Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi Trzeba tworzyć dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego by można Je tworzyć. Robert Fenn Warren WstÉp Fragmenty wywiadu, który przeprowadził specjalny korespondent Radia Harmont z doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem temu ostatniemu Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok - ... Zapewne pana pierwszym poważnym odkryciem było odkrycie tak zwanego radiantu Pillmana? - Nie sądzę. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle mówiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje. - Pan chyba żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana - te dwa słowa zna każdy uczeń szkoły podstawowej. - Nic dziwnego. Radiant Pillmana pierwszy odkrył właśnie uczeń, niestety nie pamiętam jego nazwiska, niech pan zajrzy do "Historii Lądowania" Stetsona, tam pan znajdzie wszystkie szczegóły. Radiant został odkryty przez ucznia, współrzędne opublikował po raz pierwszy student, a nie wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem. - Tak, z odkryciami zdarzają się zdumiewające historie. Czy nie mógłby pan wyjaśnić naszym słuchaczom, panie doktorze... - Niech pan posłucha, drogi rodaku. Radiant Pillmana to niezmiernie prosta rzecz. Proszę sobie wyobrazić, że wprowadził pan w ruch obrotowy ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelać z rewolweru. Dziurki na globusie ulożą się w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa moim pierwszym poważnym odkryciem, zawiera się w prostym fakcie - wszystkie Strefy Lądowania - a jest ich sześć - rozmieszczone są na powierzchni naszej planety tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił do Ziemi z pistoletu umieszczonego na linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa gwiazdozbioru Łabędzia, a punkt na nieboskłonie, z którego, by tak rzec, strzelano - nazywamy właśnie radiantem Pillmana. - Dziękuję w imieniu słuchaczy, panie doktorze. Drodzy słuchacze! Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a propos, panie doktorze, wczoraj upłynęło dokładnie trzynaście lat od dnia Lądowania. Być może, zechce pan w związku z tym powiedzieć kilka słów swoim rodakom? - A co konkretnie ich interesuje? Niech pan pamięta, że nie było mnie wówczas w Harmont... - Tym bardziej chcielibyśmy usłyszeć, co pan pomyślał, kiedy się okazało, że pańskie rodzinne miasto stało się obiektem inwazji obcej supercywilizacji... - Mówiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno było sobie wyobrazić, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło się coś podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont! - Jednakże w końcu musiał pan uwierzyć. - Istotnie, w końcu musiałem. - No i co było dalej? - Nagle przyszło mi do głowy, że zarówno Harmont, jak i pozostałe pięć Stref Lądowania... przepraszam, wtedy wiedziano tylko o czterech... że wszystkie one tworzą określoną krzywą. Obliczyłem współrzędne radiantu i posłałem je do "Nature". - I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta? - Widzi pan, wtedy już wierzyłem w fakt Lądowania, ale jednak w żaden sposób nie byłem w stanie uwierzyć panicznym korespondencjom o płonących dzielnicach, o potworach, które szczególnie chętnie pożerały starców i dzieci, o krwawych walkach między nieśmiertelnymi przybyszami z Kosmosu, a nader śmiertelnymi, ale nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego Królewskiej Mości... - Miał pan słuszność. Pamiętam, że koledzy dziennikarze nieźle wtedy narozrabiali... Powróćmy jednak do nauki. Odkrycie radiantu Pillmana było pańskim pierwszym, ale, jak sądzę, nie ostatnim wkładem w naszą wiedzę o Lądowaniu. - Pierwszym i ostatnim. - Ale bez wątpienia śledzi pan uważnie stan międzynarodowych badań w Strefach Lądowania... - Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn". - Ma pan na myśli "Biuletyn Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskiej"? - Tak. - A więc co zdaniem pana należy uznać za najważniejsze odkrycie ostatnich trzynastu lat? - Sam fakt Lądowania. - Przepraszam? - Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krótko gościli u nas i co się z nimi stalo później. Najważniejsze, że teraz ludzkość z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam się, że Instytutowi Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy więcej nie uda się dokonać równie fundamentalnego odkrycia. - To wszystko jest ogromnie interesujące, panie doktorze, ale prawdę mówiąc miałem na myśli odkrycia w dziedzinie techniki. Odkrycia, które mogłaby wykorzystać nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych uczonych uważa, że materiały znajdujące się w Strefach Lądowania mogą zmienić cały bieg naszej historii. - No cóż, ja nie należę do zwolenników tego punktu widzenia. A jeżeli chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą. - Jednak od dwóch lat jest pan konsultantem Komisji OFIZ, zajmującej