin wyjął papierosa l zapalił. - Krutko
muwiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie
bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
kturych jeszcze nie umiemy zadazh. Wspomniany wyżej sir Izaak, byzh może, nie
byłby w stanie pojązh zasady działania lasera, ale w każdym razie
zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bkdk sik wdawazh w
szczeguły, ale istnienie takich obiektuw jak pułapki magnetyczne K-25,
"biały pierścies" - za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze
do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
- Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
- Nie, nie. To wszystko należy zaliczyzh albo do pierwszej, albo do
drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o kturych nic nie wiemy, albo wiemy
tylko ze słyszenia, i kture nigdy nie trafiły w nasze rkce. To, co nam
sprzątnkli sprzed nosa stalkerzy
- sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli... I to, o czym milczą.
Legendy, pułlegendy, "maszyna życzes", "Dick włuczykij" "wesołe upiory"...
- Chwileczkk, chwileczkk - powiedział Nunnun. - A to co znowu takiego?
"Maszyna życzes" - rozumiem...
Walentin zaśmiał sik.
- Widzisz, my ruwnież mamy swuj roboczy żargon. "Dick włuczykij" - to
ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, ktury rozrabia w ruinach fabryki. A
"wesołe upiory" - to pewna groźna turbulencja, ktura pojawia sik w
niekturych rejonach Sfery.
- Pierwszy raz słyszk - oznajmił Nunnun.
- Rozumiesz, Richard - powiedział Walentin - grzebiemy w Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysikcznej czkści tego, co tam sik
znajduje. A jeżeli już muwizh o wpływie Sfery na człowieka... O właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikowazh kolejną czwartą grupk. Już nie obiektuw, tylko
oddziaływas. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim
zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktuw. I wiesz, Richard, czasem
robi mi sik zimno, kiedy myślk o tych faktach.
- Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
- Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic wikcej. Jak by ci wyjaśnizh... To
można sobie wyobrazizh. Ale jeżeli wokuł człowieka zaczynają znienacka
zachodzizh metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
- Masz na myśli emigrantuw...
- Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam cik, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprucz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął muwizh
głośniej, policzki mu porużowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powkdrowały
wysoko do gury, marszcząc czoło w harmonijkk.
- Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! Podwujny!
- Lubik niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
- Bez dygresji! - surowo osadził go Walentin. - Słuchaj co do ciebie
muwią. To bardzo dziwne. - Podniusł kieliszek, jednym łykiem wypił połowk i
ciągnął dalej.
- My nie wiemy, co sik stało z biednymi mieszkascami Harmont w samym
momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrowazh. Jakiś tam
zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi sik,
powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna sik diabelski
obłkd. Ponad dziewikzhdziesiąt procent jego klietuw nie przeżywa nawet roku:
giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej.
Wzrasta liczba klksk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo
skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, kturych w tych miejscach nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają sik w każdym mieście, na każdym
terenie, wszkdzie tam, gdzie osiedlają sik emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych kataklizmuw jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantuw
zamieszkałych w danym rejonie, i zwruzh uwagk, podobne oddziaływanie mają
tylko ci emigranci, kturzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na statystykk nieszczkśliwych wypadkuw nie mają wpływu. Mieszkasz tu już
dziesikzh lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można cik przenieśzh
chozhby do Watykanu. Jak wyjaśnizh podobne zjawisko? Czego sik wyrzec -
statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? - Walentin złapał kieliszek i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał sik za uchem.
- Hm, tak - powiedział. - W ogule to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale jeśli mam byzh szczery, zawsze przypuszczałem, że w tym wszystkim,
delikatnie muwiąc jest sporo przesady... Rzeczywiście z punktu widzenia
naszej potkżnej pozytywistycznej nauki...
- Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył sik w Nunnuna czarnymi ślepawymi oczami. - U wszystkich
ludzi, kturzy dostatecznie długo kontaktują sik ze Strefą, ulega zmianie
zaruwno genotyp jak i fenotyp. Czy ty wiesz, jakie dzieci rodzą sik w
rodzinach stalkeruw, czy wiesz, co sik dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie czynnik mutagenny? W Strefie nie ma żadnej radiacji. Chemiczna
struktura powietrza i gleby w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikk, nie
przedstawia od tej strony żadnego niebezpieczesstwa. Co mam robizh w tych
warunkach - uwierzyzh w czary? W uroki?...
- Ogromnie ci wspułczujk z powodu twoich rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam byzh szczery, to mnie osobiście znacznie bardziej działa na
nerwy zmartwychwstały nieboszczyk niż dane statystyczne. Tym bardziej że
danych statystycznych nie widziałem, a z nieboszczykami niejednokrotnie
miałem przyjemnośzh... Walentin lekkomyślnie machnął rkką.
- A tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdk nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja według szkieletu... kukły... A poza tym zapewniam cik - z
punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie
bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadk termodynamiki, a fantomy - drugą, i na tym polega
cała rużnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego - nie możemy sobie wyobrazizh nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego niż całe stada upioruw albo tych tam monstruw
Rubinsteina... czy Wallensteina?
- Frankensteina.
- Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo
curka. - Nagle roześmiał sik. - Te twoje fantomy mają jedną ciekawą
właściwośzh - autonomiczną zdolnośzh do życia. Można na przykład odciązh im
dowolną czkśzh ciała i ona bkdzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworuw
fizjologicznych... Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no wikc zaczkli go preparowazh to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rkkk dla jakichś tam dalszych badas, przychodzą nastkpnego
ranka, a ona figk pokazuje... - Walentin roześmiał sik. - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedziezh?
- Według mnie symbol jest dośzh przejrzysty - powiedział Nunnun patrząc
na zegarek. - Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną
sprawk do załatwienia.
- No to chodźmy - powiedział Walentin daremnie prubując utrafizh twarzą
w oprawkk okularuw. - Ufff, upiłeś mnie fatalnie... - ujął okulary w obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
- Tak, odwiozk cik.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem
przykładał palec do skroni witając znajomych laborantuw, kturzy z
ciekawością gapili sik na znakomitośzh światowej fizyki. Przy samych
drzwiach, żegnając rozpływającego sik w uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili sik im na ratunek.
- Ufff, Richard - dogadywał Walentin pakując sik do peugeota. -
Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła... To nie wypada. Jutro
prowadzk doświadczenie...
I zaczał opowiadazh z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun
odwiuzł go do miasteczka dla naukowcuw.
A oni też sik boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją sik,
jajogłowi... Tak zresztą byzh powinno. Oni powinni bazh sik nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wzikci. Przecież my zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tk przepaśzh bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejśzh do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejśzh na duł trzeba, a jak to zrobizh i co
tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da sik potem powrucizh?... A my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określizh, w przeciwną stronk. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie byzh powinno? niech wszystko sik toczy swoją koleją,
a my już jakoś damy sobie radk. On ma racjk: najwikkszym tytułem do chwały
ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwazh... A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządzizh sobie
pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na Ksikżycu. Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojktni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście sik zwijazh
przestrzes. Piknik. Pikniku im sik zachciało...
Jakby tu najzrkczniej załatwizh sprawk moich piknikuw? - rozważał,
powoli prowadząc samochud po jasno oświetlonych, mokrych ulicach. Jak to
możliwie sprytnie przeprowadzizh? Na zasadzie najmniejszego wysiłku, jak w
mechanice. Na cholerk mi muj, taki czy inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafik wymyślizh sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
Zatrzymał wuz przed domem, w kturym mieszkał Red Shoehart, i chwilk
jeszcze posiedział za kierownicą, zastanawiając sik, jak najlepiej
poprowadzizh rozmowk. Potem zabrał "owaka', wysiadł z samochodu i dopiero
teraz zwrucił uwagk, że dom wygląda na nie zamieszkany. Prawie wszystkie
okna były ciemne, na pustym skwerze nie paliły sik latarnie. To mu
przypomniało, co zobaczy za chwilk, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że byzh może lepiej bkdzie wywołazh Reda przez telefon i porozmawiazh
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpkdził od siebie tk
myśl. Z wielu powoduw. A mikdzy innymi dlatego, powiedział sobie, że nie
bkdziemy sik upodabniazh do tych wszystkich żałosnych sukinsynuw, kturzy
uciekli stąd jak karaluchy polank wrzątkiem.
Wszedł na klatkk i powoli wspiął sik na gurk po dawno nie zamiatanych
schodach. Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie uchylone lub nawet otwarte na oścież - z ciemnych korytarzy
ciągnkło stkchłym zapachem wilgoci i kurzu. Zatrzymał sik przed drzwiami
Reda, przygładził włosy za uszami, głkboko odetchnął i nacisnął guziczek
dzwonka. Jakiś czas za drzwiami panowała cisza, potem skrzypnkły deski
podłogi, szczkknął zamek i drzwi uchyliły sik cichutko. Żadnych krokuw do
kosca nie słyszał.
W progu stała Mariszka, curka Reda Shoeharta. Z przedpokoju na ciemne
schody padało jasne światło i w pierwszej chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkk dziewczynki i pomyślał, że bardzo sik wyciągnkła w ciągu
ostatnich kilku miesikcy, ale potem, kiedy cofnkła sik w głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchośzh w gardle.
- Witaj, Maria - powiedział starając sik, żeby jego glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychazh, Mariszka?
Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała sik do
drzwi pokoju patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie nie poznała go.
Zresztą i on, muwiąc szczerze, też jej nie poznał. Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
- Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże, Dick! Gdzieś
ty sik podziewał? Czy wiesz, że Red wrucił?
Pośpieszyła do niego wycierając rkce w rkcznik przewieszony przez ramik
- zawsze tak samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od wewnątrz, zmizerniała na twarzy i oczy miała jakieś takie...
rozgorączkowane chyba?
Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
- Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźzh wolnej chwili, żeby
do was wpaśzh. Red w domu?
- W domu - powiedziała Outa. - Siedzi tam u niego taki jeden...
niedługo już sobie pujdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
Nunnun przeszedł kilka krokuw korytarzem i zatrzymał sik przed drzwiami
jadalni. Stary siedział przy stole. Sam. Fantom, nieruchomy i odrobink
przekrzywiony na bok. Rużowe światło abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną w starym drzewie, na zapadnikte, bezzkbne usta, na
oczy martwe i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko gra wyobraźni, zapach był tylko przez pierwsze dni, a potem
doszczktnie znikał, ale Richard Nunnun czuł go jakby pamikcią - duszny,
cikżki zapach rozkopanej ziemi.