się całokształtem spraw związanych z Lądowaniem... - To prawda. Ale ja nie mam nic wspólnego z badaniami cywilizacji pozaziemskich. W Komisji, wspólnie z innymi kolegami, reprezentujemy międzynarodowe środowisko naukowe, kontrolując wykonanie rezolucji ONZ w sprawie eksterytorialności Stref Lądowania. Brutalnie mówiąc, pilnujemy, żeby wszystkim, co znajduje się w Strefach, dysponował wyłącznie Międzynarodowy Instytut. - Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt? - Tak. - Zapewne ma pan na myśli stalkerów? - Nawet nie wiem, co to takiego. - Tak u nas, w Harmont, nazywają zuchwalców, którzy na własne ryzyko przekradają się do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co im wpadnie w ręce. To nowy, nie znany dotychczas fach. - Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji. - Jasne! Tymi sprawami zajmuje się policja. Ale ogromnie chcielibyśmy wiedzieć, co właściwie leży w pańskiej kompetencji, panie doktorze? - Wiadomo, że istnieje stały przemyt przedmiotów ze Stref Lądowania. Materiały dostają się w ręce nieodpowiedzialnych jednostek oraz całych organizacji. Nas, uczonych i członków Komisji, interesują rezultaty tego przemytu. - Czy nie mógłby pan wypowiedzieć się bardziej konkretnie? - Wie pan, lepiej porozmawiajmy o sztuce. Czy naprawdę pańskich słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrównanej Qwendy Muller? - Ależ oczywiście! Ale najpierw może skończymy z nauką. Czy pan jako uczony, nie ma czasem ochoty zająć się tymi pozaziemskimi cudami? - Jak by to panu powiedzieć... Prawdopodobnie. - A więc niewykluczone, że pewnego pięknego dnia mieszkańcy Harmont zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta? - Niewykluczone. 1. RED SHOEHART. lat 23, kawaler. Laborant Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich, Filia w Harmont Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni. Wystarczy zrzucić Kombinezony i można iść w miasto, zajrzeć do "Barge" i wypić coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stoję ot, tak sobie, podpieram ścianę, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, palić mi się chce wściekle - od dwóch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on jakoś nie może rozstać się ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf, zamknął, opieczętował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera "pustaki", ogląda każdy ze wszystkich stron (a ciężkie są ścierwa jak wielkie nieszczęście, każdy waży sześć i pół kilo) i starannie ustawia na półkach. Okropnie długo już wojuje z tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem bez żadnego pożytku dla ludzkości. Na jego miejscu ja bym już dawno olał sprawę i za te same pieniądze zająłbym się czymś innym. Chociaż z drugiej strony, jeśli się zastanowić, taki "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie zagadkowy, i można powiedzieć - szemrany. Ile to ja się ich nadźwigałem, a wszystko jedno, za każdym razem jak je zobaczę, od nowa nie mogę się nadziwić. Dwie miedziane okrągłe płytki wielkości spodeczka, grube na pięć milimetrów, odległość między płytkami czterysta milimetrów, i oprócz tej odległości niczego między płytkami nie ma. Można tam wsadzić rękę, można i głowę, jeżeli kompletnie zgłupiałeś ze zdziwienia - pustka, pustka, powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście być musi, siła jakaś, tak ja to rozumiem, ponieważ ani ścisnąć tych płytek, ani rozerwać nikomu się jeszcze nie udało. No chłopaki, trudno opisać coś podobnego komuś, kto tego nie widział. Jakoś to zbyt proste, szczególnie jeśli się dobrze przyjrzeć i uwierzyć wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywać szklankę, albo nie daj Boże kieliszek - tylko palcami wodzisz i klniesz w poczuciu absolutnej bezsilności. Dobra, zakładamy, żeście wszystko zrozumieli, a jeżeli ktoś nie zrozumiał, niech weźmie "Biuletyn" naszego instytutu - w każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami... Jednym słowem Kirył już prawie od roku wojuje z tymi "pustakami". Jestem u niego od samego początku i skarz mnie Bóg, jeżeli rozumiem, czego on się po nich spodziewa, zresztą, jeśli mam być szczery, nadmiernie nie wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie, niech sam rozwiąże tę łamigłówkę, a wtedy, być może, posłucham, co będzie miał do powiedzenia. Na razie natomiast jasne jest dla mnie jedno - Kirył musi za wszelką cenę chociaż jednego "pustaka" wypatroszyć, nadgryźć kwasami, zgnieść pod prasą, stopić w piecu. I wtedy wszystko stanie się dla niego jasne, zdobędzie sławę i chwałę, a cała światowa nauka zapłacze z zachwytu rzewnymi łzami. Ale chwilowo, o ile się orientuję, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej pory nie osiągnął, uszarpał się tylko nieprzytomnie, pozieleniał nawet, zrobił się milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to był ktoś inny, zaprowadziłbym go na wódkę, a potem na dziwki, żeby