- Albo lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie zaproponowala Guta. -
Robik właśnie kolacjk, to przy okazji sobie pogadamy.
- Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno cik nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijazh przed kolacją?
Przeszli do kuchni. Guta od razu otworzyła loduwkk, a Nunnun usiadł
przy stole i rozejrzał sik. Jak zawsze było tu bardzo czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłkbiła sik para. Kuchenka była nowa, pułautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pienikdzy.
- No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
- Tak jak zawsze - odparła Guta. - W wikzieniu schudł, ale już sik
odjadł.
- Rudy?
- Jeszcze jak!
- Zły?
- Jasne! On już taki bkdzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkk
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wudki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
- Nie za dużo? - zapytała.
- W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
- A u ciebie wszystko w porządku? - zapytała Guta. - Tak długo nie
przychodziłeś,
dlaczego?
- Przeklkte interesy - odparł Nunnun. - Co najmniej raz w tygodniu
zamierzałem wpaśzh albo chociaż zadzwonizh, ale najpierw musiałem jechazh do
Rexopolis, potem wybuchł jeden taki skandal, potem ktoś mi muwi: "Red
wrucił" - dobra, myślk, nie bkdk im przeszkadzazh... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwazh sik z tego kołowrotu. Czasem zadajk sobie pytanie, po jaką
cholerk tak harujemy? Dla forsy? Ale po jakiego diabła nam te pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobizh?
Guta szczeknkła pokrywkami, wzikła z pułki paczkk papierosuw i usiadła
na wprost Nunnuna. Oczy miała spuszczone. Nunnun spiesznie wyciągnął
zapalniczkk, podał jej ogies i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak wtedy, kiedy Reda właśnie skazano i Nunnun przyszedł,
żeby dazh jej pieniądze - w pierwszym okresie dosłownie umierała z glodu,
żadne ścierwo w kamienicy nie chciało jej pożyczyzh grosza. Potem w domu
pojawiły sik pieniądze i to, należy przypuszazh bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał sik skąd, ale w dalszym ciągu przychodził, przynosił Mariszce
słodycze i zabawki, po całych wieczorach pił z Guta kawk i razem planowali
szczkśliwą i spokojną przyszłośzh Reda, a nastkpnie, nasłuchawszy sik
opowiadas Guty, Nunnun szedł do sąsiaduw i prubował ich uspokoizh, usiłował
im tłumaczyzh, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwośzh: "Przecież Rudy w
koscu wruci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
- A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
- Z kturą?
- No z tą, z kturą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
- To ma byzh moja dziewczyna? To moja stenografistką. Wyszła za mąż i
zwolniła sik z pracy.
- Powinieneś sik ożenizh, Dick - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdk ci
narzeczoną. Nunnun chciał odpowiedziezh jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale na szczkście ugryzł sik w jkzyk. Bardzo źle to by teraz
zabrzmiało.
- Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona - powiedział mrukliwie.
- najlepiej rzuzh swojego rudego diabla i zostas moją stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do dzisiaj nie może o tobie
zapomniezh.
- Ja myślk - powiedziała Guta. - Obie rkce sobie o niego posiniaczyłam.
- Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne zdziwienie. - W starym piecu
diabeł pali!
- O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież on mi przejśzh nie dawał! Ja
tylko jednego sik bałam, żeby sik Red przypadkiem nie dowiedział.
Bezszelestnie weszła Mariszka. Pojawiła sik w drzwiach, spojrzała na
garnki, na Richarda, potem podeszła do matki i przytuliła sik do niej,
odwracając twarz.
- No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkk?
Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go dazh dziewczynce. Mariszka nie drgnkła. Guta zabrała
mu czekoladkk i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
- Wiesz, Guta - nadal raźno ciągnął Nunnun. - Mam zamiar sik
przeprowadzizh. Zbrzydło mi mieszkanie w hotelu. Po pierwsze daleko od
instytutu...
- Ona już prawie nic nie rozumie - cicho powiedziała Guta i Nunnun
urwał w puł zdania, wziął w obie dłonie szklaneczkk i bezmyślnie zaczał ją
obracazh w palcach.
- Nie pytasz jak widzk, co u nas słychazh - muwiła dalej Guta - i masz
racjk. Ale przecież jesteś naszym starym przyjacielem, Dick, i przed tobą
nie mamy co ukrywazh. Zresztą, czy to można ukryzh.
- Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
- Tak. Oni nic tu nie mogą poradzizh. A jeden powiedział - zamilkła.
Nunnun ruwnież milczał. Nie było tu o czym muwizh ani nawet i myślezh,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie pruba nawiązania kontaktu - tylko Inwazja. Oni nie mogą nas
zmienizh, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je na swuj obraz
i podobiesstwo. Przeszedł go dreszcz, ale od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś czytał o czymś podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu sik lżej na sercu. Wymyślizh można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone, nigdy naprawdk
sik nie zdarza.
- A jeden powiedział, że ona już nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
- Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
- Zwruzh sik do prawdziwego specjalisty. Idź do Jamesa Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. Załatwik, żeby cik przyjął...
- Myślisz o Rzeźniku? - zaśmiała sik nerwowo. - Nie trzeba, Dick,
dzikkujk ci. To właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie przypadł nam
los.
Kiedy Nunnun odważył sik podnieśzh oczy, Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu, usta miała rozchylone, oczy puste i na papierosie,
ktury trzymała w palcach, wyrusł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankk i powiedział:
- Zrub mi jeszcze jedną porcjk, dziewczyno... i sobie ruwnież. A potem
wypijemy.
Popiuł spadł, Guta poszukała oczami, gdzie wyrzucizh niedopałek i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
- Za co? - zapytała. - Tego właśnie nie rozumiem! Co myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
Nunnun pomyślał, że Guta teraz sik rozpłacze, ale ona nie zapłakała -
otworzyła loduwkk, wyjkła wudkk i sok, i zdjkła z pułki drugą szklankk.
- A jednak nie trazh nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawizh i możesz mi wierzyzh, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobik wszystko, co bkdzie w mojej mocy...
Teraz sam wierzył w to, co muwił, i już w głowie robił przegląd
nazwisk, znajomości, miast, i już mu sik wydawało, że gdzieś coś słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze sik skosczyło, tylko trzeba
sobie przypomniezh, gdzie to było i kto leczył, ale akurat wtedy przypomniał
sobie, po co właściwie tu przyszedł, przypomniał sobie Herr Lemchena, a
także po co zaprzyjaźnił sik z Gutą i wtedy odechciało mu sik myślezh o
czymkolwiek, odegnał od siebie wszelkie sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił mikśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający, szczegulnie w tym momencie, głos ścierwnika Barbridgea
powiedział nosowo:
- Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa - kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
I głos Reda:
- Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziub. Tu są drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeśzh jeszcze dziś kolacjk.
I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartowazh nie wolno!
I Red:
- Dosyzh sik już nażartowałeś. Wystarczy. Spływaj, spływaj, na co
czekasz!
Szczkknął zamek i głosy stały sik cichsze, widocznie obaj wyszli na
schody. Barbridge coś powiedział pułgłosem i Red mu odpowiedział: "Dosyzh
tego, nie mam z tobą o czym gadazh!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda: "Powiedziałem dosyzh!" Trzasnkły drzwi, zastukały szybkie kroki w
przedpokoju i w progu kuchni ukazał sik Red Shoehart. Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnkli sobie dłonie.
- Wiedziałem, że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych, zielonkawych oczu. - Uu, aleś sik spasł, grubasie! nieźle cik
tuczą w naszych barach! Oho! Widzk, że wesoło spkdzacie czas! Guta, zrub i
dla mnie porcjk, muszk was doganiazh...
- Prawdk muwiąc jeszcześmy dobrze nie zaczkli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy sik do roboty. Przed tobą trudno uciec!
Red zaśmiał sik ostro i uderzył Nunnuna pikścią w ramik.
- Zaraz sik okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym pysku. Żeby ciebie dogonizh, musiałbym chyba wypizh
cysternk... Chodźmy, chodźmy, nie bkdziemy siedziezh w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
Dał nurka do loduwki i wyprostował sik, trzymając w każdej rkce po dwie
butelki z rużnymi nalepkami.
- Zabawimy sik! - oznajmił. - Wydajemy przyjkcie na cześzh najlepszego
przyjaciela, Richarda Nunnuna, ktury nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
- A to zadzwos do niego - zaproponował Nunnun. Red pokrkcił ognisto
rudą głową.
- Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stuł.
- Zabawimy sik, tato - powiedział do nieruchomego starca. - To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to muj tata, Shoehart - senior...
Richard Nunnun skurczył sik wewnktrznie w mały twardy kłkbek,
rozciągnął wargi od ucha do ucha, pomachał w powietrzu dłonią i powiedział
do nieboszczyka:
- Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychazh? My sik już znamy.
Red - powiedział do Shoeharta Juniora, ktury penetrował barek. - Już raz
widzieliśmy sik, co prawda przelotnie...
- Siadaj - powiedział do niego Red wskazując na krzesło na wprost
starca. - Jeżeli chcesz z nim rozmawiazh, muw głośniej. On ni cholery nie
słyszy.
Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
- Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej pozie i patrzył w ściank, nie zareagował kiedy
Nunnun podsunął mu kieliszek. A Nunnun już sik oswoił z nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpizh tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze partie i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniusł swuj kieliszek i powiedział: "No to w drogk?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na starego, a Red niecierpliwie stukając swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogk, w drogk... nie martw sik
o niego, tato nie da sobie krzywdy zrobizh..." - i wtedy Nunnun ruwnie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
Red, błyskając oczami, zaczął muwizh tym samym podnieconym i nieco
sztucznym głosem :
- Koniec, bracie! Wikcej mnie wikzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem, nie gorszy niż Ścierwnika... Wiesz, że chciałem wyemigrowazh,
jeszcze w wikzieniu postanowiłem. Po jaką cholerk mam siedziezh do usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślk, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili emigrowazh! Co to - przez te
dwa lata okazało sik, że jesteśmy zadżumieni?
Red muwił i muwił, a Nunnun kiwał głową, popijał whisky, wtrącał na
znak poparcia wspułczujące przeklesstwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywazh o cottage - co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet zaczął
sik spierazh z Redem, twierdził, że cottage jest drogi, w niedogodnym
miejscu, wyjął notes i przewracając kartki podawał adresy opuszczonych
domkuw, kture właściciele oddadzą za bezcen, a remont bkdzie kosztował
grosze, szczegulnie jeśli złożyzh prośbk o zezwolenie na emigracjk, otrzymazh
odmowk i zażądazh rekompensaty.
- Ty, jak widzk, przerzuciłeś sik na handel nieruchomościami -
powiedział Red.
- A ja wszystkim po trochu handlujk - odparł Nunnun i zrobił perskie
oko.
- Wiem, wiem, nasłuchałem sik o twoich aferach z burdelami!
Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronk
kuchni.
- Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
- Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego - myślałem, że pkknk ze śmiechu, kiedy
sik o tym dowiedziałem. Wpuściłeś lisa do kurnika... Przecież on jest
stuknikty, ja go znam od małego!
W tym momencie stary powoli, mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniusł rkkk z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stuł, obok swego
kieliszka. Rkka była ciemna, z niebieskim połyskiem, skurczone palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnkło i Nunnun ze zdumieniem zauważył na tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
miłośzh.
- Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie zaszkodzi... - Nic sik nie buj - powiedział pułgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
Patrząc na niego Nunnun przypomniał sobie, co sik działo, kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego nieboszczyka. Laborantuw było dwuch,
silni chłopcy bez przesąduw, wysportowani itp., towarzyszył im lekarz ze
szpitala miejskiego, a z nim dwaj sanitariusze, potkżni faceci, przyuczeni
do dźwigania noszy i uspokajania szalescuw. Puźniej jeden z laborantuw
opowiadał, że "ten rudzielec" z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił ich do mieszkania, pozwolił obejrzezh ojca i zapewne starego
spokojnie by zabrano, ponieważ Red prawdopodobnie uznał, że tatusia chcą
wziązh do szpitala na badania. Ale te bałwany sanitariusze, kturzy w czasie
wstkpnych rokowas sterczeli w przedpokoju i gapili sik na Gutk, myjącą okna,
kiedy ich wezwano, zabrali sik do starego jak do zapluskwionej kanapy,
najpierw go wlekli po ziemi, a potem w ogule upuścili na podłogk. Red sik
wściekł i tu dorwał sik do głosu kretyn lekarz i zaczął szczegułowo
objaśniazh dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutk, albo i dwie, a
potem nagle bez żadnego uprzedzenia eksplodował jak bomba wodorowa.
Laborant, ktury to opowiadał, sam nie pamikta, w jaki sposub znalazł sik na
ulicy. Rudy diabeł zrzucił ze schoduw wszystkich pikciu, przy czym żadnemu
nie pozwolił odejśzh dobrowolnie na własnych nogach. Wszyscy, według słuw
laboranta, wylatywali z bramy jak kule z armaty. Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech Red ścigał przez cztery przecznice, po
czym wrucił do samochodu, kturym przyjechali, i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
- Tu, w jednym barze, dali mi przepis na nowy koktajl - muwił Red
rozlewając whisky. - Nazywa sik "czarci pudding", zrobik ci potem, kiedy
zjemy. To, bracie, taka bomba, że na pusty żołądek pizh jej nie można -
człowiek ryzykuje życie, po jednej porcji nie możesz ruszyzh ani rkką, ani
nogą... Jak tam sobie chcesz, Dick, ale ja clk dzisiaj ugoszczk według
pierwszej kategorii, słowo dajk. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś w "Barge"... Biedny Ernest ciągle jeszcze siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem dłoni i zapytał niedbale: - A co słychazh w instytucie?
Za "czarci pudding" jeszcze sik nie wzikli? Ja, widzisz, obecnie jestem
trochk do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągnikcia naukowe...
Nunnun od razu zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowk na ten temat.
Załamał rkce i pozwiedział:
- Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z tym "puddingiem"?
Słyszałeś o laboratoriach Carryguna? To taki prywatny sklepik... A wikc,
dostali skądś porcjk "puddiningu"...
Opowiedział o katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że śledztwo
nic nie dało - skąd wziął sik "pudding" nie wiadomo do dziś. A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
- Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonkło...
Wypili we dwujkk. Red spojrzał na ojca, znowu w jego twarzy coś
drgnkło, wyciągnął rkkk, przysunął szklankk bliżej do skurczonych palcuw i
palce sik nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
- Tak szybciej pujdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
bkdziesz morzyzh głodem? To na twoją cześzh tak sik stara - wyjaśnił
Nunnunowi. - Na pewno robi twoją ulubioną sałatkk ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No a w ogule, co słychazh w instytucie? Znaleźli coś
nowego? Muwią, że teraz tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
Nunnun zaczął opowiadazh plotki z Instytutu i kiedy muwił, przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła sik Mariszka, postała chwilk położywszy
na stole kosmate łapki i nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła sik
do nieboszczyka i położyła mu głowk na ramieniu. I Nunnun, nie przerywając
opowiadania, pomyślał patrząc na te dwa upiorne płody Strefy: O Boże, co
jeszcze? Co jeszcze trzeba z nami zrobizh, żeby nas wreszcie ruszyło? Czy
nawet tego za mało? - Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedziezh nie chcą, a jeżeli nawet sik dowiedzą,
to przez dziesikzh minut bkdą wstrząśnikci, a potem wrucą do swoich spraw, bo
po okrkgach swoich wraca sik wiatr. Urżnk sik, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez Boga
przeklktą rodziną, do diabła! Urżnk sik.
- Co tak na nich patrzysz? - cicho zapytał Red - nie buj sik, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - muwią, że oni dobrze robią na zdrowie.
- Tak. wiem - powiedział Nunnun i jednym haustem wysuszył szklankk.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawizh talerze i postawiła na stole
wielką srebrną miskk z ulubioną sałatką Munna. I w tym momencie stary -
jakby ktoś nagle sobie przypomniał, że trzeba pociągnązh za nitki - jednym
ruchem uniusł szklankk do rozwierających sik ust.
- No, moi kochani - powiedział Red z zachwytem w głosie - teraz
zabawimy sik na dwadzieścia cztery fajerki!
Przez noc w dolinie sik ochłodziło, a o świcie zrobiło sik wrkcz zimno.
Szli nasypem kolejowym, stąpając po zbutwiałych podkładach mikdzy
zardzewiałymi szynami, i Red widział, jak na skurzanej kurtce Artura
Barbridge'a błyskają kropelki zgkstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą mkczącej nocy, nerwowego napikcia, po kturym
do tej chwili drżał każdy miksies ciała, dwuch upiornych godzin, kture
spkdzili w mkczącym pułśnie na szczycie łysego pagurka, przytuleni do siebie
dla rozgrzewki, przeskakując strumies "zielonki" opływającej wzgurze i
znikającej w rowie.
Po obu stronach nasypu leżała gksta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny cikżkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana unurzani w kłkbiącej
sik z wolna wacie. Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnkło stkchlizną. Wokuł nie było widazh nic oprucz mgły, ale Red wiedział,
że po obu stronach rozpościera sik pagurkowata kamienista ruwnina, a za
ruwniną, we mgle kryją sik gury. I jeszcze wiedział, że kiedy wzejdzie
słosce i mgła opadnie rosą, powinien zobaczyzh gdzieś po lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagonikuw, i że właśnie wtedy
zacznie sik prawdziwa robota.
Nie zatrzymując sik Red wsunął dłos mikdzy ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby krawkdź butli z helem nie wrzynała mu sik w krkgosłup.
Cikżki sukinsyn. Jak ja bkdk sik z nim czołgał? Pułtora kilometra na
brzuchu... Dobra, nie tnij, stalker, wiedziałeś, na co idziesz. Pikzhset
tysikcy czeka cik na koscu tej drogi, możesz sik trochk wysilizh. Pikzhset
tysikcy, niczego sobie kawał grosza, co? Niech zdechnk. Jeśli im oddam
taniej niż za pikzhset tysikcy. I jeżeli dam ścierwnikowi wikcej niż
trzydzieści kawałkuw. A guwniarzowi... guwniarzowi nie dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdk, to guwniarz nic nie dostanie.
Znowu spojrzał Arturowi w plecy i przez jakiś czas patrzył spod
zmrużonych powiek, jak tamten lekko skacze przez dwa podkłady, barczysty,
wąski w biodrach, a jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam sik wprosił, poskpnie pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister Shoehart! Rużni ludzie mi proponowali, ale ja chck tylko z panem,
tamci są do niczego! Ojciec... Ale przecież on teraz nie może!" Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to wspomnienie. Ale chciał o tym myślezh,
to było wstrktne i byzh może dlatego zaczął myślezh o siostrze Artura, o tym,
jak on, Red, z tą Diną i trzeźwy spał, i pijany spał, i jakie to było za
każdym razem rozczarowanie. Wprost nie do wiary - dziewczyna jak złoto, z
taką by sik tylko kochazh i kochazh, a kiedy przychodzi co do czego - Iluzja,
nieżywa kukła, a nie kobieta. Tak jak te guziki na matczynej bluzce -
bursztynowe, pułprzeźroczyste, złotawe, aż sik pragnie wziązh je do ust i
ssazh w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamikta - brał je do ust
i ssał, i po stokrozh przeżywał straszne rozczarowanie, i po stokrozh
zapominał o tym rozczarowaniu - może nawet nie tyle zapominał, ile nie
chciał wierzyzh własnej pamikci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
A może to papachen mi go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem dźwiga
taką armatk w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik mnie zna.
Ścierwnik wie, że ze mną nie ma żartuw, i wie, jaki jestem w Strefie.
Przesadzam. Nie on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał sik łzami,
inni nawet klkkali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz. Pierwszy i ostatni raz. Czy naprawdk ostatni? Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak sik rzeczy mają, Ścierwniku
- po raz ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział o projektach twego
syna, protezami byś skurk wygarbował syneczkowi twojemu wymodlonemu w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło sik przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
- czterdziestu metruw.
- Stuj - powiedział do Artura.