go rozruszały, a rano znowu na wódkę i znowu na dziwki, tylko inne, i po tygodniu czułby się jak świeżo narodzony - uszy do góry, gęba od ucha do ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponować nie warto. A więc stoimy, znaczy się, w przechowalni, patrzę na Kiryła, widzę, co się z nim dzieje, jakie ma zapadnięte oczy, i tak mi się go żal robi, że nie macie pojęcia. I właśnie wtedy zdecydowałem. To znaczy nie tyle nawet zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za język. - Słuchaj - mówię - Kirył... A Kirył właśnie stoi i trzyma w ręku ostatniego "pustaka" i wpatruje się w niego jakby chciał wleźć do środka. - Słuchaj - mówię - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co? - Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął rozmawiać po chińsku. - No tak - mówię. - Ta twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam... obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku. Widzę, że zaczyna do niego docierać. Podniósł na mnie oczy, przymrużył powieki i widzę, że gdzieś tam, za psimi łzami pojawia się jakiś przebłysk rozumu, jak on sam uwielbia się wyrażać. - Poczekaj - mówi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny? - Aha. - Gdzie? Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gęba od ucha do ucha. - Chodź - mówię - zapalimy. Kirył żywo wepchnął "pustaka" do sejfu, zatrzasnął drzwiczki, przekręcił klucz trzy i pół raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rękę, a za pełnego - ja bym z niego, sukinsyna, siedem skór zdarł, ale możecie mi wierzyć albo nie, wtedy nawet o tym nie pomyślałem, bo mój Kirył, jakby mu kto w kieszeń napluł biegnie po dwa schodki na górę, nawet zapalić człowiekowi nie da. Jednym słowem, wszystko mu opowiedziałem - Jak wygląda, gdzie leży i jak się do niego najłatwiej dostać. Kirył od razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż, zaznaczył go palcem, spojrzał na mnie i, rzecz jasna, od razu wszystko zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia! - Ach, ty! - mówi i uśmiecha się. - Ho cóż, trzeba iść, najlepiej od razu jutro rano. O dziewiątej zamówię przepustki i "kalosz", a o dziesiątej zmówimy paciorek i pójdziemy. Co ty na to? - Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego? - A po co trzeci? - E, nie - mówię - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli coś ci się stanie? To jest Strefa - mówię - porządek musi być. Kirył lekko się uśmiechnął, wzruszył ramionami. - Jak sobie chcesz! Ty się lepiej na tym znasz. Pewnie że lepiej! Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskę o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie - obejdziemy się bez trzeciego, pojedziemy we dwójkę, cisza, spokój, i ja będę czysty jak kryształ. Tylko że dobrze wiem - ludzie z instytutu we dwójkę do Strefy nie chodzą. U nich jest taki obyczaj: dwaj robią, co do nich należy, trzeci zaś się przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie. - Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina - mówi Kirył. - Ale ty się pewnie nie zgodzisz. A może jednak? - Nie - mówię. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem. Austin to niezły chłopak, strach i odwaga są w nim wymieszane w odpowiednich proporcjach, ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi tego nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzę - wyobraził sobie, że Strefę zna i że już wszystko jest w niej dla niego jasne - a to znaczy, że niedługo będziemy mieli znajomy pogrzeb. No i na zdrowie. Tylko że ja nie reflektuję. - No dobrze - mówi Kirył - A Tender? Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop. Spokojny. - Trochę za stary - mówię. - A poza tym ma dzieci... - To nic. On już chodził do Strefy. - Dobrze - mówię. - niech będzie Tender... Jednym słowem zostawiłem Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żreć mi się chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło. Dobra. Przychodzę następnego dnia jak zwykle o dziewiątej, pokazuję przepustkę, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty sierżant, którego w zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął się dowalać do Guty. - Cześć - mówi do mnie. - Ciebie - mówi - Rudy, szukają po całym instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie. - Dla ciebie nie jestem żaden Rudy - mówię. - I nie staraj się mi podlizać, szwedzka kłonico. - Na miłość boską. Rudy! - mówi sierżant zdumiony. - Przecież wszyscy tak cię nazywają. Przed Strefą zawsze jestem roztrzęsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek - złapałem go za pas i ze wszystkimi szczegółami opowiedziałem mu, kim jest i dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrócił mi przepustkę i już bez tych wszystkich czułości mówi: - Obywatel Red Shoehart ma niezwłocznie stawić się u kapitana Herzoga. Pełnomocnika do Spraw Bezpieczeństwa. - O właśnie - mówię - to co innego. Ucz się, sierżancie, a