Chłopiec posłusznie zamarł w miejscu. Refleks miał dobry: zastygł w
mgnieniu oka z podniesioną nogą, a nastkpnie powoli i ostrożnie opuścił ją
na ziemik. Red zruwnał sik z nim i stanął. Koleina prowadziła w duł i
całkowicie ginkła we mgle. I właśnie tam, we mgle, coś trwało. To było
wielkie i nieruchome ale niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
- Naprzud - powiedział niegłośno. Odczekał, aż Artur zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skurk policzka i stanowcze, zaciśnikte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
Zanurzali sik we mgle, najpierw po pas, potem po szyjk, i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
- Dośzh - powiedział Red i zaczął zdejmowazh plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
Artur pomugł mu zdjązh plecak, a potem usiedli obok siebie na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z kawą, a puki Artur odwijal papier i układał kanapki
na plecaku wydostał zza pazuchy manierkk, otworzył ją i przymykając oczy
wypił kilka łykuw.
- Napijesz sik? - zaproponował wycierając dłonią szyjkk manierki. -
Nabierzesz odwagi... Artur pokrkcił głową, dotknikty.
- Nie muszk nabierazh odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawk, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
- Wilgotno - potwierdził Red. Schował manierkk, wybrał sobie kanapkk i
zaczął jeśzh. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komaruw było zatrzksienie...
Umilkł i nalał sobie kawy. Kawa była gorąca, słodka i aromatyczna, i
nawet przyjemniej było teraz ją pizh niż alkohol. Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie sik w to wdałem, pomyślał Red. Pikzhset tysikcy...
A na cholerk mi pikzhset tysikcy? Knajpk mam zamiar kupizh, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich nie myślezh, jak słusznie powiedział Dick. Dom
jest, ogrudek jest, bez pracy w Harmont nie zostank... napuścił mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodk, napuścił jak dziecko...
- Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdk wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
- Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
Artur roześmiał sik z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłos w kruczą
czuprynk i powiedział:
- Domyślilem sik!... Już nie pamiktam, co konkretnie podsunkło mi tk
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciułmi, co by tam ojciec nie muwił. Oprucz tego
zrobił sik ostatnio jakiś taki dziwny... - Artur znowu sik roześmiał i
pokrkcił głową coś sobie przypominając. - A ostatecznie wszystko
zrozumiałem, kiedy na tym pustkowiu wyprubowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią po plecaku, w kturym leżał ciasno zwinikty pokrowiec sterowca. -
Uczciwie sik przyznajk, że was wtedy wyśledziłem, a kiedy zobaczyłem, jak
podnosicie w powietrze worek kamieni, wszystko stało sik dla mnie jasne.
Według mnie oprucz Złotej Kuli w Strefie nic cikżkiego już nie zostało. -
Ugryzł kanapkk i w zamyśleniu powiedział z pełnymi ustami: - Tylko nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
Red cały czas patrzył na niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są do siebie ojciec i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki padalcowaty.
Ale kiedy muwił o niej, to muwił pierwszorzkdnie. nie można go było nie
słuchazh. "Rudy - muwił wtedy przechylając sik przez stuł. - Przecież tylko
my dwaj zostaliśmy i na nas dwuch dwie nogi, i obie twoje... Kto, jak nie
ty? To byzh może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to sik
ma dostazh? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też bym nikomu nie oddał, ale rkce mam za krutkie... Tylko ty możesz tam
iśzh. Ilu to ja młokosuw uczyłem, całą szkołk dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten materiał. No dobra, nie wierzysz mi, nie wierzysz - nie
trzeba. Forsa dla ciebie. Dasz mi, ile sam zechcesz, wiem, że nie
skrzywdzisz... A ja może nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwruci?"
- Co? - zapytał Red ocknąwszy sik.
- Pytałem, czy mogk zapalizh, mister Shoehart.
- Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalk.
Duszkiem dopił kawk, wyją! papierosa i ugniatając go wpatrzył sik w
rzedniejącą mgle. Stuknikty, pomyślał. Wariat, nug sik kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
Po tych wszystkich rozmowach zostawał w duszy jakiś osad i nie było
zupełnie jasne, jaki mianowicie. I z biegiem czasu nie ulatniał sik, lecz
przeciwnie - gkstniał i gkstniał. Nie wiadomo, co to było, ale
przeszkadzało, jakby czymś sik zaraził od Ścierwnika, ale nie plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim razie? No
dobra, powiedział sobie. Zrubmy tak - załużmy, że nie dotarłem tutaj. Już
sik zdecydowałem, spakowałem plecak i wtedy coś sik stało... zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pienikdzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie sik łobuzom,
Chrypom rużnym i Suchym? To prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w koscu właśnie im sik wszystko dostanie.
- Br-r-r... - Artur wzdrygnął sik. - Przenika do kości. Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
Red w milczeniu wyciągnął manierkk i dał Arturowi. A przecież nie od
razu sik zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłuw, a za dwudziestym pierwszym jednak sik zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krutka
i rzeczowa. "Cześzh, Rudy. Przyniosłem ci mapk. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzk, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żułte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko. Pamiktam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzies piłem, paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła, czy to nie wszystko jedno? Poszedłem. Po co ja w tym babrzk jak
patykiem w guwnie! Strach mnie obleciał czy co?
Wzdrygnął sik. Przeciągłe, żałośliwe skrzypienie dobiegło z gkstej
mgły. Red zerwał sik i natychmiast jak podrzucony sprkżyną stanął na nogi
Artur. Ale już znowu było cicho i tylko spod ich nug z szelestem spadał z
nasypu drobny żwir.
- To chyba grunt osiadł - niepewnie, z trudem wymawiając słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
Red patrzył wprost przed siebie i nic nie widział. Przypomniał sobie.
To było w nocy. Obudził go taki sam dźwikk - przeciągły i żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko że to nie był sen. To zawodziła
Mariszka na swoim łużku pod oknem, a z drugiego kosca mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniktym bulgotem ojciec, ruwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak sik
nawoływali i nawoływali w ciemnościach - minkło jedno stulecie, a potem
nastkpne stulecie... Guta też sik obudziła, wzikła Reda za rkkk, poczuł, jak
jej ramik z miejsca stało sik mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnkła, odczekał chwilk, potem wstał, poszedł do
kuchni i wypił puł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął pizh.
- Ziemia - muwił Artur. - Z upływem czasu, wie pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogule z wielu przyczyn.
Red spojrzał na pobladłą twarz Artura i na powrut usiadł. Papieros
gdzieś znikł z jego palcuw, zapalił nowego. Artur postał jeszcze moment,
lkkliwie krkcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
- Opowiadają podobno, że w Strefie ktoś mieszka. Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich tutaj i oni sik przystosowali... a może na skutek mutacji. Czy pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
- Tak - powiedział Red. - Ale to nie tutaj, tylko w gurach, na
pułnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
Teraz Już wiem, czym on mnie zaraził, myślał. Swoim szalesstwem mnie
zaraził. Oto dlaczego tu przyszedłem. Oto czego tu szukam... Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał sobie sprawk, że
tak naprawdk to uczucie nie Jest nowe, że już od dawna siedziało w nim
gdzieś głkboko, ale teraz dopiero zdał sobie z niego sprawk i wszystko
znalazło sik na właściwym miejscu. I to, co przedtem wydawało sik głupotą,
majaczeniem oszalałego starca, obruciło sik obecnie w jedyną nadziejk.
Jedyny sens życia, ponieważ dopiero teraz zrozumiał -- jedno, co mu
pozostało na świecie, jedyne, czym żył ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On, bałwan, dures, odpychał od siebie tk nadziejk, deptał ją,
wyszydzał i topił w wudce, ponieważ właśnie do tego był przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na siebie wyrażało sik w ilości banknotuw,
kture udawało mu sik wyrwazh, wyszarpazh z otaczającego go obojktnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koscuw nie znalazł sik na
takim dnie, z kturego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało sik ostatecznym absurdem. A teraz ta nadzieja - już nie nadzieja
nawet, a pewnośzh cudu - wypełniła go bez reszty, teraz nie rozumiał, jak
mugł żyzh do tej pory w tym makabrycznym mroku bez promyka światła...
Roześmiał sik i trącił Artura w ramik.
- Jak myślisz, stalker - powiedział - jeszcze trochk pożyjemy sobie,
co?
Artur spojrzał na Reda zdziwiony i uśmiechnął sik niepewnie. A Red
zgniutł pergamin po kanapkach, rzucił go pod wagonik, po czym ułożył sik na
plecaku i podparł łokciem.
- No dobrze - powiedział. - Przypuśzhmy, że ta Złota Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
- To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
- To nieważne, wierzk czy nie wierzk. Ty mi odpowiedz na pytanie.
Nieoczekiwanie naprawdk go zainteresowało, o co może prosizh Złotą Kulk
taki chłopak, jeszcze smarkacz, wczorajszy licealista. I z wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
- No, oczywiście, nogi dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby w
domu było wszystko dobrze...
- Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiktaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, kture muszą sik
spełnizh, bo inaczej nie ma już po co żyzh!
Artur Barbridge zaczerwienił sik, znowu podniusł oczy na Reda i zaraz
je opuścił, i zupełnie spurpurowiał, aż mu łzy stankły w oczach. Red
przyglądał mu sik z uśmieszkiem.
- Wszystko jasne - powiedział nieomal czule. - Dobra, to nie moja
rzecz. Zatrzymaj to dla siebie... - I tu przypomniał sobie o pistolecie i
pomyślał, że puki jest jeszcze czas, należy uwzglkdnizh wszystko, co można
uwzglkdnizh. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
- Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
- Po co ci pistolet?
- Żeby strzelazh! - odparł z wyzwaniem.
- Przestas, przestas - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelazh. Oddaj go.
Artur chciał coś powiedziezh, ale zmilczał, sikgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i podał go Redowi trzymając za lufk. Red wziął pistolet za
ciepłą rkkojeśzh, podrzucił go do gury, złapał i zapytał:
- Masz przy sobie chusteczkk? Daj, to go zawink... Wziął od Artura
chusteczkk do nosa, czyściutką, pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
- Niech sobie tu na razie poleży - wyjaśnił. - Da Bug, bkdziemy tkdy
wracazh, to zabierzemy. Może naprawdk, kiedy spotkamy patrol, trzeba sik
bkdzie ostrzeliwazh... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwazh sik, bracie...