zostaniesz lejtnantem. A sam myślę: co to znowu? Czego też może chcieć ode mnie kapitan Herzog w godzinach pracy? Dobra, idę się stawić. Kapitan ma gabinet na trzecim piętrze, luksusowy gabinet, i kraty w oknach jak na policji. Sam Willy siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkę i uprawia biurokrację za pomocą maszyny do pisania, a w kącie grzebie w stalowym sejfie jakiś sierżancina, nowy chyba, nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantów jest więcej niż w przeciętnej dywizji i wszyscy tacy dorodni, krew z mlekiem - do Strefy nie muszą chodzić, a na wszelkie zmartwienia naszego świata plują z trzeciego piętra. - Dzień dobry - mówię. - Pan mnie wzywał? Willy patrzy na mnie jak na ropuchę, odsuwa maszynę, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkę i zaczyna przeglądać papiery. - Red Shoehart? - pyta. - We własnej osobie - odpowiadam, a śmiać mi się chce, że ledwie mogę wytrzymać. Taki nerwowy chichot mną trzęsie. - Od jak dawna pracujecie w instytucie? - Dwa lata, trzeci rok właściwie. - Stan cywilny? - Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca się do swojego sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem: - Sierżancie Lummer, proszę iść do archiwum i przynieść akta sprawy numer sto pięćdziesiąt. Sierżant zasalutował i zniknął, a Willy zamknął teczkę i tak posępnie pyta: - Znowu to samo? - Co znowu? - Sam dobrze wiesz. Mowę materiały przyszły w twojej sprawie. Tak, myślę. - A skąd te materiały? Willy zasępił się i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkę. - To nie twoja rzecz - mówi. - Ostrzegam cię, bo znamy się nie od dzisiaj - rzuć to wszystko i to raz na zawsze. Jak cię drugi raz złapią, sześcioma miesiącami się nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i to na wieki wieków, rozumiesz? - Rozumiem - mówię - to akurat rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co za ścierwo na mnie doniosło... Ale kapitan znowu patrzy na mnie ołowianym spojrzeniem, pogwizduje pustą fajką i grzebie w swoich papierach. To znaczy, że wrócił sierżant Lummer z aktami sprawy numer sto pięćdziesiąt. - Dziękuję, Shoehart - mówi kapitan Willy Herzog o przezwisku Tucznik. - To wszystko, co chciałem usłyszeć. No a ja poszedłem do szatni, przebrałem się w kombinezon, zapaliłem, przez cały czas myślę - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa, nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieć nie może. A jeżeli przyszedł papier z policji... to o czym oni mogą tam wiedzieć, prócz moich starych spraw? A może Ścierwnik wpadł? To bydlę, żeby samemu się wykręcić, rodzoną matkę sprzeda. Ale przecież i Ścierwnik nic o mnie teraz nie wie. Myślałem, myślałem, nic mądrego nie wymyśliłem i postanowiłem nie zawracać sobie głowy! Ostatni raz byłem w Strefie nocą trzy miesiące temu, prawie cały towar już opyliłem i prawie wszystkie pieniądze wydałem, teraz mogą mnie łapać do sądnego dnia. Ale kiedy już szedłem po schodach na górę, nagle spłynęło na mnie olśnienie, i to takie, że wróciłem do szatni, usiadłem i znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do Strefy dzisiaj iść nie mogę, i to pod żadnym pozorem. Ani jutro nie mogę, ani pojutrze. Wychodziło na to, że gliny znowu mnie mają na oku, że nie zapomnieli o mnie, a jeżeli nawet zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne, kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł na głowę, wie, że go śledzą. Teraz muszę siedzieć cicho w najciemniejszym kącie, jaki uda mi się znaleźć. Jaka znowu Strefa? Ja tam nawet z przepustką od ilu już miesięcy nie byłem! Czego się czepiacie uczciwego laboranta? Obmyśliłem to wszystko i nawet jakby pewną ulgę uczułem, że nie muszę dzisiaj iść do Strefy. Tylko jakby o tym możliwie delikatnie zawiadomić Kiryła? Powiedziałem mu wprost: - Do Strefy nie idę. Jakie będą dalsze polecenia? Na te słowa Kirył oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie dotarło do niego, bo wziął mnie za łokieć, zaprowadził do swojego gabineciku, posadził przy swoim biurku, a sam usiadł obok na parapecie. Zapaliliśmy. Milczymy, następnie Kirył pyta mnie ostrożnie: - Czy coś się stało. Red? No i co ja mam powiedzieć. - Nie - mówię - nic się nie stało. A wiesz, przerżnąłem wczoraj w pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary... - Poczekaj - mówi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś się? Aż stęknąłem z wysiłku. - Nie mogę - mówię do niego, a sam aż zęby zaciskam. - Nie mogę, rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog. Kirył oklapł. Znowu wyglądał jak półtora nieszczęścia, i znowu miał oczy chorego pudla. Westchnął tak jakoś spazmatycznie, zapalił nowego papierosa od starego niedopałka i mówi cicho: - Możesz mi wierzyć. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem. - Daj spokój - mówię. - To nie o ciebie chodzi. - Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem mu przepustkę i nawet nie zapytałem go, czy pójdzie z nami, czy nie... Ja milczę, siedzę i palę. I śmiać mi się chce i płakać, nic biedak nie rozumie. - A czego chciał od ciebie Herzog? - Nic specjalnego - mówię. - Ktoś na mnie doniósł i to wszystko. Popatrzył na mnie jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodzić po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzę, dmucham dymem i milczę, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło - ślicznie go wyleczyłem z melancholii, szkoda gadać. A czyja to wina? Wyłącznie moja. Pokazałem dziecku czekoladkę, a czekoladka jest schowana w zaczarowanej skrzyni, a skrzyni pilnuje zły czarodziej... W tym momencie Kirył przestaje biegać, staje obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widać, że mu głupio, i pyta: - Słuchaj, Red, a ile może kosztować taki pełny "pustak"? Z początku nie zrozumiałem, z początku pomyślałem, że on liczy na kupienie gdzieś takiego "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz, być może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy tak, pieniędzy by mu nie starczyło, skąd u niego pieniądze - zagraniczny specjalista i to jeszcze z Rosji. A potem raptem jakby we mnie piorun strzelił - to znaczy że on, drań, myśli, że ja dla forsy?! Ach ty, myślę, sukinsynu, za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to wszystko powiedzieć. I zająknąłem się. Bo co innego, mówiąc otwarcie, miał o mnie myśleć? Stalker to stalker, nie ma co robić błękitnych oczu, pokażcie mu tylko forsę, za forsę stalker własnym życiem zahandluje. Tak to właśnie teraz wygląda, że wczoraj zarzuciłem przynętę, a dzisiaj zabieram mu ją sprzed nosa, cenę podbijam. Aż mi język stanął kołkiem od tych myśli, a Kirył patrzy na mnie badawczo, oczu ze mnie nie spuszcza i widzę w tych oczach nawet nie pogardę, a jakby nawet jakieś zrozumienie. I wtedy spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem. - Do garażu - mówię - jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do niego nie jest jeszcze oznakowana, wiesz o tym. Teraz pomyśl, wracamy stamtąd i twój Tender zaczyna wszystkim opowiadać, jak to zasunęliśmy prosto do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do domu. Jakbyśmy skoczyli do sklepu naprzeciwko. I dla każdego będzie jasne - mówię - że z góry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy, że ktoś nam dał cynk. A już kto z nas trzech - komentarze chyba zbyteczne. Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie? Skończyłem swoje przemówienie, spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i milczymy. Potem nagle Kirył klasnął w ręce, zatarł dłonie i niby raźno oznajmia: - No cóż, jak nie to nie. Rozumiem cię. Red, i nie potępiam. Pójdę sam. A nuż wszystko dobrze się skończy... nie pierwszy raz. Rozłożył plan na parapecie oparł się o niego łokciami, przygarbił, i cała jego dziarskość z miejsca wyparowała. Słyszę, jak mruczy do siebie: - Sto dwadzieścia metrów... nawet sto dwadzieścia dwa... i jeszcze w samym garażu... Nie, nie wezmę Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto brać Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci... - Samego cię nie puszczą - mówię. - Wypuszczą - mruczy - znam wszystkich sierżantów... i lejtnantów też znam... nie podobają mi się te ciężarówki! Trzynaście lat pod gołym niebem i ciągle jak nowe... Dwadzieścia kroków dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa! Uniósł głowę znad planu i zapatrzył się w okno. I ja też spojrzałem w okno. Szyby w naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula, oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piętra widać ją jak na dłoni... Tak popatrzeć na nią - niby ziemia jak ziemia. Słońce ją ogrzewa tak, jak ogrzewa całą resztę ziemi i niby nic się nie zmieniło, niby wszystko wygląda tak samo, jak trzynaście lat temu. Gdyby nieboszczyk tatuś popatrzył, toby nic specjalnego nie zauważył, może tylko by zapytał, dlaczego fabryka nie dymi. strajkują czy co? Stożkowate hałdy żółtej ziemi, nagrzewnice blikują na słońcu, szyny, szyny, szyny, na szynach lokomotywa, za nią wagoniki, platformy... Przemysłowy krajobraz, jednym słowem. Tylko ludzi nie ma. Ani żywych, ani martwych. A oto i garaż widać - długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciężarówki. Trzynaście lat stoją i nic się z nimi nie dzieje. To Kirył bystrze zauważył - główka pracuje. Nie daj Boże między dwa samochody się pchać, samochody trzeba z daleka obchodzić... tam jest jedna taka szczelinka w asfalcie, jeśli oczywiście od tamtego czasu cierniem nie zarosła... Sto dwadzieścia metrów - odkąd on liczy? A, chyba od ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd więcej nie będzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie, oznakowali drogę do samego wysypiska, i to jak chytrze! O, tu jest rozpadlina, w której Zgnilec znalazł wieczny spoczynek, wszystkiego dwa metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca - trzymaj się, idioto, z daleka od dołów, bo nie będzie czego do trumny włożyć... I miał świętą rację, nawet żadna trumna nie była potrzebna... Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wróciłeś - cud boski, z życiem uszedłeś - daj na mszę, kula patrolu - fart, a cała reszta - jak los zdarzy. Spojrzałem na Kiryła i widzę, że mnie spod oka obserwuje. I twarz ma taką, że w tym momencie wszystkie moje mocne postanowienia diabli wzięli. A niech ich wszystkich, myślę, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobić? Kirył już w ogóle mógł nic nie mówić, ale powiedział. - Shoehart - mówi. - Z oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źródeł otrzymałem informację, że zbadanie garażu może przynieść nauce ogromną korzyść. W związku z tym powstał projekt wyprawy do garażu. Premię gwarantuję. - I uśmiecha się, jakby wygrał sto tysięcy. - A z jakich to oficjalnych źródeł pochodzi ta informacja? - pytam i też uśmiecham się jak idiota. - Z poufnych źródeł - odpowiada. - Ale panu mogę powiedzieć... - przestał się uśmiechać i zasępił się. - Powiedzmy od doktora Douglasa. - Aha - mówię - od doktora Douglasa... A od którego to Douglasa? - Od Sama Douglasa - odpowiada sucho. - Od tego, który zginął w ubiegłym roku. Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby cię! Kto przed wyjściem mówi o takich rzeczach? Możesz tym okularnikom kołki na głowie ciosać - nic do nich nie dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i mówię: - Dobra. Gdzie twój Tender? Długo jeszcze będziemy na niego czekać? Jednym słowem na ten temat więcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na bazę transportową, zamówił "latający kalosz", a ja wziąłem plan, żeby zobaczyć, co oni tam narysowali. Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiększeniu. Widać nawet bieżnik na oponie, która leży pod bramą garażu. Ech, ile by każdy stalker dał za taki plan... a zresztą, na jaką cholerę zda się plan po nocy, kiedy pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyć. A tymczasem objawił się i Tender. Czerwony, zadyszany. Córka mu zachorowała, musiał lecieć po lekarza, no a my uraczyliśmy go radosną wiadomością - idziemy do Strefy. Z początku nawet o sapaniu zapomniał, biedactwo. "Jak to do Strefy? - mówi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy usłyszał o podwójnej premii i o tym, że Red Shoehart również idzie, oprzytomniał i znowu zaczął sapać. Jednym słowem zeszliśmy we trójkę do "buduaru". Kirrył poleciał po przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał nam skafandry. Trzeba przyznać, że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby go tak jeszcze przefarbować z czerwonego na jakiś inny bardziej odpowiedni kolor. Każdy stalker wyłoży za taki skafander pięćset zielonych bez zmrużenia oka. Już dawno przysiągłem sobie, że stanę na uszach i gwizdnę chociażby jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla nurka i hełm jak dla nurka, z przodu przezroczysty. Może nawet nie jak u nurka, a raczej jak u lotnika w samolotach naddżwiękowych albo jak u kosmonauty. Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz się w nim z gorąca. W takim skafandrze można iść choćby w ogień i też żaden gaz do środka nie przeniknie, nawet kula. jak mówią, go nie przebije. Oczywiście i ogień, i jakiś tam iperyt, i kula karabinowa - to wszystko jest nasze, ziemskie, ludzkie. W Strefie niczego takiego nie ma, w Strefie nie tego trzeba się bać. Zresztą, co tu gadać, i w tych skafandrach ludzie też giną jak muchy. Inna sprawa, że bez skafandrów może byłoby jeszcze gorzej. Od "ognistego puchu" na przykład skafandry zabezpieczają na sto procent, i od plunięć "diabelskiej kapusty"... no, dobra. Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni i przemaszerowaliśmy przez cały teren instytutu do wyjścia w Strefę. Taki jest u nich obyczaj! niech widzą - oto żołnierze nauki idą składać swoje życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha Świętego, amen. I rzeczywiście we wszystkich oknach aż do czternastego piętra stoją, współczują, tylko jeszcze brakuje powiewających chusteczek i orkiestry. - Równaj krok - mówię do Tendera. - Kałdun wciągnij, nieszczęsny łamago! Wdzięczna ludzkość nie zapomni o tobie! Spojrzał na mnie i widzę, że mu nie w głowie żarty. I słusznie - jakie tam żarty! Ale kiedy idziesz do Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakać, albo się śmiać, a ja jeszcze nigdy w życiu nie płakałem. Spojrzałem na Kiryła. nie powiem, trzyma się nieźle, tylko wargami porusza, jakby się modlił. - Modlisz się? - pytam. - Módl się - mówię - módl! Im dalej w Strefę, tym bliżej do nieba... - Co? - pyta, bo nie dosłyszał. - Módl sie! - krzyczę. - Stalkerów wpuszczają do nieba bez kolejki! Wtedy Kirył się uśmiechnął i poklepał mnie po plecach, niby - nie bój się nic, ze mną nie zginiesz, a w ogóle raz kozie śmierć. Zabawny facet, jak Boga kocham. Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku okazał się lejtnantem, znam go zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go pod samą wartownię. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie ratunkowe", i straż pożarna, i nasza waleczna gwardia, nieustraszeni ratownicy, kupa spasionych darmozjadów ze swym helikopterem. Patrzeć na nich nie mogę! Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i mówi do mnie: - No, Red, obejmuj dowodzenie. Bez zbędnego pośpiechu rozpiąłem zamek błyskawiczny na piersi, wyjąłem zza pazuchy manierkę, golnąłem jak należy, zakręciłem zakrętkę i schowałem manierkę z powrotem. Bez tego nie potrafię. Który to już raz idę do Strefy, a bez tego nie mogę. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają. - A więc tak - mówię. - Wam nie proponuję, dlatego że idziemy razem pierwszy raz i nie wiem, jak na was działa alkohol. Regulamin będzie taki: wszystko, co powiem, wykonywać natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi się albo zacznie jakieś tam pytania zadawać - będę prał czym popadnie, za co z góry przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: stań na rękach i idź naprzód. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzeć swoją ciężką dupę do góry i robić, co mu kazano. A nie posłuchasz, to, być może, swojej chorej córeczki nigdy więcej w życiu nie zobaczysz. Rozumiesz? Ale już ja się zatroszczę, żebyś ją zobaczył. - Ty, Red, tylko nie zapomnij powiedzieć - chrypi Tender, a już jest cały czerwony, widzę, jak się poci i wargi mu kłapią. - Ja nie tylko na rękach, na zębach pójdę, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym. - Dla mnie obaj jesteście nowicjusze - mówię - a powiedzieć nie zapomnę, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadzić "kalosz"? - Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi. - Jak dobrze, to dobrze - mówię. - W takim razie - z Bogiem! Opuścić przyłbice! Mała naprzód, ściśle według znaków, wysokość trzy metry. Przy dwudziestym siódmym słupku - przystanek. "Kalosz" wystartował i Kirył na wysokości trzech metrów dał "mała naprzód", a ja nieznacznie odwróciłem głowę i leciutko dmuchnąłem przez lewe ramię. Widzę - gwardziści - ratownicy wsiedli do swojego helikoptera, strażacy z szacunkiem stanęli na baczność, lejtnant w drzwiach wartowni salutuje nam, idiota nieszczęsny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat, już dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni Przybysze"! Tender już zebrał się w sobie, żeby im wszystkim pomachać ręką na pożegnanie, ale ja mu tak przysunąłem pięścią w bok, że od razu zapomniał o swoich arystokratycznych manierach. Ja Ci pokażę, durniu, pożegnań mu się zachciało! Popłynęliśmy. Po lewej mieliśmy instytut, po prawej Kwartał Zadżumionych i posuwaliśmy się od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt po tej ulicy nie jeździł ani nie chodził! Asfalt popękał, pęknięcia zarosty trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na chodniku, po lewej ręce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach było widać, jak precyzyjnie Strefa sama siebie wyznacza - czarne zarośla przy samej jezdni, jakby kto nożem uciął nie, jednak ci przybysze to byli przyzwoici faceci, narozrabiali paskudnie, to prawda, ale sami wyznaczyli sobie granicę. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą stronę ze Strefy nie leci, chociaż, zdawałoby się, wiatr go nosi we wszystkie strony... Domy w Kwartale Zadżumionych są oblazłe, martwe, ale szyby w oknach prawie wszędzie ocalały, tylko zarosły brudem i dlatego wyglądają jak oślepłe. Ale nocą, kiedy czołgasz się tamtędy, widać dobrze światełka w mieszkaniach, jakby ktoś palił suchy spirytus. Takie niebieskawe języki płomyczków. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzeć ot tak - bloki jak bloki, wymagają, rzecz jasna, remontu, ale nic nadzwyczajnego, tylko ludzi nie widać. W tym domu z czerwonej cegły mieszkał, nawiasem mówiąc, nasz nauczyciel rachunków o dźwięcznym przezwisku Przecinek. Był koszmarnym nudziarzem i w życiu mu się nie powiodło, druga żona odeszła od niego przed samym Lądowaniem, a córka miała bielmo na jednym oku, pamiętam, że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy się zaczęła panika. Przecinek ze wszystkimi z tego kwartału w samych gaciach biegł aż do mostu - dziesięć kilometrów bez zatrzymywania. Potem długo chorował, skóra mu zlazła i paznokcie. Wszyscy, którzy mieszkali w Kwartale, no powiedzmy, prawie wszyscy, identycznie chorowali i dlatego teraz tak się właśnie nazywa - Kwartał Zadżumionych. niektórzy umarli, ale przeważnie starsi, i to też nie wszyscy. Ja na przykład myślę, że oni umarli przede wszystkim ze strachu, a nie z powodu choroby. To było straszne. Kto mieszkał w tym kwartale, ten chorował. A w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie się nazywają - Pierwszy