Artur ponownym ruchem pokrkcił głową.
- Nie po to go wziąłem - powiedział niezadowolony. - Tam jest tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
- To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz. -
No, jeśli o to chodzi, możesz byzh spokojny. Jeśli tak, jak z ojcem, to już
do tego miejsca cik doniosk. Obiecujk... Patrz, świta!
Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogule nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła sik i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgurz i gdzieniegdzie mikdzy wzgurzami było już widazh
pomarszczoną powierzchnik bagien, pokrytych rzadką wątłą łoziną, a na
horyzoncie, za wzgurzami, zapłonkły pomarasczowo łascuchy gur - niebo nad
gurami było jasne i błkkitne. Artur obejrzał sik przez ramik i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał sik ruwnież. Na wschodzie gury wydawały sik czarne, a
nad nimi mieniła sik, płonkła szmaragdowa łuna - zielona zorza Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
- Nie masz zamiaru sobie ulżyzh? Jak tam sobie chcesz, ale pamiktaj,
puźniej nie bkdzie ani gdzie, ani kiedy...
Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postkkując patrzył, jak szybko
gaśnie, przerasta rużowością zielona zorza i jak pomarasczowa pajda słosca
wypełza zza gur. Od razu od wzgurz popłynkły liliowe cienie - wszystko stało
sik ostre, wypukłe, każdy szczeguł był widoczny jak na dłoni i jakieś
dwieście metruw przed sobą zobaczył Red helikopter. Helikopter spadł
widocznie w samo centrum "łysicy" i jego kadłub spłaszczyło w blaszany
naleśnik, tylko ogon ocalał - lekko wygikty sterczał teraz czarnym hakiem
nad ruwniną mikdzy wzgurzami. I śmigło też ocalało - głośno skrzypiało
kołysząc sik na łagodnym wietrze. To musiała byzh potkżna "łysica", nawet
solidnego pożaru nie było i na sprasowanym kadłubie wyraźnie widniało
czerwono - niebieskie godło rozpoznawcze lotnictwa wojskowego Jego
Krulewskiej Mości, godło, kturego Red nie widział już od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
Potem Red wrucił do plecaka, wyjął mapk i rozłożył ją na skawalonej
bryle rudy w wagoniku. Samej kopalni nie było stąd widazh, zasłaniało ją
wzgurze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgurze należało obejśzh
z prawej strony, kotliną mikdzy nim a sąsiednim pagurkiem, ktury ruwnież był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
Wszystko sik zgadzało, ale Red nie był zadawolony. Wieloletni instynkt
stalkera kategorycznie protestował przeciwko samej myśli - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczazh szlak mikdzy dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, puźniej sik okaże, na miejscu sik zobaczy. Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto, ruwniną, ktura stąd wydawała sik bezpieczna, ale
przyjrzawszy sik uważniej Red dostrzegł mikdzy suchymi kupkami jakąś
ciemnoszarą plamk. Spojrzał na mapk. Tam był narysowany krzyżyk i napisane
koślawymi literami "Cwajnos". Czerwone kropki omijały krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko było jakby znajome, ale kto to był ten Cwajnos, jak on
wyglądał. Red nie mugł sobie przypomniezh, nie wiadomo dlaczego pamiktał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zułtozkbne paszcze - fantastyczne stado tytanuw i
gigantuw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnies dziecisstwa
- pierwsze spotkanie z "Barge". Co ja wtedy przyniosłem? Zdaje sik,
"pustaka". Prosto ze Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny, z workiem na
ramieniu władowałem sik do knajpy i rzuciłem worek na ladk przed Ernestem,
wściekle szczerząc zkby przetrzymałem salwk szyderstw, doczekałem sik aż
Ernest, wtedy jeszcze młody, obowiązkowo w muszce - wyliczy mi te zielone
papierki... Nie, wtedy przecież nie było zielonych, były jeszcze te
kwadratowe, krulewskie, z jakąś pułgołą dziwką w płaszczu i wianku na
głowie... doczekałem sik, schowałem forsk do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie samego capnąłem z lady cikżki kufel i z całej siły rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczk... Red uśmiechnął sik i pomyślał - a może to
właśnie był Cwajnos?
- A czy mikdzy wzgurzami można, mister Shoehart? - zapytał pułgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapk.
- Zobaczymy na miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapk. Na mapie
były jeszcze dwa krzyżyki: jeden na zboczu wzgurza z drzewem, drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem mikdzy nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powturzył i schował mapk do kieszeni.
Spojrzał na Artura i zapytał:
- Jak tam stolec? - I nie czekając na odpowiedź polecił: - Pomuż
założyzh plecak... Pujdziemy jak poprzednio - powiedział, potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną, tak, żebym cik ani
na chwilk nie stracił z oczu. Nie oglądaj sik, ale nadstawiaj uszu. Muj
rozkaz jest prawem.
Pamiktaj, że trzeba bkdzie długo czołgazh sik na brzuchu, nie waż sik
bazh błota, na jedno słowo, morda w błoto, bez gadania... I kurtkk zapnij.
Jesteś gotuw?
- Gotuw - powiedział Artur głucho. Zdrowo sik denerwował. Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
- Kierunek... tam - Red ostro machnął dłonią w stronk najbliższego
wzgurza, sto krokuw od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
Artur konwulsyjnie westchnął, przekroczył szynk i bokiem zaczął
schodzizh z nasypu. Żwir sypał sik z szelestem.
- Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma sik dokąd śpieszyzh.
Ostrożnie zaczął schodzizh za Arturem, automatycznie ruwnoważąc inercjk
cikżkiego plecaka mikśniami nug. Kątem oka jednak śledził Artura. Boi sik
chłopak, myślał. I ma racjk, że sik boi. Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa jak ojciec, to powinien przeczuwazh... Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku,
na co ci przyjdzie. Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku. że tym razem cik
usłucham. "A tkdy. Rudy, sam nie przejdziesz. Chcesz czy nie chcesz,
bkdziesz musiał zabrazh kogoś ze sobą. Mogk kturegoś ze swoich odstąpizh,
kturego nie żal..." namuwiłeś mnie, stary draniu.
Pierwszy raz w życiu przystałem na taką rzecz. No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś sik obejdzie, nie jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślk...
- Stop! - powiedzaiał do Artura.
Chłopiec zatrzymał sik, stał po kostki w rdzawej wodzie. Zanim Red
zszedł, Artur zapadł sik w trzksawisko po kolana.
- Widzisz ten kamies? - zapytał Red. - Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na kamies. Artur ruszył naprzud. Red dał sik wyprzedzizh o dziesikzh krokuw i
poszedł jego śladem. Cmokało błoto pod nogami. To było martwe trzksawisko -
ani komaruw, ani żab, nawet łozina zwikdła i zgniła. Red automatycznie
rozglądał sik dookoła, ale na razie wyglądało na to, że wszystko jest w
porządku. Wzgurze zbliżało sik powoli, zasłoniło nikle jeszcze słosce, a
potem całą wschodnią czkśzh nieba. Przy kamieniu Red odwrucił głowk i
spojrzał na nasyp. Nasyp jasno oświetlało słosce, stało na nim dziesikzh
wagonikuw, niekture wykolejone leżały na boku i w tym miejscu nasyp
pokrywały czerwone plamy wysypanej rudy. A dalej, w kierunku kopalni, na
pułnoc od wagonikuw, powietrze nad szynami mieniło sik i drgało, od czasu do
czasu błyskały w nim i gasiy maleskie tkcze. Red popatrzył na to drganie i
splunął resztką śliny.
- Dalej - powiedział i Artur zwrucił ku niemu twarz pełną napikcia. -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
- Tak - powiedział Artur.
- A wikc to był niejaki Cwajnos. Dawno temu przestał byzh czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego wskazywazh drogk. Weź dwa palce na prawo od tego Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt? Mniej wikcej tam, gdzie łozina jest trochk przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
Teraz szli ruwnolegle do nasypu. Z każdym krokiem wody pod nogami
ubywało i wkrutce maszerowali już po suchych sprkżystych kkpkach. A według
mapy tu wszkdzie ma byzh błoto, pomyślał Red. Przestarzała jest ta mapa.
Dawno tu Barbridge'a nie było i dlatego jest przestarzała. To źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iśzh, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
Arturowi widocznie wrucił dobry nastruj, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rkkk wsadził do kieszeni, a drugą wesoło wymachiwał jak na spacerze.
Wuwczas Red poszperał w kieszeni, wybrał mutrk, mniej wikcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił Artura prosto w kark. Chłopak jkknął,
złapał sik za głowk i skurczony runął na suchą trawk. Red zatrzymał sik nad
nim.
- Oto jak tu bywa, Archie - powiedział pouczająco. - To nie aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkk.
Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
- Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślink i kiwnął głową.
- No to dobrze. A nastkpnym razem dostaniesz w zkby. Jeżeli bkdziesz
jeszcze żył. Marsz!
A z chłopca mugłby byzh niezły stalker, pomyślał Red. Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał sik Dickson, a
teraz wołają go Suseł. Jedyny stalker, ktury dostał sik w "wyżymaczkk" i
żyje. Miał szczkście. Ten głupek do tej pory myśli, że to Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże! Z "wyżymaczki" nikogo sik nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył sik Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! Sprubowałby go nie wytaszczyzh! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy wprost go ostrzegli - sam lepiej w
ogule nie wracaj. A przecież właśnie wtedy Barbridge'a przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyślezh, krzyknął:
- Stuj!
Wyciągnął rkkk w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś mikdzy
nimi a torem kolejowym leżała "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie przypadkiem przecież wywruciły sik wagoniki. Artur stał jak wkopany,
nawet sik nie odwrucił.
- Bardziej w prawo - rozkazał Red. - Marsz! Tak, niezły byłby
stalker... Co jest, do cholery, żal mi go czy co? Tego tylko brakowało. A
czy mnie ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale byzh może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno z drugim pogodzizh...
Tylko ja nikogo nie mogk żałowazh. Albo - albo. Tak sprawa stoi... Po raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest naprawdk możliwy, powiedział jakiś wewnktrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
Minkli kupk burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej trawie leżał długi zardzewiały kij - wykrywacz min. W tamtych
czasach czksto używano wykrywaczy min, kupowano je po cichu u wojskowych
intendentuw. Liczyli na te kije jak na samego Pana Boga, a potem kolejno
dwuch stalkerow w ciągu paru dni zabiły podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w koscu, ktury był ten Cwajnos? Ścierwnik go tu przyprowadził,
czy sam przyszedł? I dlaczego tak ich wszystkich ciągnkło do tej kopalni?
Dlaczego nigdy nic o tym nie słyszałem?... O do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co bkdzie potem?
Artur, ktury szedł o pikzh krokuw przed nim, podniusł rkkk i otarł pot z
czoła. Red spojrzał na słosce. Słosce stało jeszcze bardzo nisko. I nagle
zdał sobie sprawk, że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak mąka kartoflana, że już nie jest twarda i kłująca, ale
mikkka i nietrwała - rozsypuje sik pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie odciśnikte ślady Artura i rzucił sik na ziemik z okrzykiem:
"padnij!"
Upadł twarzą w trawk i trawa rozsypała sik w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zkbami - taki niefart! Leżał, starając sik nie ruszazh,
ciągle jeszcze licząc, że może sik jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
sik nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opuźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj sie! Odwagi!" I sam zebrał całą odwagk, na jaką go
było stazh. I wytrzymałby i skosczyłoby sik na strachu, trochk by sik
zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy
przeraził sik ponad wszelką miark, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
- w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popkdził tam, gdzie go pkdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronk, w kturą w żadnym wypadku uciekazh nie należało. Red ledwie zdążył
unieśzh sik, oburącz złapazh go za nogk i Artur całym cikżarem runął na ziemik
wzbijając chmurk popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł sik w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo
wiedząc, co sik z nim dzieje z bulu, wgramolił sik na niego wtulając
poparzoną twarz w skurzaną kurtkk i usiłował wdusizh, wbizh w ziemik dygoczącą
głowk, wściekle kopiąc noskami butuw po nogach tamtego, po ziemi, po
grzbiecie. Jak przez watk słyszał jkki i rzkżenie wydobywające sik spod
niego i własny ochrypły ryk:
"Leż, gnido, leż, bo zabijk..." a z gury wciąż i wciąż spadała masa
rozżarzonego wkgla i już płonkło na nim ubranie, trzeszczała wydymając sik
bąblami i pkkając skura na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowk tego przeklktego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiktał, kiedy to sik
skosczyło. Pojął tylko, że znowu może oddychazh, że powietrze znowu jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
sik śpieszyzh, że trzeba jak najprkdzej uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim znowu nie spadnie na nich ogies. Zsunął sik z Artura, ktury leżał
zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie
wolną rkką poczołgał sik naprzud nie spuszczając oczu z granicy, za kturą
znowu zaczynała sik trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu sik teraz życiodajną oazą. Popiuł zgrzytał mu w zkbach,
w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy - pewnie
dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzks. Ciało Artura sunkło za nim,
jakby na złośzh zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a
plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno sik poparzył i że teraz już nie
dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracowazh swobodnym
łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniktego gardła najstraszliwsze
przeklesstwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną
radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkk,
najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko
dopełznązh jeszcze trochk, jeszcze kawałeczek, no postaraj sik Red, jeszcze
trochk Rudy, w Boga, w matkk, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie
Pułnocnym, Ścierwojada w duszk...
Potem długo leżał zanurzywszy twarz i rkce w zimną rdzawą wodk, z
rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłud. Sto lat mugłby tak leżezh, ale
zmusił sik do wstania, klkcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlukł sik do
Artura, ktury ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokuw od błota, i
przewrucił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia przypominała szaroczarną maskk z popiołu i spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tkpym zainteresowaniem wpatrywał sik w podłużne bruzdy na
tej masce - ślady grud i kamykuw. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i
przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jkczał.
Red wrzucił go twarzą w najwikkszą kałużk, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył sik, zabulgotał,
podciągnął pod siebie rkce i uniusł glowk. Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał, co sik z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał sik na Redzie.
- Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodk. -
Co to było, mister Shoehart?
- To była śmierzh - niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzksy, na przekur wszystkiemu, były na
miejscu. I skura na rkkach też, tylko trochk poczerwieniała. Można sądzizh,
że i zadek nie spalił sik do kości... Pomacał - nie, z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby sik oblał wrzątkiem.
Artur ruwnież ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskk zmyła woda, jego twarz też okazała sik wbrew oczekiwaniom - nieomal w
porządku. Kilka zadrapas, siniak na czole, rozcikta dolna warga, a poza tym
można wytrzymazh.
- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
Red ruwnież sik odwrucił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało
sporo śladuw i Red był wstrząśnikty widząc, jak krutka, okazuje sik, była ta
straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metruw od skraju do skraju
wypalonego pasma. Ale z bulu, oślepiony, czołgał sik jakimiś dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dzikki, że przynajmniej
czołgał sik z grubsza we właściwym kierunku, a przecież mugłby wypełznązh na
"łysick" z lewej albo w ogule zawrucizh... Nie, nie mugłbym, pomyślał z
wściekłością. Jakiś młokos mugłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dures, to w
ogule nic by sik nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.
Spojrzał na Artura. Artur mył sik parskając i pojkkując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skury, wyszedł na suche miejsce i pochylił sik nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie sik
spaliły, buteleczki w apteczce popkkały z gorąca w cholerk, i od
pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszes i
zabrał sik do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami
odezwał sik Artur.
- Dzikkujk panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
Red nie odpowiedział. Też pomysł - dzikkowazh! Nie miałem nic lepszego
do roboty, jak cik ratowazh!
- Sam sobie jestem winien - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan mi kazał leżezh, ale okropnie sik przestraszyłem, a kiedy mocniej
przypiekło - zupełnie straciłem głowk. Ja sik strasznie bojk bulu, mister
Shoehart...
- Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. - To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
Sycząc z bulu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie, że skura na oparzonych miejscach skurczyła sik i pokryła
bolesnymi zmarszczkami. Boi sik bulu guwniarz!... Ciebie i twuj bul!...
Obejrzał sik. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagurki z
nieboszczykami. Plugawe pagurki
- stoją, gnidy, sterczą jak pułdupki starej baby i ta kotlinka mikdzy
nimi... Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
- Widzisz tk kotlinkk mikdzy wzgurzami? - zapytał Artura.
- Widzk.
- Prosto na nią. Marsz!
Artur otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzud człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lkkliwie. Ktury to już bkdzie? Piąty? Szusty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on muj brat, czy swat? Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na spokojnie, mogk powiedziezh - słusznie zrobiłem,
nie mogk sik bez niego obejśzh, to muj zakładnik za Mariszkk, nie człowieka
uratowałem, ratowałem swuj wykrywacz min. Wytrych. Ale wtedy, w tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawizh, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i o wytrychu zapomniałem, i o Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w głkbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym truje... Ale znaleźli sobie przyzwoitego człowieka! Przestas -
powiedział do samego siebie. Teraz twoja przyzwoitośzh tylko psu na budk!
najpierw trzeba pomyślezh, a dopiero potem brazh sik za robotk. Żeby mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity. Muszk go zachowazh dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśzh oprucz
"wyżymaczki"
- Stuj! - powiedział do Artura.
Kotlinka była tuż przed nimi i Artur już stał, niepewnie patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała tłusto połyskująca na słoscu żułto - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, mikdzy pagurkami para gkstniała i na
trzydzieści krokuw nic już nie było widazh, i ten smrud. Diabli wiedzą, co
tam gniło w tym miksiwie, ale Redowi wydało sik, że sto tysikcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysikcy cuchnących rybich łbuw i zdechłych
kotuw nie może śmierdziezh tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bkdzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj sik".
Artur wydał z siebie gardłowy dźwikk i odstąpił do tylu. Wtedy Red
otrząsnął sik z odrktwienia, pośpiesznie wydobył z kieszeni paczkk waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watk Arturowi.
- Dzikkujk, mister Shoehart - powiedział słabym głosem Artur. - A czy
gurą jakoś nie da sik, przejśzh?
Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrkcił głowk, w stronk kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
- To był Okularnik - powiedział. - A na lewym wzgurzu, stąd go nie
widazh - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzud!
Maź była ciepła i lepka jak ropa. Początkowo szli wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczkście było kamieniste i dosyzh ruwne,
ale po niedługim czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słoscem pagurku po lewej nic sik nie dzialo, a na zboczu po
prawej, w cieniu, zatasczyły blade liliowe płomyki.
- Pochyl sik! - zakomenderował przez zkby i sam sik pochylił. - Niżej,
idioto! - krzyknął.
Artur pochylił sik przerażony i w tejże sekundzie potkżne wyładowanie
rozdarło powietrze. Tuż nad ich glowmi, przebiegła we wściekłym tascu
rozszczepiona błyskawica ledwie widoczna na tle nieba. Artur przysiadł i
zanurzył sik po ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrucił glowk,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamk i
jednocześnie rozbłysła nastkpna blyskawica.
- Naprzud! naprzud! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
Teraz posuwali sik przykucnikci, wystawiając na powierzchnik tylko
głowy, przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie włosy Artura stają
dkba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu sik w twarz. "Naprzud! - powtarzał
monotonnie. - Naprzud!" Już niczego nie słyszał. Jeden raz Artur odwrucił
sik do niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i zasmarowany zielenią spocony policzek.
Potem pioruny zaczkły bizh tak nisko, że musieli zanurzyzh głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było trudno oddychazh. Łapiąc ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony i wtedy zauważył, że smrud zniknął, że powietrze pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gkściejsza, a może tylko pociemniało mu w
oczach i już nie widział pagurkuw ani z lewej, ani z prawej strony - nie
było widazh nic, oprucz oblepionej mazią głowy Artura i żułtych kłkbuw gkstej
pary.
Przejdk, przejdk, myślał Red. nie pierwszy raz, przecież przez całe
życie właśnie tak, po szyjk w guwnie, a nad głową pioruny, zawsze tak
było... i skąd tyle guwna? Tyle guwna... zwariowazh można, tyle guwna w
jednym miejscu, chyba tu spłynkło guwno z całego świata... To wszystko
Ścierwnik, pomyślał z furią. To Ścierwnik tkdy przeszedł, to po nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik mugł przejśzh mikdzy nimi i zostawizh za sobą, całe swoje guwno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka guwno. Ty co, nie wiedziałeś o tym? Tak jest na całym świecie. Zbyt
wielu jest Ścierwnikuw i dlatego nie ma już czystego miejsca na świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi: "Ty, Red, naruszasz ruwnowagk, masz
naturk wichrzyciela, tobie. Rudy, bkdzie źle w każdym systemie i w złym
systemie ci źle, i w dobrym też ci źle, przez takich jak ty nigdy nie
nastanie Krulestwo Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogule rozumiesz, grubasie?