Ociemniały, Drugi Ociemniały... Ślepli zresztą nie do końca, a tylko tak trochę, coś w rodzaju kurzej ślepoty. Co ciekawe, opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż mówią, że wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, mówią, z taką siłą, że od razu nas oślepiło. Lekarze tłumaczą im, jak komu dobremu - to niemożliwe, przypomnicie sobie dobrze! Nie, uparli się, to był wyjątkowo silny grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A żeby było śmieszniej, nikt prócz nich żadnego grzmotu nie słyszał. Tak. wygląda tu, jakby nic się nie stało. O, tam stoi szklany kiosk, caluteńki. Dziecinny wózek w bramie, nawet pościel zdaje się, jest jeszcze czysta... Tylko te anteny zarosły jakimiś wiechciami na podobieństwo morskiej trawy. Okularnicy na tę trawę dawno zęby sobie ostrzą. Ciekawość, rozumiecie, co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko w Kwartale Zadżumionych i tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok instytutu, pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli na świetny pomysł, z helikoptera opuścili kotwiczkę na stalowej linie, zaczepili jeden wiecheć. Tylko pociągnęli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i lina też dymi, i to zdrowo. I dymi się to wszystko nie normalnie, tylko z takim jakimś jadowitym sykiem - wypisz, wymaluj grzechotnik. No a pilot, chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił linę, a sam dał dęba... O, tam właśnie wisi ta lina, prawie do samej ziemi zwisa i cała trawą zarosła... I tak powolutku, powolutku dopłynęliśmy do końca ulicy, do zakrętu. Kirył spojrzał na mnie - skręcać? Machnąłem mu ręką - na pierwszym biegu! Nasz "kalosz" skręcił i wolniutko popłynął nad ostatnimi metrami ludzkiej ziemi. Trotuar zbliża się, zbliża i już cień naszego "kalosza" padł na czarne ciemię... Koniec. To już Strefa! I od razu mróz po skórze... Za każdym razem tak mnie trzęsie i do tej pory nie wiem, czy to Strefa mnie tak wita, czy nerwy stalkera wysiadają. Za każdym razem obiecuję sobie, że jak wrócę, to zapytam, czy z innymi dzieje się podobnie, i za każdym razem zapominam. No dobra, pełzniemy sobie wolniutko nad byłymi ogródkami, silnik pod stopami huczy równo, spokojnie - no, myślę, on ma najmniej powodów do niepokoju. I w tej właśnie chwili mój Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy nawet dotrzeć do pierwszego słupka, jak nagle zaczął gadać. Ho tak, jak zwykle żółtodzioby gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce zamiera, człowiek nie wie, co się z nim dzieje, wstydzi się okropnie i nie może się opanować. Moim zdaniem to coś w rodzaju kataru: choć się powieś, z nosa leje się i leje. Czego to oni nie wygadują! To jeden z drugim zacznie się zachwycać krajobrazem, to zacznie wykładać swoje teorie na temat przybyszów albo w ogóle truje coś bez sensu i już nie jest w stanie się zatrzymać, tak jak teraz Tender o swoim nowym garniturze. Ile za niego zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał... - Zamknij się - mówię. Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami, i znowu: ile jedwabiu poszło na podszewkę. A ogródki już się kończą, pod nami gliniaste pole, gdzie dawniej było wysypisko śmieci, i czuję, jakby jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą żadnego wiatru nie było, a teraz nagle powiało, kurz się unosi i zdaje mi się, że coś słyszę. - Milcz, ścierwo - mówię do Tendera. nie, w żaden sposób nie może przestać. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam. - Stój - mówię do Kiryła. Kirył natychmiast hamuje. Zuch, ma szybki refleks. Biorę Tendera za ramię, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbicę. Rąbnął, biedak nosem w szybę, oczy zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r... tr-r-r... tr-r-r... Kirył popatrzył na mnie, zacisnął szczęki, wyszczerzył zęby. Pokazuję mu ręką, stój, stój, na miłość boską, nie ruszaj się. Ale przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak każdego nowicjusza natychmiast korci go, żeby coś robić, żeby działać. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie kręcę głową, potrząsam pięścią przed samym jego hełmem - uspokój się, do cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począć, czy na pole uważać, czy na nich. I w tym momencie zapomniałem o wszystkim. Nad kupą wiekowych śmieci, nad potłuczonym szkłem, nad strzępami starych szmat zafalowało takie jakieś drżenie, migotanie takie, no prawie tak, jak drga gorące powietrze latem nad pokrytym blachą dachem, przepełzło przez wzniesienie i szło, szło, prosto na nas, tuż obok słupka, nad drogą zatrzymało się, postało z pół sekundy - czy może mi się tak tylko wydało - i pociągnęło w pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam, na cmentarz starych samochodów. Niech ich diabli wezmą, okularników! Musieli długo myśleć, żeby wyznaczyć drogę wprost nad wykopem! A ja też jestem dobry. Gdzie miałem oczy,