Kiedyż to ja widziałem dobry system? Przez cale życie widzk tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają mikdzy ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął sik
na kamieniu, zanurzył sik z głową, wypłynął i tuż obok siebie zobaczył
wytrzeszczone oczy i ściągniktą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
- wydało mu sik, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iśzh tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział, chociaż oprucz tego kawałka kamienia nic nie było widazh w żułtej
mgle.
- Stuj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
I znowu nie usłyszał swojego głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramik i pokazał rkką - na prawo od kamienia, i schyl głowk. Zapłacicie mi za
to, pomyślał. Przy kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną krawkdź uderzył piorun, rozprysnkły sik w powietrzu rozżarzone
okruchy. Zapłacicie mi za to, powtarzał, zanurzając sik z głową i ze
wszystkich sił pracując rkkami i nogami. W uszach echem odezwało sik nowe
uderzenie gromu. Duszk z was wytrzksk za to wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłacizh i ktoś mi za
to zapłaci! Poczekajcie, niech ja tylko znajdk tk kulk, niech ją tylko
znajdk, ja wam to guwno w gardło wepchnk, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
Kiedy wydostali sik na suche miejsce, na rozpalony słoscem kamienny
żwir, otumanieni, wyżkci z sił, kiedy tak chwiejąc sik podtrzymywali jeden
drugiego, żeby nie upaśzh. Red zobaczył oblazły furgon, ktury osiadł na
osiach. Mktnie przypomniał sobie, że tu obok tego furgonu można usiąśzh i
odpoczązh w cieniu. Dotarli do cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinazh kurtkk, a Red oparł sik plecakiem o ściank furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i sikgnął w zanadrze.
- Ja też poproszk - powiedział Artur. - I ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał sik słysząc, jakim donośnym głosem muwi ten chłopiec, wypił łyk,
przymknął oczy czując, jak płomienny oczyszczający strumies przepływa przez
gardło i rozpływa sik w piersi, łyknął jeszcze raz i podał manierkk
Arturowi. Skosczone, pomyślał tkpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz - suma słownie. Myślicie, że zapomniałem? nie, wszystko pamiktam.
Myślicie, że wam podzikkujk za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjk?
Tak wam podzikkujk, że już sik do kosca dni swoich nie pozbieracie. Kamies
na kamieniu z tego nie zostanie. Teraz ja o wszystkim decydujk. Ja, Red
Shoehart w pełni świadomości i przy zdrowych zmysłach, bkdk decydowazh za
wszystkich. A wy, ŚcierwnikI, gnidy, przybysze, quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielkgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyscy i pracodawcy, z wiecznymi akumulatorami, z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
- dosyzh wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pkkalem z dumy - patrzcie, robik, co chck, a wyście
mi tylko przytakiwali, a sami, mendy przeklkte mrugaliście jeden do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście jak głupiego, przez guwno,
przez wikzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkk
z rąk Artura.
- Nigdy bym nie pomyślał - muwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobrazizh sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierzh, ogies...
ale coś takiego? Jakże my bkdziemy szli z powrotem?
Red nie słuchał. To, co teraz muwił ten człowiek, nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz... teraz to po prostu gadający wytrych, niech sobie
muwi.
- Żeby sik tak umyzh... - Artur rozglądał sik zatroskany. - Chociaż
opłukazh twarz.
Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy, wysmarowaną obsychającym śluzem twarz, ślady palcuw na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spkkanego błota i nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic. Gadający wytrych. Odwrucił oczy. Przed nim
rozpościerała sik, smktna jak porzucony plac budowy, ruwnina, zasypana
tłuczonym kamieniem, przypudrowana białym kurzem, zalana palącym słoscem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było już widazh odległy skraj kopalni -
ruwnież oślepiająco biały, z tej odległości wydawał sik idealnie ruwny i
prostopadły, a bliższy brzeg wytyczyły zwały wielkich roztrzaskanych
kamieni, na duł odkrywki schodziło sik w tym miejscu, gdzie wśrud kamieni
widazh było czerwoną plamk kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iśzh prosto na tk plamk i już liczyzh tylko na szczkście.
Nagle Artur uniusł sik, wsunął rkkk pod furgon i wyciągnął stamtąd
zardzewiałą puszkk po konserwach.
- Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
Red nie odpowiedział. Nie w pork, pomyślał obojktnie. Lepiej dla
ciebie, żebyś teraz ojca nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał. A zresztą,
co za rużnica... Wsta! i syknął z bulu, ubranie przykleiło sik do ciała, do
poparzonej skury i teraz coś tam sik odrywało, jak bandaż przyschnikty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stkknął i boleśnie spojrzał na Reda -
widazh było, że ma ogromną ochotk poskarżyzh sik, ale nie ma odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
- Czy nie mugłbym jeszcze trochk sik napizh, mister Shoehart?
Red schował manierkk, kturą do tej pory trzymał w rkku, wsadził za
pazuchk i powiedział:
- Widzisz to czerwone mikdzy kamieniami?
- Widzk - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
- Prosto na to czerwone. Ruszaj. Artur przeciągnął sik z jkkiem,
wyprostował ramiona, skrzywił sik, jeszcze raz rozejrzał dookoła i
powiedział:
- Żeby chociaż trochk sik umyzh... Wszystko sik lepi...
Red czekał w milczeniu. Artur spojrzał na niego bez nadziei na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyzh, kiedy znowu stanął.
- Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
- Marsz! - rozkazał Red.
Nie chciało mu sik wyjaśniazh, ani kłamazh, zresztą po co? I tak pujdzie.
Nie ma innego wyjścia. Pujdzie. I Artur poszedł. Powlukł sik przygarbiony,
ledwie przestawiając nogi, prubując zerwazh z twarzy mocno przyschniktą
skorupk, poszedł maleski teraz, chudy i żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za nim i jak tylko wyszedł z cienia, słosce poraziło go, musiał
zasłnizh oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularuw.
Każdy krok wzbijał obłoczek białego kurzu, kurz osiadł na butach i
śmierdział, a właściwie to śmierdziało od Artura, nie można było po prostu
iśzh za nim i Red nie od razu zrozumiał, że najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był obrzydliwy, ale jakby znajomy - tak właśnie śmierdziało w
mieście, kiedy pułnocny wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak śmierdziało, kiedy wracał do domu, ogromny, ponury, z czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował sik w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze strachem, jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkk i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stup zdeptane buty, jak wpycha je pod wieszak, a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo sik tam chlapie,
klepie po mokrym cielsku, trzaska miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! Zasnkłaś tam?" Trzeba było odczekazh, aż sik
umyje i siądzie za stuł, na kturym stoi już zhwiartka, miska z gkstą zupą,
keczup, trzeba było czekazh, puki nie obciągnie swojej zhwiartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzezh na świat boży, wdrapazh sik mu na kolana i
wypytywazh, kturego majstra i kturego inżyniera ojciec dzisiaj utopił w
stkżonym kwasie siarkowym...
Wszystko dookoła było rozpalone do białości, mdlilo go ze zmkczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spkkana skura. Miał
uczucie, że jego ciało prubuje dokrzyczezh sik do niego przez gorącą mgłk
przenikającą świadomośzh, błagając o spokuj, wodk i chłud. Wspomnienia,
starte prawie do szczktu, kłkbiły sik w puchnącym muzgu, krzyżowały sik,
wplatały w biały upalny świat pląsający przed pułprzymkniktymi oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośzh
lub nienawiśzh. Prubował wtrącizh sik w ten chaos, starał sik wywołazh z
przeszlości jakiś radosny miraż, uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z głkbin pamikci świeżą, roześmianą twarz Guty, jeszcze dziewczynki,
upragnionej i nieosiągalnej, i ta twarz nawet pojawiła sik na moment, ale
natychmiast deformowała sik, zapływała czerwoną rdzą, i przemieniała w
poskpną, zarośniktą szorstką, burą sierścią mordkk Mariszki. Starał sik
przywołazh z pamikci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy, jego śmiech, jego głos obiecujący niebywałe i cudowne czasy i
wydarzenia, i Kirył pojawiał sik, a potem ostro błyskała w słoscu srebrna
pajkczyna i oto już nie ma Kiryła i Redowi patrzą w twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i jego wielka biała rkka waży na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś ciemne siły wirujące w jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierk woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, kture
chroniła jego pamikzh, i już wydawało sik, że niczego dobrego w ogule nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
I ani przez chwilk nie przestawał byzh stalkerem. Nie myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiktując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiur"
- spokojny, wyładowany, no i pies z nim tascował; a z prawej powiał
słaby wietrzyk i po kilku krokach stała sik widoczna gładka jak lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma sik czego obawiazh
- a w samym środku "łysicy" leży ptak, płaski jak cies, rzadki wypadek,
ptaki nad Strefą na oguł nie latają, nie opodal poniewierają sik dwa
porzucone "pustaki" - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał sik
silniejszy od chciwości... Wszystko to widział i wszystko brał pod uwagk i
wystarczyło, żeby nieszczksny Artur chociaż na krok zboczył z drogi, kiedy
usta Reda same sik otwierały i ostrzegawczy okrzyk sam wylatywał z gardła.
Maszyna, myślał. Zrobiliście ze mnie maszynk... A strzaskane kamienie na
brzegu kopalni zbliżały sik coraz bardziej i już można było odrużnizh
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
Głupi jesteś, Barbridge, myślał Red. Chytry a głupi. Jak ty mi mogłeś
zaufazh? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej powinieneś mnie znazh niż ja
sam siebie. Zestarzałeś sik, oto gdzie pies pogrzebany. Zgłupiałeś na
starośzh. Zresztą, całe życie zadawałeś sik z głupcami... Wyobraził sobie
mordk Ścierwnika, kiedy sik dowiedział, że Artur, jego Archie, synek
najukochasszy... że po jego, Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie jakiś
nikomu niepotrzebny szczeniak, a syn rodzony, duma i nadzieja... I
wyobraziwszy sobie tk mordk Red zaśmiał sik, a kiedy Artur spojrzał z
przerażeniem, nadal śmiejąc sik, machnął mu rkką:
- Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośzh
Jak na ekranie maski, maski, maski... należało zmienizh wszystko, nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkk tego
smrodliwego świata należało zmienizh...
Artur zatrzymał sik przed stromym zejściem do wykopu, zastygł i
wyciągając długą szyjk patrzył na duł i w dal. Red podszedł do niego i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
Prosto spod nug w głąb odkrywki prowadziła droga, wiele lat temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami cikżaruwek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i popkkana od słosca, a z lewej na wpuł rozwalona. I wśrud
kamieni i zwałuw tłucznia stała przekrzywiona koparka, a jej opuszczona
łyżka bezsilnie leżała na skraju drogi, i jak należało oczekiwazh, niczego
wikcej na drodze widazh nie było, tylko przy samej łyżce, z załomuw zbocza,
zwisały czarne skrkcone sople podobne do grubych lanych świec, i jeszcze
kurz był popstrzony mnustwem kleksuw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. Byzh może
każdy kleks - to jeden człowiek, jedno życzenie Ścierwnika. Ten - to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał sik z piwnicy siudmego bloku. Tamten trochk
wikkszy - to Ścierwnik bez przeszkud wyniusł ze Strefy "żywy magnes". A
tamten sopel - to cudowna, niepodobna ani do ojca, ani do matki Dina
Barbridge. A ta - plama - niepodobny ani do matki, ani do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
- Doszliśmy - nieprzytomnie wychrypiał Artur. - Mister Shoehart,
przecież w koscu doszliśmy!
Zaśmiał sik szczkśliwym śmiechem, przykucnął i obiema pikściami z całej
siły zaczął bkbnizh po ziemi. Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały we wszystkie strony kawałeczki zaschniktego błota. I
dopiero teraz Red podniusł oczy i spojrzał na kulk. Ostrożnie. Z pewnym
lkkiem.
Z ukrytym strachem, że bkdzie jakaś nie taka - że rozczaruje, wywoła
zwątpienie, strąci z obłokuw, na kture udało sik wspiązh, zachłystując
drasstwem...
Nie była złota, była raczej miedziana, czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słoscu. Leżała pod ścianą wykopu, wygodnie usadowiona
mikdzy grudami zwietrzałego urobku i nawet stąd było widazh, jaka jest
masywna i jak cikżko przygniotła swoje legowisko.
Nie było w niej nic z rozczarowania czy zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadziejk, nie wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
byzh pusta w środku, i bardzo gorąca - rozpalona słoscem. Z pewnością nie
świeciła własnym światłem, z pewnością nie była w stanie wzlatywazh w
powietrze i tasczyzh, jak to czksto czyniła w legendach. Leżała tam, gdzie
upadła. Byzh może wypadła z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala sik,
zgubiła w czasie zabawy nieznanych gigantuw - nikt jej tu nie ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej wiedział, że patrzezh na nią jest przyjemnie, że ma sik ochotk do
niej podejśzh, pogłaskazh ją, dotknązh i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynkła
myśl, że zapewne miło jest usiąśzh obok niej albo jeszcze lepiej oprzezh sik o
nią plecami, odrzucizh do tyłu głowk, przymknązh oczy, rozmyślazh, wspominazh, a
może po prostu zdrzemnązh sik i odpoczązh.
Artur poderwał sik na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z rozmachem rzucił pod nogi, wzbijając chmurk ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc sik i machając rkkami, potem założył rkce do tyłu i w
zawiłym tascu, w podskokach zbiegł na duł. Już nie patrzył na Reda,
zapomniał o nim, zapomniał o wszystkim - śpieszył wypowiedziezh swoje
życzenia, malutkie, tajemne życzenia rumieniącego sik studenta, chłopca,
ktury jeszcze nigdy nie widział żadnych pienikdzy oprucz kieszonkowych,
młokosa, ktury jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjkciach, kturego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
kturego wychowywano na sławnego adwokata, a w perspektywie ministra, a w
najdalszej, sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc od palącego słosca
zaczerwienione powieki, w milczeniu śledził Artura. Był zimny i spokojny,
wiedział, co zaraz sik stanie, wiedział, że nie bkdzie na to patrzezh, ale na
razie nie musiał jeszcze odwracazh oczu, wikc patrzył i nic szczegulnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głkboko - niespokojnie obudził
sik pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
A chłopak ciągle jeszcze schodził tanecznym krokiem, wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwikcznie i bardzo radośnie, i bardzo uroczyście jak piosenkk
albo jak zaklkcie
- i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na duł, jakby śpieszył na świkto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje ten gadający wytrych, a potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
- Szczkście dla wszystkichl... Za darmo!... Ile kto zapragnie!...
Chodźcie tu wszyscy!... Starczy dla wszystkich!... nikt nie odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... Szczkście!... Za darmo!...
A potem nagle zamilkł, jakby ogromna rkka z rozmachem wepchnkła mu w
usta knebel, i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka przyczajona w cieniu
koparki schwyciła chłopca, rzuciła w powietrze i powoli, z wysiłkiem
skrkciła tak, jak kobiety wyżymają bieliznk po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden zakurzony pułbucik ześlizgnął sik z drgającej nogi i poleciał
wysoko do gury. Wtedy Red odwrucił sik i usiadł. Głowk miał absolutnie
pustą, bez jednej myśli - stracił świadomośzh istnienia. Wokuł było cicho i
szczegulnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, kture należy
zażyzh o właściwej porze. Zdjął zakrktkk i zaczął pizh maleskimi skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła sik zwyczajna zimna woda...
Upłynął czas jakiś i w głowie zaczkły sik pojawiazh mniej wikcej
sensowne myśli. Oto wszystko, myślał apatycznie. Droga wolna. Już teraz
można by iśzh, ale oczywiście lepiej poczekazh jeszcze trochk. "Wyżymaczki"
mają swoje dziwactwa. Zresztą i tak trzeba pomyślezh, niezwykłe zajkcie -
myślenie, i to jest właśnie najwikksze nieszczkście. Co to znaczy "myślezh"?
Myślezh, to znaczy wykrkcizh sik, skombinowazh, zaszachrowazh, owinązh dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
No dobra. Mariszka, ojciec... Zapłacizh im za wszystko, zdeptazh na
śmierzh kanalie, niech żrą guwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To przecież przeklesstwa a nie myśli. Zmartwiał od jakiegoś strasznego
przeczucia i od razu zostawiając na boku rozstrzygnikcia i rozwiązania,
kture jeszcze miał przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wikc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd, puki nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagk, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz sik, zgnijesz ścierwo, ale
nie odejdziesz...
Boże, gdzież są moje słowa i moje myśli? Z rozmachem uderzył sik na
wpuł otwartą, pikścią w twarz. Przecież przez całe życie ani jedna myśl nie
zaświtała mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył muwił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpuł nieznajome, ale to wszystko było nie to, dlatego że nie stowa
zostały po śmierci Kiryła - zostały jakieś niewyraźne obrazy, bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
Podłośzh, podłośzh... I nawet tu mnie dopadli, bez jkzyka zostawili,
dranie. Oprych... Jak byłem oprychem, oprychem zdechnk... Tak byzh nie
powinno! Słyszysz? Żeby w przyszłości coś takiego było raz na zawsze
zabronione! Czlowiek rodzi sik po to, żeby myślezh (oto jest Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to nie wierzk, a po co człowiek sik rodzi - nie
mam pojkcia. Urodził sik - no i jest. Każdy sik przepycha, jak potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze sik wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to my?
A kto oni? nic nie rozumiem. Mnie bkdzie dobrze - Barbridge'owi źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle, Chrypie dobrze - wszystkim źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dures wyobraża sobie, że w pork uda mu sik
wywinązh... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał byzh stalkerem. Ale jak ja mogłem przestazh,
kiedy muszk utrzymazh rodzink? Iśzh do pracy? A ja nie chck na was pracowazh,
mdli mnie od waszej pracy, możecie to zrozumiezh? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem tylko niewolnikiem, a
ja wszkdzie i zawsze chciałem sam, chciałem byzh sam, żeby mlezh wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
Dopił koniak i z całej siły rąbnął pustą, manierką o ziemik. Manierka
podskoczyła, błysnkła na słoscu i gdzieś sik poturlała - od razu o niej
zapomniał. Teraz siedział, zasłaniając rkkami oczy i prubował już nie
zrozumiezh, nie wymyślizh, ale chociażby zobaczyzh, jak to powinno wyglądazh,
ale znowu widział tylko maski, maski, maski... banknoty, butelki, kupy
szmat, kture kiedyś były ludźmi, kolumny liczb... Wiedział, że to wszystko
należy zniszczyzh, ale domyślał sik, że nawet jeżeli to wszystko bkdzie
zniszczone, to nie zostanie nic - tylko naga i pusta ziemia. W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzezh sik o coś plecami i odrzucizh do tyłu głowk.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodzizh do wykopu.
Słosce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało sik, że kula tasczy w miejscu jak
boja na falach. Przeszedł obok koparki podnosząc wysoko nogi i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnązh na czarne kleksy, potem wikznąc w piachu powlukł
sik na ukos przez cały wykop do tasczącej i mrugającej kuli. Był zlany
potem, dusił sik z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zkbach skrzypiał kredowy pył. I już wikcej nie prubował
myślezh. Tylko z rozpaczą powtarzał jak modlitwk: "Jestem zwierzkciem,
widzisz przecież, że jestem zwierzkciem. Nie znam słuw, nie nauczono mnie
muwizh, nie umiem myślezh, te kanalie nie dały mi uczyzh sik myślezh. Ale jeżeli
naprawdk jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca... wszechrozumiejąca...
zdecyduj! Wejrzyj w moją duszk - ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci
trzeba. Musi byzh! Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy! Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie to, czego chck - przecież to niemożliwe,
żebym chciał zła! Niech wszystko bkdzie przeklkte, przecież nic nie umiem
wymyślizh oprucz tych jego słuw:
- SZCZKŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIK ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!
Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT